Najazd Elfów na Trollheim miał być czymś wyjątkowym. Pięćdziesiąt długich statków obsadziły załogi złożone z najlepszych wojowników spośród brytyjskich Elfów, a maskowały je i chroniły czary Imryka i jego najmądrzejszych czarowników. Sądzono, że pod ich osłoną zdołają niepostrzeżenie dopłynąć do samych fiordów królestwa Trollów w Finlandii; lecz jak daleko uda się Elfom wedrzeć w głąb kraju, będzie zależało od oporu, jaki tam napotkają. Skaflok miał nadzieję, że zdołają dotrzeć do komnat Illredego i przywieźć głowę władcy Trollów. Palił się do tej wyprawy.
— Ale nie bądź zbyt nieostrożny — ostrzegł go Imryk. — Zabijaj i pal, lecz nie trać wojów w zwyczajnych utarczkach. Więcej zyskamy, jeżeli poznamy ich siłę, niż jeśli wytniesz tysiąc Trollów.
— Zrobimy i jedno, i drugie — uśmiechnął się szeroko Skaflok. Stał niespokojnie jak młody ogier, oczy mu płonęły, a spod opaski wymykały się bujne jasne włosy.
— Nie wiem, nie wiem. — Imryk miał poważną minę. — Przeczuwam, że nic dobrego nie wyniknie z tej wyprawy i chętnie odwołałbym ją.
— Jeśli tak uczynisz, popłyniemy bez pozwolenia — oświadczył Skaflok.
— Tak, zrobicie to. A ja mogę się mylić. Płyń więc i niech szczęście ci sprzyja.
Pewnej nocy tuż po zachodzie słońca wojownicy wsiedli na statki. Wschodzący księżyc rzucał srebrne snopy promieni i pasma cieni na szczyty i urwiste zbocza elfowych wzgórz, na morski brzeg, z którego wyrastały, i na chmury gnane wiatrem, napełniającym całe niebo przenikliwym świstem. Księżycowa poświata iskrzyła się i rwała na białogrzywych falach rozbijających się z hukiem o skały, migotała na broni i zbrojach elfowych wojowników, podczas gdy wyciągnięte na ląd czarno — białe statki wyglądały jak cienie i świetlne błyski.
Owinięty w płaszcz Skaflok stał czekając na resztę swych żołnierzy. Lekki wiatr rozwiewał mu włosy. Wtedy przyszła do niego Leea, blada w księżycowym blasku, z błyszczącymi oczyma, w chmurze srebrzystozłotych pukli.
— Dobrze, że cię widzę — zawołał Skaflok. — Życz mi udanej podróży i zaśpiewaj mi piosenkę na szczęcie.
— Nie mogę pożegnać cię jak należy, gdyż nie potrafię przeniknąć przez twoją żelazną kolczugę — odparła cicho głosem, który brzmiał jak szept wiatru, szmer wody i dźwięk dzwoneczków słyszany z daleka. — Przeczuwam, że moje czary na nic się nie zdadzą wobec czekającego cię złego losu. — Spojrzała mu w oczy. — Wiem na pewno, że płyniesz prosto w pułapkę i proszę cię przez wzgląd na mleko, którym cię karmiłam, gdy byłeś dzieckiem, i pocałunki, które ci dawałam, kiedy stałeś się mężem, zostań w domu ten jeden jedyny raz.
— Zaiste, byłby to wspaniały czyn, godny elfowego wielmoży, dowodzącego wyprawą, z której może przywieźć głowę wroga — odparł z gniewem Skaflok. — Dla nikogo nie zniżyłbym się do tak haniebnego postępku.
— Tak, tak, wiem. — I nagle łzy zabłysły w oczach Leei.
— Ludzie żyją tak krótko, a mimo to już za młodu rzucają się w objęcia śmierci, jakby była piękną dziewczyną. Skafloku, przed kilku laty kołysałam cię w kolebce, zaledwie kilka miesięcy temu spałam z tobą w jasne letnie noce i dla mnie, nieśmierelnej, wszystko jest prawie takie same jak wówczas. I nie będzie innym dzień — a nadejdzie w mgnieniu oka — gdy twój porąbany na kawałki trup stanie się żarem dla kruków. Nigdy cię nie zapomnę, Skafloku, ale lękam się, że pocałowałam cię po raz ostatni. — I zaśpiewała:
Dziś wieczorem wieje wiatr ku morzu,
A niespokojna żeglarka brać
Opuszcza domy, by mknąć z mewami
I orać fale dziobami łodzi.
