Po kilku dniach Skaflok wyruszył samotnie na polowanie. Wędrował na zaczarowanych nartach, które jak wiatr niosły go na szczyt wzgórza i w dolinę, przez skute lodem rzeki i zaśnieżone lasy, tak że o zachodzie słońca był już na wyżynie szkockiej. Zawrócił w stronę Elfheugh, przywiązawszy do ramion upolowaną łanię, kiedy zobaczył z oddali blask ognia. Zastanawiając się, kto mógł rozbić obóz w tych niegościnnych stronach, pojechał tam z włócznią w dłoni.
Kiedy się zbliżył, zauważył w wieczornym półmroku postać ogromnego męża, który przykucnął na śniegu i piekł koninę nad ogniskiem. Mimo mroźnego wiatru nosił tylko spódniczkę z wilczej skóry. Leżący obok na ziemi topór jaśniał nieziemskim światłem.
Skaflok wyczuł obecność jakiejś Mocy, a kiedy zobaczył, że nieznajomy ma tylko jedną rękę, przebiegł go zimny dreszcz. Uważano bowiem, że niedobrze jest spotkać o zmierzchu Tyra z rodu Asów[23].
Ale było za późno na ucieczkę. Bóg spoglądał już w jego stronę. Skaflok wjechał śmiało w krąg światła padającego od ogniska i spojrzał w zamyślone, ciemne oczy Tyra.
— Bądź pozdrowiony, — Skafloku — powiedział As. Jego głos brzmiał jak burza, przetaczająca się przez nieboskłon z brązu. Bez przerwy obracał rożen nad ogniem.
— Bądź pozdrowiony, panie. — Skaflok odprężył się nieco. Pozbawieni dusz Elfowie nie czcili żadnych bogów, mimo to nie było żadnych zatargów między nimi a Asami. Niektórzy nawet służyli w samym Asgardzie[24].
Tyr skinął lekko głową, dając znak człowiekowi, by zdjął brzemię z ramion i przykucnął. Przez długi czas panowała cisza, przerywana tylko sykiem i trzaskiem płomieni, które tkały chwiejną aureolę wokół posępnej, wąskiej twarzy Tyra.
W końcu bóg przemówił:
— Wyczułem wojnę. Trollowie zamierzają uderzyć na Alfheim.
— Dowiedzieliśmy się o tym, panie — odparł Skaflok. — Elfowie są przygotowani do wojny.
— Walka będzie trudniejsza, niż sądzisz. Tym razem Trollowie mają sprzymierzeńców. — Tyr spojrzał ponuro w płomienie. — Chodzi tu o większą stawkę, niż się wydaje Elfom czy Trollom. W tych dniach Norny uprzędą do końca wiele nici.
I znowu zapanowało milczenie, które przerwał Tyr:
— Tak, kruki latają nisko i bogowie pochylają się nad światem, który drży pod kopytami Czasu. Powiadam ci, Skafloku: będziesz bardzo potrzebował imieninowego podarunku Asów. Sami bogowie są zaniepokojeni. Dlatego ja, który strzegę praw wojny, przebywam na ziemi.
Wiatr rozwiał jego czarne kędziory. Bóg wbił płonący wzrok w oczy człowieka. — Dam ci pewną przestrogę — oświadczył — chociaż obawiam się, że to na nic się nie zda wobec wyroku Norn. Kto był twoim ojcem, Skafloku?
— Nie wiem, panie, ani nigdy mnie to nie obchodziło. Lecz mogę zapytać o to Imryka…
— Nie czyń tego. Powinieneś raczej poprosić Imryka, żeby nikomu nie mówił tego, co wie, a zwłaszcza tobie. Albowiem gorzki będzie dla ciebie dzień, w którym dowiesz się, kto był twoim ojcem. I to, co wyniknie z tego dla ciebie, wyrządzi wiele zła na świecie.
