O świcie Freda dowlokła się do domu Thorkela syna Erlenda.
Gospodarz właśnie wstał i wyszedł na dwór, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Przez chwilę nie chciał wierzyć własnym oczom — wojowniczka, z bronią i w kolczudze z nieznanego, podobnego do miedzi metalu, w szatach cudzoziemskiego kroju, idąca po omacku jak ślepa — przecież to niemożliwe!
Sięgnął po włócznię, którą trzymał za drzwiami. Lecz ręka mu opadła, kiedy uważniej przyjrzał się dziewczynie i rozpoznał ją: choć wyczerpana i zobojętniała na wszystko, była to Freda córka Orma.
Thorkel wprowadził ją do środka. Jego żona Aasa wyszła im naprzeciw.
— Długo cię tu nie było, Fredo — powiedziała. — Witaj w domu!
Dziewczyna próbowała odpowiedzieć, ale nie mogła wykrztusić ani słowa. — Biedne dziecko — mruknęła Aasa. — Biedne, zagubione dziecko. Chodź, pomogę ci się położyć do łoża.
Audun, najstarszy syn Thorkela po zabitym Erlendzie, wszedł do domu. — Na dworze panuje większy mróz niż w sercu dobrze urodzonej panny — rzekł, a potem dodał: — Kto to jest?
— To Freda, córka Orma — odparł Thorkel. — W jakiś sposób powróciła.
Audun podszedł do dziewczyny. — To cudownie! — powiedział z zadowoleniem. Objął ją wpół, ale nim zdążył pocałować w policzek, wyczuł rozpacz targającą jej duszę. Odszedł na bok. — O co chodzi? — zapytał.
— O co chodzi? — odburknęła Aasa. — Nie zadawaj takich pytań nieszczęsnej dziewczynie. A teraz wynoście się obaj i pozwólcie mi położyć ją do łoża.
Kiedy w końcu Aasa przyniosła jej posiłek i nakłoniła do jedzenia, a potem szeptała i gładziła ją po włosach jak matka, dziewczyna rozpłakała się. Płakała długo, choć dziwnie cicho. Aasa objęła ją i pozwoliła się wypłakać. Później Freda usnęła.
Na prośbę Thorkela zgodziła się na razie zamieszkać z nimi. Chociaż wkrótce przyszła do siebie, nie była to już ta wesoła dziewczyna, jaką zapamiętali.
Thorkel zapytał ją, co się stało. Freda zbladła i opuściła wzrok. Thorkel dodał szybko: — Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
— Nie ma powodu, żebym ukrywała prawdę — powiedziała ledwie dosłyszalnie. — Walgard wywiózł mnie i Asgerd za morze, chcąc oddać nas pewnemu pogańskiemu królowi, którego łaski pragnął sobie zaskarbić. Zdążył tylko wylądować, kiedy… napadł na niego inny Wiking i rzucił swoich ludzi do walki. Walgard uciekł, a Asgerd zginęła w zamieszaniu. Ten drugi wódz zabrał mnie ze sobą. Ale później, ponieważ musiał załatwić pewną… sprawę, i nie mógł mnie zabrać, więc pozostawił mnie w pobliżu dworu mego ojca.
— Miałaś dziwny ekwipunek.
— Dał mi go tamten Wiking. Sam otrzymał go od kogoś innego. Często walczyłam u jego boku. Był dobrym człowiekiem jak na poganina. — Freda zapatrzyła się w ogień pląsający na palenisku w izbie, w której siedzieli. — Tak, był najlepszym, najdzielniejszym i najłagodniejszym z ludzi. — Wykrzywiła usta. — Dlaczego nie miałby takim być? Przecież pochodził z dobrego rodu.
Wstała i szybko wyszła na dwór. Thorkel odprowadził ją spojrzeniem, targając brodę. — Nie powiedziała nam całej prawdy — mruknął do siebie — ale to jest wszystko, co kiedykolwiek usłyszymy.
Freda nie powiedziała nic więcej nawet księdzu, który ją wyspowiadał. Potem poszła samotnie na przechadzkę i stała na szczycie wzgórza wpatrując się w niebo.
Zima miała się ku końcowi i był jasny, niezbyt chłodny dzień. Śnieg lśnił bielą na milczącej ziemi, a w górze rozpościerało się bezchmurne niebo.