Nie zatrzymają ich niewiast ramiona,
Ni ognia blask, ni dzieci płacz,
Kiedy druh — wiatr opowie im
O falach i prądów morskich zabawie.
Utuli ich srebrzysta piana i giętkie wodorosty.
Wietrze, o wietrze, stary wędrowcze,
Szary i szybki, czy się nie lękasz
Niewieścich przekleństw, gdy od ich boku
Odrywasz żeglarzy na śmierć i zgubę?
Roześmiane fale, zimne i słone,
Ułożą ich w wilgotnym grobie,
Kiedy oddadzą morzu swe życie.
A ich niewiasty włosy rwać będą.
Skaflokowi nie spodobała się ta pieśń, gdyż niosła zapowiedź nieszczęścia. Odwrócił się do swych wojowników i zawołał, żeby spuścili korabie na wodę i weszli na pokład. Ale skoro tylko znalazł się na pełnym morzu, na nowo ogarnął go zapał i zapomniał o złych przeczuciach.
— Ten wiatr wieje już od trzech dni — powiedział Goltan, jego towarzysz broni. — I czuć w nim czary. Może jakiś czarownik płynie na wschód.
— To miłe z jego strony, że zaoszczędził nam trudu przyzywania naszego wiatru — roześmiał się Skaflok. — Ale jeśli płyną na wschód przez trzy dni, to jego statek zbudowały śmiertelne ręce. My popłyniemy znacznie szybciej.
Podniesiono maszty, rozwinięto żagle i smukły statek ze smoczą głową na dziobie ruszył w podróż. Płynęli jak wiatr, jak śnieg, jak zamarzający pył wodny, biały w świetle księżyca, a fale wrzały w ich kilwaterze, gdy mknęli lekko po niespokojnych wodach. Elfowie podróżowali najszybciej ze wszystkich ludów Krainy Czarów — czy to pieszo, konno, czy statkiem — i przed północą zobaczyli z oddali klify Finlandii.
Skaflok wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Ułożył takie oto strofy:
Elfowie przybyli wcześnie
Na wschód do Trollheimu,
By śpiewać pieśni włóczni
I miecza.
Przywieźli Trollom
Wspaniale dary:
Zmiażdżone czaszki,
Rozpłatane brzuchy.
Trollowie miotać się będą
(Posłuchaj tej wrzawy).
Strach przed pochodniami
Skręci im bebechy.
Bracie, bądź dobry
Dla nieszczęsnych Trollów:
Gdy bolą ich głowy,
Zetnij im je gładko.
Zgromadzeni na pokładach statków Elfowie wybuchnęli śmiechem, opuścili maszty, zwinęli żagle i zasiedli do wioseł. Gotowa do boju flota wpłynęła do fiordu, ale wojownicy nie spostrzegli żadnych wrogich wartowników. Zamiast tego ujrzeli inne korabie wyciągnięte na plażę — trzy drakkary śmiertelników, których załogi leżały poszarpane na kawałki wśród skał.
Skaflok zeskoczył na brzeg z mieczem w dłoni; jego płaszcz trzepotał na wietrze. — To dziwne — powiedział zaniepokojony.
— Wygląda na to, że schronili się tu przed burzą, a Trollowie napadli na nich — odparł Goltan. — Stało się to niedawno — spójrz, dotknij, krew jeszcze nie zakrzepła i ciała są ciepłe — więc zabójcy mogą być teraz w komnatach Illredego składając meldunek.
— Zatem mamy fantastyczne szczęście! — zawołał Skaflok, który nie oczekiwał, że uda mu się zeskoczyć Trollów. Zamiast dąć w róg, dał znak mieczem. Ani on, ani Elfowie nie zawracali sobie głowy zabitymi, którzy przecież byli tylko ludźmi.
Elfowie zeskoczyli na płyciznę i wyciągnęli statki na brzeg. Kilku pozostało na straży, podczas gdy Skaflok poprowadził główny oddział drogą wiodącą w głąb lądu.