Znów skinął głową i Skaflok oddalił się pośpiesznie, pozostawiwszy upolowaną łanię jako dar za otrzymaną radę. Kiedy mknął do domu wśród świstu powietrza i śniegu, zastanawiał się, jak cenna była przestroga Tyra, gdyż pytanie, kim jest naprawdę, bez reszty zawładnęło jego myślami i noc wydała mu się pełna demonów.
Jechał wciąż szybciej i szybciej nie zważając, że wiatr chłoszcze go bezlitośnie, lecz nie mógł zrzucić ciężaru z serca i myśli. Tylko Freda, powtarzał w duchu, usiłując złapać oddech, tylko Freda może uwolnić go od strachu.
Przed świtem ujrzał na tle nieba mury i wieże Alfheimu. Elfowy gwardzista zadął w róg, żeby dać znać odźwiernym. Skaflok przemknął przez bramę na dziedziniec. Zrzuciwszy narty, wbiegł po schodach do wnętrza zamku.
Imryk, który poprzedniego wieczoru powrócił do Elfheugh, rozmawiał na osobności z Leeą. — I cóż z tego, że Skaflok zakochał się w śmiertelnej dziewczynie? — Wzruszył ramionami. — To jego sprawa, w dodatku niewiele znacząca. Czy jesteś zazdrosna?
— Tak — przyznała otwarcie siostra. — Ale chodzi tu o coś więcej. Sam obejrzyj tę dziewczynę i spróbuj wyczuć, czy jakimś sposobem może się stać bronią wymierzoną przeciwko nam.
— Hm… tak. — Jarl brytyjskich Elfów podrapał się po podbródku i spochmurniał. — Powiedz mi, co o niej wiesz.
— Nazywa się Freda, córka Orma, pochodzi z rozbitego rodu z południa, z krainy Duńczyków…
— Freda… córka Orma… — Imryk stanął jak wryty. — Przecież to znaczy, że…
Skaflok wpadł do komnaty. Jego wymizerowana twarz i dziki wzrok zaskoczyły ich. Upłynęło nieco czasu, zanim mógł mówić, potem zaś opowiedział im wszystko w jednym potoku słów.
— Co Tyr miał na myśli? — zawołał w końcu. — Kim jestem, Imryku?
— Wiem, co miał na myśli — odparł szorstko jarl — i dlatego twoje pochodzenie pozostanie wyłącznie moją tajemnicą, Skaf — loku. Powiem ci tylko, że wywodzisz się z dobrego rodu i że nie ciąży na nim żadna hańba. — Później przywdział swą najlepszą maskę i za pomocą gładkich słów uspokoił Skafloka i Leeę.
Lecz gdy oboje odeszli, Imryk jął chodzić po komnacie mrucząc do siebie: — Ktoś w jakiś sposób zwabił nas na trudną, najeżoną niebezpieczeństwami drogę. — Zacisnął zęby. — Może należałoby pozbyć się tej dziewczyny… ale nie, Skaflok strzeże jej całą swą potęgą i gdybym znalazł na nią sposób, na pewno dowiedziałby się o tym i… trzeba dochować tajemnicy. Nie chodzi o to, że chłopak przejąłby się tym zbytnio, gdyż w sprawach miłości myśli jak Elf. Lecz gdyby poznał sekret swego pochodzenia, wkrótce i dziewczyna dowiedziałaby się o wszystkim, a przecież złamali jedno z najważniejszych ludzkich praw. Wpadłaby wtedy w rozpacz tak wielką, że nie cofnęłaby się przed niczym, my zaś potrzebujemy Skafloka.
Imryk snuł najrozmaitsze plany, jedne przebieglejsze od drugich. Pomyślał o skierowaniu uwagi Skafloka na inne niewiasty. Ale nie, jego wychowanek natychmiast rozpoznałby każdy napój miłosny, a nad prawdziwą miłością nawet bogowie nie mają mocy. Gdyby jednak uczucie to umarło śmiercią naturalną, sekret Skafloka straciłby jakiekolwiek znaczenie. Wszelako Imryk nie odważył się zaufać tak nikłej szansie. A zatem należy jak najgłębiej pogrzebać tajemnicę pochodzenia jego wychowanka i to jak najprędzej.