Freda powiedziała spokojnie:
— Teraz popełniłam śmiertelny grzech, gdyż nie wyznałam, z kim żyłam bez ślubu. Ale wzięłam to brzemię na moją duszę i zabiorę je ze sobą do grobu. Ojcze Niebieski, Ty wiesz, że nasz grzech był zbyt cudowny, żeby skalać go teraz najpotworniejszą z nazw. Ukarz mnie jak chcesz, lecz oszczędź go, gdyż nie wiedział, co czyni. — Zarumieniła się. — Poza tym myślę, że noszę pod sercem to, co ty, Maryjo, musisz pamiętać — lecz on nie będzie cierpiał za grzechy swoich rodziców. Ojcze, Matko, Synu, uczyńcie ze mną, co chcecie, ale oszczędźcie to niewinne dziecko.
Kiedy zeszła na dół, zrobiło się jej lżej na sercu. Zimne powietrze całowało rozpalone policzki dziewczyny, promienie słoneczne zapalały miedziane błyski w jej włosach, a szare oczy iskrzyły się. Uśmiech błąkał się na jej ustach, gdy spotkała Auduna syna Thorkela.
Chociaż niewiele od niej starszy, Audun był wysoki i silny. Uważano go za dobrego gospodarza i obiecującego szermierza w orężnych zmaganiach. Jego jasne kędziory okalały oblicze rumieniące się równie często jak twarz dziewczyny. Uśmiechnął się nieśmiało w odpowiedzi na uśmiech Ormowej córy i podbiegł do niej.
— Ja… szukałem cię… Fredo — powiedział.
— Dlaczego, czy ktoś chciał czegoś ode mnie?
— Nie, tylko… no… tak, chciałem… porozmawiać z tobą — wymamrotał. Szedł obok dziewczyny z opuszczonymi oczami, tylko od czasu do czasu zerkał na nią.
— Co zamierzasz zrobić? — wypalił w końcu.
Pogodny nastrój opuścił Fredę. Spojrzała na niebo, później zaś na pola. Nie było stąd widać morza, ale wiatr wiał tego dnia tak silnie, że przeniósł do uszu dziewczyny jego niezmordowany, niespokojny szum.
— Nie wiem — odparła. — Nie mam nikogo…
— Ależ masz! — zawołał. Język mu skołowaciał i nie mógł już powiedzieć nic więcej, choćby nie wiem jak przeklinał siebie za to w duchu.
Zima krwawiła pod radosnymi ciosami wiosny. Lecz Freda nadal przebywała w domu Thorkela. Nikt nie robił jej wyrzutów, że nosi w łonie bękarta. Byłoby z nią niedobrze, gdyby się tak nie stało po tym, co przeszła! Ponieważ była zdrowa i silna, a może z powodu pozostałości elfowej magii, niemal nie dokuczały jej poranne mdłości. Mogła więc ciężko pracować i kiedy nie było już nic do roboty, wychodziła na długie przechadzki, zazwyczaj samotnie, chociaż często w towarzystwie Auduna. Aasa rada była z pomocy i z możliwości przyjacielskiej pogawędki, gdyż nie miała córek i niewiele służebnych; to gospodarstwo w niczym nie przypominało Ormowego. Ale to małżonka Thorkela mówiła niemal przez cały czas. Freda odpowiadała uprzejmie, kiedy się do niej zwracała, jeżeli usłyszała.
Początkowo czas był dla niej oprawcą, mniej z powodu brzemienia grzechu i żalu za bliskimi — to mogła znieść, a nowe życie w jej łonie zastąpiło ich w części — bardziej z tęsknoty za Skaflokiem.
Nie dał znaku życia i nie zobaczyła go od chwili, gdy po raz ostatni spojrzał na nią smutno przy kurhanie Orma owego zimowego poranka. Odszedł otoczony zewsząd wrogami, do najbardziej ponurego ze wszystkich krajów po skarb, który miał się stać przyczyną jego zguby. Gdzie był tego dnia? Czy jeszcze żył, czy też już leżał martwy i kruki wydziobywały mu oczy, które niegdyś świeciły tylko dla niej? Czy tęsknił za śmiercią tak jak kiedyś za Fredą? A może zapomniał o tym, czego nie mógł znieść, i wyrzekł się człowieczeństwa dla pociechy, którą znalazł w chłodnych objęciach Leei? Nie to niemożliwe, nie odrzuciłby miłości, póki żył.
Ale czy jeszcze żył — i jak, i jak długo?