Przebyli wąwóz, w którym śmiertelnicy nic by nie widzieli, i wyszli na zbocze góry, gdzie oślepiająco iskrzył się śnieg, a szczyty turni szarpały niebo. Wiatr wył i uderzał ich zimnymi dłońmi. Postrzępione chmury przepływały przez tarczę księżyca — mogło się wydawać, że mruga on niespokojnie. Zwinni jak koty Elfowie wspięli się po stromych skałach, kierując się w stronę jaskini, która ziała w zboczu.
Kiedy podeszli bliżej, spostrzegli wychodząc stamtąd grupę Trollów, najprawdopodobniej oddział strażników nabrzeżnych, którzy wracali na swoje posterunki. Skaflok zawołał, zagłuszając świst wiatru: — Szybko, wyciąć ich w pień!
Skoczył jak pantera, a za nim — Elfowie. Nim Trollowie zorientowali się, co się dzieje, rozległ się świst metalu i był to ostatni dźwięk, jaki usłyszeli. Oczywiście odgłosy walki dotarły do osady Trollów i kiedy wojownicy Skafloka weszli do jaskini, napotkali rosnący opór.
W tunelu wiodącym w głąb góry szczęk broni rozbrzmiewał ze zdwojoną siłą. Bojowe okrzyki Elfów i grzmiące wołania Trollów nierównym echem odbijały się od ścian. Skaflok i Gotlan szli na czele, tarcza obok tarczy, zadając ciosy ponad górną krawędzią. Powolniejsi Trollowie, na ogół nie chronieni zbroją, padali pod ich ostrymi brzeszczotami.
Jakiś wojownik pchnął Skafloka włócznią grubą niczym młode drzewo. Wychowanek Imryka wychwycił cios tarczą, odtrącił drzewce na bok i zaatakował przeciwnika. Żelazny brzeszczot Skafloka przebił ramię Trolla i zatrzymał się w sercu. Nagle kątem oka dojrzał maczugę, której cios spadał na niego z lewej. Mogłaby zmiażdżyć mu hełm i czaszkę. Zasłonił się tarczą, maczuga zadzwoniła na żelaznym okuciu, a siła uderzenia była tak wielka, że Skaflok zachwiał się na nogach i cofnął o krok. Musiał przyklęknąć na jedno kolano, zdołał jednak uwolnić swój miecz i od dołu podciął nogę Trollowi. Wstając zatoczył brzeszczotem szeroki łuk i głowa innego Trolla spadła z karku.
Obrońcy cofali się krok za krokiem, aż znaleźli się w wielkiej jaskini. Elfowie krzyknęli z radości, że jest dość miejsca na sposób walki, który znali najlepiej. Wojownicy zdjęli z pleców łuki i szaropióre strzały pomknęły spoza pierwszego szeregu Elfów, w którym walczył Skaflok, i jak grad spadły między Trollów. Kiedy obrońcy próbowali się wycofać, ich szyk załamał się i bitwa rozbiła się na wiele pojedynków. Nie chroniony kolczugą Troll rzadko mógł stawić czoło skaczącej, robiącej uniki i dźgającej smudze, która była Elfem.
Niektórzy z atakujących zginęli z roztrzaskanymi czaszkami lub podziurawioną skórą, wielu odniosło rany, ale dla Trollów bitwa ta stała się krwawą rzezią. Mimo to gwardia królewska stała niewzruszenie w przejściu wiodącym do jadalni ich pana. Kiedy Elfowie skończyli z pozostałymi Trollami i zaatakowali gwardzistów, niewielu udało się przedostać przez ten posępny szereg; mieli też za mało miejsca, by na wynik walki rzutowała ich szybkość i zręczność. Elfowie wycofali się w nieładzie, pozostawiając pewną liczbę zabitych i rannych. Ich pociski nie przebijały muru tarcz, które zasłaniały Trollów od oczu do kolan.
Skaflok zaważył, jak wysokie było przejście do komnat Illredego. — Pokażę wam drogę — zawołał. W pogiętym hełmie, z uszkodzoną tarczą, ociekał zieloną posoką Trollów, która mieszała się z czerwienią jego własnej krwi. Roześmiał się chowając wyszczerbiony miecz do pochwy i chwycił za włócznię. Następnie rozpędził się i podpierając drzewcem przeskoczył ponad głowami wrogów do wielkiej sali.