Jarl brytyjskich Elfów poszukał w pamięci. Jak mu się zdawało — gdyż właściwe zapamiętanie wydarzeń trwającego tysiące lat żywota nie należało do najłatwiejszych rzeczy — tylko jedna osoba poza nim znała całą tę historię.
Posłał więc po Ognistą Włócznię, zaufanego gwardzistę — choć tylko dwustuletniego młodzika — lecz chytrego i znającego dobrze magię. — Jakieś dwadzieścia lat temu pewna czarownica mieszkała w lesie na południe od Elfheugh — rzekł. — Mogła umrzeć lub wynieść się stamtąd, ale chcę, żebyś ją wytropił — i jeśli jeszcze żyje — zabił ją na miejscu.
— Tak, panie. — Skinął głową Ognista Włócznia. — Jeśli wolno mi zabrać kilku myśliwych i psy, wyruszymy wieczorem.
Imryk udzielił mu wskazówek: — Zabierz wszystko, czego potrzebujesz, i zacznij tak szybko, jak możesz. Nie pytaj mnie o powody ani nie rozmawiaj później o tej sprawie.
Freda z radością powitała ukochanego w ich komnatach. Choć oczarowana była wspaniałością Elfheugh, mimo pozorów odwag’ drżała z lęku, ilekroć Skaflok ją opuszczał. Mieszkańcy zamku wysocy, zwinni Elfowie i bosko piękne Elfiny, Niziołkowie, Goblinowie i inne, jeszcze bardziej niesamowite istoty, które na nich pracowały, oraz wiwerny[25] używane zamiast sokołów na polowaniu, lwy i pantery trzymane dla przyjemności, a także pełne wdzięku elfowe konie i psy — wszystko to było dla niej zupełnie obce. Dotknięcie Elfów były chłodne, ich twarze nieruchome jak oblicza posągów i zarazem nieludzko zmienne, a starodawna, odmienna mowa, strój i obyczaje tworzyły między nimi przepaść nie do przebycia. Przesłonięty błękitną mgiełką wspaniały zamek, który był równie nagą skałą, czary dryfujące w jego wiecznie ciepłym półmroku, duchy nawiedzające wzgórza, lasy i wody — przygniatały ją swą niesamowitością.
Ale kiedy Skaflok był u jej boku, Fredzio wydawało się, iż Alfeim leżał na granicy Raju. (Niech Bóg wybaczy jej takie myśli, szeptała do siebie, jak i to, że nie uciekła z tego pogańskiego miejsca do świętego chłodu i mroku klasztoru!). Skaflok był wesoły, pełen życia i psocił tak długo, aż w końcu Freda mogła tylko śmiać się razem z nim. Z jego ust płynęły pieśni, każda na jej cześć, jego ramiona i usta budziły w niej szaleństwo trwające dopóty, dopóki radość nie złączyła na chwilę ich ciał w Jedność, która Zawsze Śpiewa. Widziała go w walce i zdawała sobie sprawę, że zarówno na ziemiach zamieszkanych przez ludzi, jak i w Krainie czarów znalazłoby się niewielu lepszych odeń wojowników. Była z niego dumna, gdyż sama pochodziła z rodu duńskiego wodza. (Czy jednak nie była złą córką i siostrą, skoro czar, któremu nie mogła się oprzeć, tak szybko wygnał z jej serca smutek i zamiast tego napełnił je bezgranicznym szczęściem? Nie miała wyboru, gdyż Skaflok nie czekałby, aż minie roczny okres żałoby, a któż mógłby być lepszym ojcem dla wnuków Orma i Elfrydy?). Dla niej zawsze był bardzo dobry.