Od czasu do czasu śniła o nim, stał przed nią jak żywy: trzymał w objęciach, a ich serca biły jednym rytmem. Szeptał jej do ucha, śmiał się, układał miłosne wiersze i zabawa stawała się miłością… Obudziła się w nocy, dusząc się w nie wietrzonej izbie…
Freda zmieniła się… Po wspaniałościach elf owego zamku i szalonych, tak radosnych dniach polowań na Trollów w leśnej gruszy, życie ludzi wydawało się jej szare i ograniczone. Ponieważ Thorkel przyjął chrzest tylko po to, żeby móc handlować z Anglikami, więc dziewczyna rzadko widywała księdza, a wiedząc, że zgrzeszyła w sercu, pragnęła tego. Po cudach lasu, wzgórz i morza kościół wydawał się jej ponury. Nadal kochała Boga — czyż ziemia nie była Jego dziełem, a kościół — tylko człowieka? — lecz nie mogła się zmusić, żeby widywać Go bardzo często.
Czasami wymykała się w nocy, wsiadała na konia i jechała kawałek na północ. Dzięki czarodziejskiemu wzrokowi mogła przelotnie dostrzec mieszkańców Krainy Czarów — uciekającego Gnoma, sowę, która nie wykluła się z żadnego jajka, czarny statek płynący wzdłuż wybrzeża. Jednak ci, których ośmieliła się zaczepić, uciekali przed nią i nie mogła się wywiedzieć o koleje wojny między Elfami a Trollami.
Nawet ten przelotnie dostrzeżony świat, niezwykły i szalony, był światem Skafloka — i przez krótki, cudowny czas — także i ona należała do niego.
Wynajdowała sobie dodatkową pracę, żeby nie rozmyślać za wiele, a jej młode, zdrowe ciało rozkwitało. Kiedy tygodnie zamieniły się w miesiące, poczuła w sobie to samo poruszenie, które sprowadziło ptaki zza mórz i kazało rozwijać się pąkom podobnym do piąstek niemowlęcia. Zobaczyła siebie w sadzawce i zrozumiała, że z dziewczyny przemieniła się w niewiastę — jej smukła postać zaokrągliła się, piersi nabrzmiały, krew zaś szybciej krążyła w żyłach. Stawała się matką.
Gdyby mógł ją teraz zobaczyć… Nie, nie, to niemożliwe. Ale kocham go, kocham go tak bardzo.
Zima odeszła wśród deszczu i grzmotów. Pierwsza zieleń pokryła drzewa i łąki. Ptaki powróciły do domu. Freda zobaczyła znajomą parę bocianów, kiedy ze zdumieniem zataczały kręgi nad włościami Orma. Zawsze gnieździły się na dachu jego dworu. Płakała równie cicho jak wiosenny deszcz. Czuła pustkę w sercu.
Lecz nie, znów wypełniało je uczucie, już nie dawna bezgraniczna radość, ale spokojniejsze od niej zadowolenie. Jej dziecko rosło w jej łonie. W nim — lub w niej, to nie miało znaczenia — odżyły wszystkie zapomniane nadzieje.
Stała w półmroku mając nad głową kwiaty jabłoni, które spadały na nią przy każdym powiewie. Zima odeszła. Skaflok żył w wiośnie, w chmurze i w cieniu, w świcie i w zachodzie słońca, w tarczy księżyca, przemawiał głosem wiatru i śmiał się razem z morzem. W wielkim nie kończącym się tańcu pór roku za kilka miesięcy przyjdzie zima, później zaś następna. Ale ona nosiła pod sercem tamto lato i wszystkie, które nadejdą.
Teraz Thorkel przygotowywał się do podróży handlowej na wschód, którą on i jego synowie planowali od dawna. Nie podobało się to Audunowi i w końcu rzekł do ojca: — Nie mogę popłynąć.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Thorkel. — Ty, który marzyłeś o tym bardziej, niż ktokolwiek z nas, teraz chciałbyś zostać w domu?
— No, tak… ktoś tu musi być.
— Mamy dobrych drużynników.
Audun odwrócił głowę. — Orm również ich miał.
— Nasze gospodarstwo jest mniejsze od Ormowego, więc znajduje się bliżej sąsiadów. A czy zapomniałeś, że po tym, co się stało, okoliczni gospodarze postanowili trzymać strażników nad morzem? — Thorkel bystro spojrzał na syna. — Co ci dolega, chłopcze? Powiedz prawdę. Czy boisz się walki?