Spadając wyciągnął znów miecz. W czasie lądowania uderzył głucho nogami o ziemię. Odwrócił się błyskawicznie. Gwardziści, którzy pełnili służbę, mieli na sobie zbroje, lecz z konieczności ich ramiona i nogi były częściowo obnażone. Żelazny brzeszczot Skafloka trzema ciosami powalił trzech Trollów.
Inni odwrócili się, by stawić mu czoło. Jednocześnie Elfowie natarli na przerzedzony nagle szyk gwardzistów, rozerwali go i wtargnęli do jadalni króla Trollów!
Skaflok zobaczył Illredego w przeciwległym krańcu sali: stary Troll ściskał w garści włócznię, lecz trwał na tronie nieruchomy jak skała. Wychowanek Imryka rzucił się w jego stronę. Dwaj Trollowie, którzy chcieli go powstrzymać, padli pod ciosami miecza. I wtedy jakiś mąż zastąpił mu drogę.
Przez chwilę Skaflok stał osłupiały ze zdziwienia, widząc własną, zagniewaną twarz za opadającym w dół toporem. W ostatniej chwili zdążył podstawić tarczę. Topór nieznajomego nie był wykonany z miękkiego brązu czy lekkiego elfowego stopu, lecz ze stali i nie wyszczerbił się w walce. Kiedy więc uderzył w krawędź nadwerężonej od licznych ciosów tarczy Skafloka, rozszczepił drewno i cienką żelazną blachę i zatrzymał się dopiero wówczas, kiedy utkwił w ramieniu wychowanka Elfów.
Ten próbował przytrzymać topór, jednocześnie uderzając mieczem z góry. Lecz nieznajomy mąż odskoczył do tyłu, wyrwał broń z rany z taką siłą, że Skaflok zachwiał się na nogach, po czym znów go zaatakował. Wychowanek Imryka odrzucił bezużyteczną już tarczę. Żelazo ze szczękiem uderzyło o żelazo, aż posypały się iskry. Obaj przeciwnicy mieli na sobie hełmy i kolczugi. Wprawdzie Skaflok dobrze znał elfowy kunszt zadawania pchnięć, odbijania ciosów i krzyżowania ich, jednak miecz, który miał tej nocy, był źle wyważony do tego rodzaju walki. Wiedział też doskonale, że pozbawiony tarczy szermierz nie może się mierzyć z nieprzyjacielem zbrojnym w ciężki topór. Zmienił więc miejsce, żeby móc się bronić, ale począł się wycofywać.
Później rozdzielono ich. Skaflok nagle musiał zmagać się z Trollem, który dobrze dał mu się we znaki, nim padł. W tym czasie nieznajomy mąż walczył z Elfami. Przebił się do Ulredego, a pozostali przy życiu Trollowie otoczyli ich. Szybko wyrąbali sobie przejście do tylnych drzwi i zniknęli za nimi.
— Gonić ich! — ryknął Skaflok w bitewnym szale.
Lecz Gotlan i inni wodzowie Elfów przekonali go, że powinien się cofnąć. — Byłoby to wielce nieroztropne — oświadczyli. — Spójrz, te drzwi otwierają się na ciemne jaskinie wiodące w głąb góry, gdzie łatwo moglibyśmy wpaść w zasadzkę. Lepiej zamknijmy je z tej strony, żeby Illrede nie mógł wysłać przeciw nam potworów z wnętrza ziemi.
— Tak, macie rację — przyznał niechętnie Skaflok.
Obiegł wzrokiem wielką salę, najpierw wpatrując się chciwie w nagromadzone tam bogactwa, później zaś spoglądając ze smutkiem na ciała Elfów leżące na śliskiej od krwi podłodze. Ale musiał się cieszyć widząc, jak niewielu ich było w porównaniu ze stratami nieprzyjaciela. Elfowie tymczasem dobijali rannych Trollów — ich głośne jęki i krzyki szybko ucichły — i zakładali Prowizoryczne opatrunki swoim rannym, które miały wystarczyć, nim można będzie zastosować leczniczą magię w Elfheugh.
Nagle Skaflok ujrzał coś niemal równie zdumiewającego, jak Jego sobowtór walczący po stronie wroga. Dwie śmiertelne niewiasty leżały związane i zakneblowane w pobliżu tronu Illredego.