Wiedziała, że ją kocha. Musi ją kochać, gdyż inaczej dlaczego sypiałby z nią i spędzał u jej boku niemal cały swój czas, skoro mógł mieć każdą Elfinę? Nie wiedziała dlaczego — nie uświadamiała sobie, jak głęboko jej ciepło przenikało do jego duszy, która nigdy dotąd nie zaznała podobnego uczucia. Zanim spotkał Fredę, Skaflok nie zdawał sobie sprawy ze swej samotności. Wiedział, że jeżeli nie zapłaci pewnej ceny, a nie chciał tego uczynić, będzie musiał kiedyś umrzeć, i że jego życie stanie się krótkotrwałym błyskiem w długiej pamięci Elfów. Dlatego dobrze było mieć u boku kogoś takiego jak on sam.
Przez kilka dni, które ze sobą spędzili, byli bardzo zajęci: jeździli na szybkich elfowych rumakach, pływali na smukłych łodziach i przeszli pieszo wiele mil wśród lasów i wzgórz. Freda była dobrą łuczniczką, gdyż Orm chciał, żeby niewiasty z jego rodu umiały się bronić. Kiedy weszła do lasu z łukiem w ręku, a jej włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu, wyglądała jak młoda bogini łowów. Przyglądali się czarownikom i komediantom, słuchali muzykantów i skaldów, którzy zachwycali Elfów swym kunsztem, chociaż ci ostatni często byli zbyt przebiegli i wyrafinowani jak na ludzki gust. Gościli też u przyjaciół Skafloka: Gnomów mieszkających między korzeniami drzew, smukłych białych duchów wód, starego Fauna o smutnych oczach i u dzikich zwierząt. Wprawdzie Freda nie mogła z nimi rozmawiać, ale na ich widok uśmiechała się i przyglądała się im szeroko otwartymi oczami.
Niewiele myślała o przyszłości. Oczywiście pewnego dnia musi przyprowadzić Skafloka do krainy ludzi i namówić go, żeby przyjął chrzest. Na pewno będzie to dobry uczynek, za który zostaną jej wybaczone obecne grzechy. Ale jeszcze nie, nie teraz. W Elfheugh czas zdawał się stać w miejscu i dziewczyna straciła rachubę dni i nocy, a przecież tyle jeszcze było do zrobienia.
Rzuciła się w ramiona Skafloka. Wszystkie jego zmartwienia rozwiały się — jak mgła na jej widok: młoda, smukła, zwinna, długonoga, bardziej dziewczyna niż niewiasta — jego niewiasta. Objął dłońmi talię Fredy, podrzucił dziewczynę do góry i znowu złapał, a przez cały czas oboje zanosili się od śmiechu.
— Postaw mnie na podłogę — jęknęła. — Postaw mnie, żebym mogła cię pocałować.
— Zaraz. — Skaflok znów podrzucił ją do góry i nakreślił jakiś znak. Freda zawisła w powietrzu, nieważka, kopiąc i dusząc się ze śmiechu i zaskoczenia. Młodzieniec przyciągnął ją do siebie i wisiała nad nim dotykając ustami jego ust.
— Nie będę z tego powodu wyciągał szyi — zdecydował. On także uczynił się nieważkim i wyczarował chmurę, nie wilgotną, lecz podobną do stosu białych piór, aby mogli na niej spocząć. Z jej środka wyrosło drzewo uginające się pod ciężarem najrozmaitszych owoców i tęcze wyginały się łukiem wśród jego liści.
— Któregoś dnia, szaleńcze, zapomnisz jakąś część swojej sztuczki, spadniesz i rozbijesz się na kawałki — powiedziała Freda.
Przytulił ją do siebie i zajrzał w oczy. Później policzył wszystkie piegi na jej nosku i pocałował ją tyle samo razy. — Powinienem sprawić, żebyś stała się cętkowana jak lampart — rzekł.
— Czy potrzebujesz takiej wymówki? — zapytała cicho. — Tęskniłam za tobą, ukochany. Jak ci poszło na polowaniu?
Skaflok spochmurniał, gdy przypomniał sobie wszystko.
— Dość dobrze.
— Coś cię trapi, kochanie. Co się stało? Przez całą noc grano na rogach, słyszałam kroki i tętent końskich kopyt. Każdego dnia widzę w zamku coraz więcej zbrojnych mężów. Co się dzieje, Skafloku?