— Wiesz, że nie — wybuchnął Audun — i chociaż nigdy nie przelałem krwi, zabiję każdego, kto to powie. Po prostu nie chcę popłynąć w tym roku i to wszystko.
Thorkel pokiwał głową.
— Więc chodzi o Fredę. Tak myślałem. Ale ona nie ma krewnych.
— Cóż z tego? Ziemie Orma należą teraz do niej. A ja będę miał pieniądze, kiedy popłynę z wami w przyszłym roku.
— A dziecko spłodzone przez wędrowca, o którym nic nie mówi, lecz zdaje się zawsze myśleć?
Rozgniewany Audun wbił wzrok w ziemię.
— Więc co z tego? — wymamrotał. — To nie była jej wina ani dziecka, które, jeśli już o tym mowa, chętnie wziąłbym na kolana. Freda potrzebuje kogoś, kto jej pomoże… tak, i sprawi, że zapomni o mężu, który porzucił ją bez powodu. Gdybym mógł go znaleźć, zobaczyłbyś, czy boję się walki!
— No cóż. — Thorkel wzruszył ramionami. — Mogę rozkazywać tobie, ale nie twojej woli. Zostań w domu, jeśli musisz. — I po jakimś czasie dodał: — Masz rację, te rozległe włości nie powinny leżeć odłogiem. A z niej może być dobra małżonka, która da ci wielu silnych synów. — Uśmiechnął się, chociaż jego spojrzenie pełne było niepokoju. — Więc zabiegaj o jej względy i zdobądź ją, jeśli zdołasz. Mam nadzieję, że los będzie dla ciebie łaskawszy niż dla Erlenda.
Kiedy obsiano pola, Thorkel odpłynął z pozostałymi synami i z młodzieńcami z okolicy. Ponieważ mieli odwiedzić kilka krajów na przeciwległym brzegu Morza Północnego, oczekiwano ich powrotu dopiero późną jesienią lub na początku zimy. Audun patrzył smutno na odpływający statek. Ale kiedy odwrócił się i zobaczył obok siebie Fredę, uznał, że dobrze zrobił.
— Czy naprawdę zostałeś, żeby nadzorować żniwa? — zapytała.
Zaczerwienił się po białka oczu, ale odparł śmiało:
— Myślę, że znasz odpowiedź. Odwróciła wzrok i nic nie powiedziała.
Dni były coraz dłuższe i wiosna ogarnęła ziemię. Ciepły wiatr, plusk deszczu, ptasie trele, obfitość zwierzyny, ryby srebrzące się w rzekach, kwiaty i jasne noce… I coraz częściej Freda czuła ruchy dziecka.
A jeszcze częściej Audun był u jej boku. Od czasu do czasu w przypływie przygnębienia kazała mu odejść i jego smutna mina zawsze budziła w niej wyrzuty sumienia.
Zalecał się do niej w chaotycznych słowach, których prawie nie słuchała. Wtuliła twarz w bukiet kwiatów, który dla niej zerwał, i poprzez wonne płatki dostrzegła jego nieśmiały uśmiech — dziwiło ją, że taki rosły i zaradny młodzian, był słabszy od niej.
Jeżeli się pobiorą, to ona otrzyma go na małżonka. Nie był przecież Skaflokiem, lecz tylko Audunem. O mój kochany!
Z czasem wszakże wspomnienia o Skafloku stawały się pamięcią o zeszłorocznym lecie. Radowały serce Fredy, lecz nie raniły go, a tęsknota za ukochanym przypominała spokojne wody górskiego stawu, na którym tańczą słoneczne zajączki. Opłakiwać go bez końca byłoby słabością niegodną uczucia, które ich łączyło.
Lubiła Auduna. Będzie mocną tarczą dla dziecka Skafloka.
Aż nadszedł taki wieczór, kiedy stali oboje na brzegu morza, fale szumiały u ich stóp, a słońce zachodziło w powodzi złota i czerwieni. Audun wziął Fredę za ręce i powiedział poważnie: — Fredo, wiesz, że kochałem cię jeszcze zanim zostałaś porwana. W minionych tygodniach otwarcie starałem się o twoją rękę. Najpierw nie chciałaś słuchać, a później odpowiadać. Proszę cię teraz o szczerą odpowiedź i jeśli taka jest twoja wola, nie będę cię więcej niepokoił. Czy wyjdziesz za mnie, Fredo?
Spojrzała mu w oczy i powiedziała cicho i wyraźnie:
— Tak.