Podszedł do nich. Skuliły się ze strachu, gdy wyciągnął nóż. — Nie bójcie się, chcę tylko was uwolnić — powiedział po duńsku i przeciął więzy. Niewiasty wstały, drżąc i tuląc się do siebie. Zaskoczyło go, kiedy jedna z nich, wysoka i jasnowłosa, wyjąkała przez łzy: — Z–z–złodzieju i morderco, jakie nowe zło knujesz?
— Dlaczego?… — Skaflok opanował zaskoczenie. Chociaż nauczył się ludzkiego języka, używał go rzadko i mówił ze śpiewnym elfowym akcentem. — Dlaczego, co ja takiego zrobiłem? — zapytał z uśmiechem. — A może podobało ci się, że byłaś związana?
— Na domiar wszystkiego, nie drwij z nas, Walgardzie — odparła złotowłosa panna.
— Nie jestem Walgardem — rzekł na to Skaflok — ani też nie znam go, chyba że jest to mąż, z którym walczyłem, ale tego na pewno nie mogłyście widzieć. Jestem Skaflok z Alfheimu i nie zaliczam się do przyjaciół Trollów.
— Tak, Asgerd! — wybuchnęła młodsza dziewczyna. — On nie może być Walgardem. Spójrz, nie ma brody, nosi inny strój, mówi tak dziwnie…
— Nie wiem — wymamrotała Asgerd. — Czy śmierć wokół nas to jakaś inna jego sztuczka? Czy rzuca czary, żeby nas oszukać? Och, nic już nie wiem poza tym, że Erland i nasi najbliżsi nie żyą. — I zaczęła głośno szlochać.
— Nie, nie! — Młodsza panna przylgnęła do ramion Skafloka, badając wzrokiem jego twarz i uśmiechając się przez łzy jak wiosenne słońce poprzez zasłonę deszczu. — Nie, cudzoziemcze, ty nie możesz być Walgardem, chociaż jesteś bardzo do niego podobny. Twoje oczy spoglądają ciepło, usta umieją się uśmiechać… Dzięki niech będą B…
Skaflok zasłonił jej usta dłonią, nim zdążyła skończyć. — Nie wymawiaj tego imienia — powiedział pośpiesznie. — Ci tu to mieszkańcy Krainy Czarów i nie mogą znieść nawet jego dźwięku. Nie uczynią ci nic złego. Dopilnuję, żeby zabrano was tam, gdzie zapragniecie się udać.
Skinęła głową, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Wychowanek Imryka opuścił dłoń i długo przyglądał się dziewczynie. Była tylko średniego wzrostu. Poprzez strzępy sukni każdy cal jej młodego, smukłego ciała jaśniał urodą. Miała długie, lśniące kędziory o barwie kasztanu z czerwonawym połyskiem; jej twarz była uroczym połączeniem szerokiego czoła, zadartego noska i dużych, miękkich ust. Spod ciemnych brwi spoglądały szeroko rozstawione szare oczy, które obudziły niejasne wspomnienie w umyśle Skafloka. Nie mógł jednak uzmysłowić sobie, co to było, i owo wspomnienie umknęło po chwili.
— Kim jesteście? — zapytał powoli.
— Jestem Freda, córka Orma z krainy Duńczyków w Anglii, a to moja siostra Asgerd — powiedziała mu. — A ty, wojowniku…
— Jestem Skaflok, wychowanek Imryka z angielskich ziem Alfheimu — odrzekł. Dziewczyna cofnęła się, w ostatniej chwili powstrzymawszy się od nakreślenia znaku krzyża. — Powiadam ci, nie lękaj się mnie — dodał żarliwie. — Zaczekaj tu, a ja pokieruję pracą moich ludzi.
Elfowie zajęli się grabieniem komnat Illredego. Penetrując boczne pokoje, znaleźli tam niewolników ze swego ludu i zwrócili im wolność. Wreszcie wyszli na zewnątrz. W pobliżu wejścia do jaskini natknęli się na domy, szopy i stajnie, które podpalili. Choć nadal dął silny wiatr, pogoda poprawiła się i płomienie strzelały wysoko w rozgwieżdżone niebo.
— Wydaje mi się, że nie ma potrzeby lękać się Trollheimu — oświadczył Skaflok.
— Nie bądź tego taki pewny — ostrzegł go Walka, zwany Mądrym. — Zaskoczyliśmy ich. Chciałbym wiedzieć, ile wojska nagromadzili, i jak blisko obozuje od tej osady.
— Dowiemy się innym razem — odrzekł na to Skaflok. — A teraz wracajmy na statki. Możemy być w domu jeszcze przed świtem.
Obdarzone czarodziejskim wzrokiem Asgerd i Freda stały obok, patrząc w odrętwieniu na to, co robili Elfowie. Dziwni byli ci wysocy wojownicy, poruszający się cicho jak woda lub dym. Nigdy nie słyszały odgłosu ich kroków, tylko srebrzyste pobrzękiwanie kolczug w nocy. Bladzi jak kość słoniowa, o ostrych, delikatnie rzeźbionych rysach twarzy, zwierzęcych uszach i świecących oczach, budzili w nich przerażenie.
Wśród nich krążył Skaflok, który poruszał się niemal równie cicho i zwinnie jak oni, miał koci wzrok i rozmawiał dziwnym językiem Elfów. A przecież z wyglądu przypominał śmiertelnego męża i Freda, przypomniawszy sobie ciepło jego ciała, tak odmiennego od chłodnej, jedwabistej skóry Elfów, którzy przypadkiem się o nią otarli, nie wątpiła, że jest on człowiekiem.
— Musi być poganinem, skoro przebywa wśród tych istot — stwierdziła Asgerd.
— No, cóż… przypuszczam, że tak… ale jest dobry i ocalił nas przed… przed… — Freda wzdrygnęła się i otuliła ciaśniej obszernym płaszczem, który dał jej Skaflok.
Wychowanek Imryka zadął w róg, dając sygnał do odwrotu, i długi, milczący wąż Elfów począł schodzić z góry. Skaflok szedł obok Fredy nic nie mówiąc, lecz często rzucając na nią spojrzenia.
Była młodsza od niego, ze śladami uroczej niezdarności podlotka nadal widocznymi w jej długich nogach i smukłym ciele. Trzymała wysoko głowę i jej połyskujące miedzią włosy zdawały się sypać iskry w bladym świetle księżyca. Skaflok osądził, iż na pewno będą miękkie w dotyku. Gdy schodzili ze stromego zbocza, podtrzymał dziewczynę, ująwszy jej małą rączkę w swą stwardniałą dłoń wojownika.
Nagle zabrzmiał wśród skał byczy ryk trollowego rogu, odpowiedział mu drugi i jeszcze jeden, odbijając się echem od urwistych zboczy i niosąc na wietrze. Elfowie stanęli jak wryci, nastawili uszu i rozdęli nozdrza, szukając w nocnym mroku śladów nieprzyjaciół.
— Myślę, że są przed nami, gdyż chcą odciąć nam odwrót — rzekł Goltan.
— To niedobrze — odparł Skaflok — ale jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy znaleźli się w czarnym wąwozie pod gradem głazów. Zamiast iść tamtędy, pójdziemy obok.
I zagrał bitewny zew na trombicie, którą niesiono dla niego. Elfowie jako pierwsi wykonali wielkie, zakrzywione trombity[20] i nadal ich używali, chociaż ludzie zapomnieli o nich, odkąd przeminął Wiek Brązu. Do Fredy i Asgerd powiedział tak: — Obawiam się, że znowu musimy walczyć. Moi woje obronią was, jeśli nie będziecie wypowiadać imion, które sprawiają im ból. Jeżeli to zrobicie, będą musieli się rozproszyć, a wówczas Trollowie, znajdujący się poza zasięgiem głosu, mogą zabić was strzałami.
— Niedobrze jest umierać bez odwołania się do… Tego, Który Jest W Niebie — odparła Asgerd — Ale posłuchamy twojej rady.
Skaflok roześmiał się i położył dłoń na ramieniu Fredy. — Dlaczego nie mielibyśmy zwyciężyć, skoro będziemy walczyć o taką piękność? — zapytał wesoło.
Polecił dwóm Elfom nieść dziewczęta, które nie mogły iść tak szybko jak oni, a innym utworzyć wokół nich mur z tarcz. Później stanął na czele oddziału ustawionego w pozycji jeżowej[21] i poprowadził go wzdłuż grani w stronę morza.
Elfowie szli lekkim krokiem przeskakując ze skały na turnie; ich kolczugi podzwaniały cicho, a broń lśniła w księżycowej poświacie. Kiedy zobaczyli czarną chmurę Trollów zgromadzonych na tle nocnego mostu bogów, wydali okrzyk bojowy, uderzyli mieczami o tarcze i ruszyli biegiem do walki.
Skaflok wciągnął szybko powietrze do płuc na widok masy wrogów. Przypuszczał, że przypada około sześciu trollów na jednego Elfa, i jeśli Illrede zdołał tak szybko zgromadzić tę hordę, to jak liczne może być jego wojsko?
— A więc dobrze — powiedział na głos. — Każdy z nas będzie musiał zabić sześciu Trollów.
Elfowie poczęli szyć z łuków. Powolniejsi od nich Trollowie nie mogli uciec przed chmurami strzał, które raz za razem przesłaniały księżyc. Wielu osunęło się na ziemię. Ale jak to zwykle bywa, większość strzał odbiła się od skał lub utkwiła w tarczach i niebawem ich zapas się wyczerpał.
Wówczas Elfowie rzucili się do ataku i bój rozgorzał. Ryk trollowych rogów i zawodzenie elfowych trombit, okrzyki Trollów przypominające wilcze wycie i podobny do skwiru sokoła bojowy zew Elfów, grzmiące uderzenia trollowych toporów o tarcze Elfów 1 szczęk elfowych mieczy o hełmy Trollów — unosiły się w rozgwieżdżone niebo.
Topór i miecz! Włócznia i maczuga! Rozłupana tarcza, roztrzaskany hełm i rozdarta kolczuga! Czerwony potok elfowej krwi mieszający się z zielonym strumieniem trollowej posoki! Zorze polarne pląsające w tańcu śmierci nad ich głowami!
Dwie wysokie postacie, trudne do rozróżnienia, dominowały nad polem bitwy. Topór Walgarda i miecz Skafloka wycinały krwawe ścieżki w stłoczonej masie wojowników. Ogarnięty szałem bojowym berserker toczył pianę, wrzeszczał i rąbał. Skaflok milczał, tylko dyszał ciężko, lecz walczył niemal równie zaciekle jak Walgard.
Trollowie osaczyli Elfów z obu stron i w ścisku, w którym niewiele liczyły się szybkość i zręczność, ogromna siła fizyczna Trollów zaczęła dawać im przewagę. Skaflokowi wydawało się, że za każdego szczerzącego kły Trolla, który uległ jego mieczowi, z zalanego dymiącą krwią śniegu podnosiło się dwóch innych. Musiał dotrzymać pola choć spływał potem, który zamarzał w jego spodniach; ściskał uchwyt nowej tarczy i uderzał bez końca.
Tak się rzeczy miały, kiedy do Skafloka dotarł Walgard, ogarnięty szałem bojowym i nienawidzący wszystko, co elf owe — najbardziej zaś Imrykowego wychowanka. Starli się piersią w pierś, spoglądając sobie gniewnie w oczy w kapryśnym księżycowym blasku.
Brzeszczot Skafloka zadzwonił na hełmie Walgarda i wgłębił się weń. Topór Walgarda odłupał drzazgi z tarczy Skafloka. Wtedy wychowanek Elfów zadał cios z ukosa, rozcinając odmieńcowi policzek, tak że ukazały się zęby. Berserker znów zawył i zasypał przeciwnika gradem ciosów. Odtrącił na bok miecz Skafloka i poty uderzał w jego tarczę, aż ramię Ormowego syna nie mogło jej dłużej utrzymać i krew zbroczyła bandaż osłaniający wcześniejszą ranę.
Mimo to wychowanek Imryka czekał na dogodną okazję. Kiedy odmieniec zbytnio wysunął nogę do przodu, Skaflok zranił go głęboko w łydkę. Mógłby okaleczyć berserkera, lecz ostrze jego miecza stępiło się w walce. Walgard zawył i cofnął się. Skaflok ruszył za nim.
Cios równie potężny jak uderzenie spadającego głazu ugodził w hełm przybranego syna Imryka, powalając go na kolana. To Illrede, Król Trollów, stanął obok i zakręcił młynka nabijaną kamieniami maczugą. Walgard wrócił z podniesionym toporem. Skaflok uskoczył w bok, choć huczało mu w uszach i ból ściskał skronie żelazną obręczą. Topór odmieńca ugodził w ziemię. Jakiś ogarnięty szałem bojowym Elf — z tych, którzy tworzyli mur z tarcz — postąpił do przodu, by zabić berserkera, nim wyciągnie topór, lecz maczuga Illredego zmiażdżyła mu kark. Walgard podniósł topór i poprzez wyrwę w szyku zadał cios stojącemu z tyłu Elfowi. Topór zagłębił się jednak w żywym brzemieniu, które tamten niósł.
Mur tarcz zwarł się na nowo i ruszył na odmieńca i władcę Trollów, którzy cofnęli się przed elfowymi włóczniami. Skaflok wstał i wyprowadził swoich wojowników z pola walki, pozostawiając tam poległych towarzyszy broni. Illrede również dołączył do swej gwardii. Tylko Walgard pozostał samotnie tam, gdzie był, gdyż minął mu już atak furii.
Zlany krwią, chwiejąc się na nogach, stanął nad ciałem Asgerd.
— Nie chciałem tego — rzekł. — Zaprawdę, mój topór jest przeklęty. A może ja sam? — Zdumiony przesunął dłonią po oczach. — Ale przecież… one nie są moimi krewnymi, nieprawdaż?
Osłabiony atakiem szału, usiadł obok Asgerd. Bitwa przeniosła się w inne miejsce. — Teraz jeszcze tylko muszę zabić Skafloka i Fredę, a zostanie przelana wszystka krew, którą nigdyś uważałem za własną — wymamrotał gładząc grube złociste warkocze zmarłej. — I dobrze się stanie, gdy zrobię to z twoją pomocą, Bratobójco. Elfrydę również — jeśli jeszcze żyje. Mogę ją zabić — czemu nie? Przecież nie jest moją matką. Moja matka to wielki, ohydny stwór uwięziony w lochach Imryka. Elfryda, która śpiewała mi do snu kołysanki, nie jest moją matką…
Źle było z Elfami, chociaż bili się dzielnie. Walczący w przedniej straży Skaflok zwołał ich i ponownie skupił wokół siebie. Zaprowadziwszy porządek w szeregach, poprowadził znów do walki. Jego miecz siał śmierć. Żaden Troll nie mógł stawić czoło tej wirującej stali i wychowanek Imryka powoli wyrąbywał sobie drogę ku morzu.
Zawahał się na chwilę, gdy Goltan padł przeszyty włócznią. — Teraz mam o jednego przyjaciela mniej — powiedział — to niepowetowana strata. — Po czym na nowo podniósł głos: — Za Alfheim! Naprzód, naprzód!
I tak oto resztka Elfów przebiła się przez szeregi Trollów i wycofała na plażę. Walka, zwany Mądrym, Flam z Orkadów, Hlokkan Czerwona Włócznia i inni wielcy Elfowie polegli walcząc w tylnej straży, podczas gdy pozostali dotarli do statków. Niektórzy z nich na oczach Trollów zbiegli ze wzgórza wznoszącego się nad zatoką, rozrzucając resztę łupów. To osłabiło nieco atak Trollów, gdyż Illrede wolał raczej odzyskać swoje skarby, niż stracić jeszcze więcej poddanych.
Przy życiu pozostało dość Elfów na tyle krzepkich, że mogli obsadzić połowę statków. Resztę spalili za pomocą czarów. Później spuścili drakkary na wodę, weszli na pokład i z trudem wiosłując wypłynęli z fiordu.
Skulona na dnie statku Skafloka Freda zobaczyła go, jak stał, wysoki i zlany krwią, na tle tarczy księżyca, kreśląc w powietrzu znaki runiczne i wymawiając nie znane jej słowa. Wiatr zmienił kierunek, stał się wichurą, później zaś burzą. Elfowe korabie o twardych jak żelazo żaglach i zgiętych niczym łuki masztach wśród brzęku takielunku pomknęły do przodu. Uciekały wciąż szybciej i szybciej — jak pył wodny, jak chmury, jak sen i czary, jak blask księżyca na wodzie. Skaflok stał na zalewanym przez fale dziobie statku i śpiewał czarodziejską pieśń. Z rozwianymi włosami, pobrzękując rozerwaną kolczugą, wyglądał jak postać z zapomnianych sag i nieludzkich światów.
Freda straciła przytomność.