— Wiesz, że prowadzimy wojnę z Trollami — wyjaśnił. — Pozwalamy, aby przybyli do nas, gdyż trudno by było napaść na ich górską twierdzę, gdzie trzymają wszystkie swoje siły.
Wzdrygnęła się w jego ramionach.
— Trollowie…
— Bez obawy — rzekł Skaflok, starając się odegnać dręczący go niepokój. — Stoczymy z nimi bitwę na morzu i zniszczymy ich potęgę. A każdemu, który wyląduje, pozwolimy zostać z taką ilością ziemi, jaka będzie potrzebna, aby go pogrzebać. Kiedy ich pokonamy, podbój Trollheimu będzie dziecinną zabawką. Och, bój będzie zacięty, lecz Alfheim musiałby bardzo się starać, żeby nie zwyciężyć.
— Boję się o ciebie, Skafloku. Odpowiedział jej tak:
Kiedy piękna wróżka
Lęka się o wodza,
Ten cieszy się bardzo,
Gdyż wie, że go kocha.
Dziewczę, nie smuć się,
Rad przyjmę podarek,
Który mi dajesz,
Promienna niewiasto.
Równocześnie począł rozwiązywać jej pasek. Freda zarumieniła się.
— Jesteś bezwstydny — powiedziała i zajęła się jego odzieniem.
Skaflok uniósł brwi.
— Dlaczego? — zapytał. — Co w tym jest takiego, czego należałoby się wstydzić?
Ognista Włócznia wyruszył następnej nocy, wkrótce po zachodzie słońca. Kilka posępnych żagwi dopalało się jeszcze na niebie. On sam i tuzin jego pomocników odziani byli w zielone myśliwskie tuniki, na które narzucili czarne płaszcze z kapturami. Ich włócznie i strzały miały groty ze stopu srebra. Wokół ich koni krążyły rozszczekane elfowe psy, wielkie dzikie bestie o czerwonej lub czarnej sierści, ognistych oczach i ostrych jak sztylety kłach ociekających śliną. W ich żyłach płynęła krew Garma, Fenrisa[26] i psów Dzikich Myśliwych.
Ruszyli w drogę, gdy Ognista Włócznia zadął w róg. Tętent końskich kopyt i szczekanie psów ‘rozniosły się echem wśród wzgórz. Pomknęli jak wiatr w gęstym mroku między oblodzonymi drzewami. Wśród gonitwy cieni można było dostrzec lśnienie srebra, zdobne drogimi kamieniami rękojeści, krwawy błysk psich ślepi i nic więcej, ale wrzawa towarzysząca ich przejazdowi dotarła do najdalszych krańców lasu. Myśliwi, smolarze i wygnańcy, którzy usłyszeli ten harmider, wzdrygnęli się i nakreślili znak Krzyża lub Młota[27], a dzikie zwierzęta umknęły do swych kryjówek.
Czarownica siedząca w kucki w szałasie, który zbudowała tam, gdzie przedtem stała jej chata — ponieważ najwięcej mocy czerpała z okolicy — usłyszała z oddali nadjeżdżający oddział. Pochyliła się nad niewielkim ogniskiem i mruknęła: — Elfowie polują dzisiejszej nocy.
— Tak — pisnął jej Chowaniec. A gdy zgiełk przybliżył się, dodał: — Myślę, że polują na nas.
— Na nas? — Czarownica drgnęła z zaskoczenia. — Dlaczego to mówisz?
— Zdążają prosto w tę stronę. Ty zaś nie jesteś przyjaciółką Skafloka, a więc i samego Imryka. — Szczur zapiszczał ze strachu i wdrapał się jej za pazuchę. — Teraz, matko, szybko wezwij pomoc albo już po nas.
Nie miała czasu ani na obrzędy, ani na ofiary, wykrzyczała więc zew, którego ją nauczono, i mrok ciemniejszy od nocy pojawił się za ogniskiem.
Czarownica padła na twarz. Przez kłąb mroku przebiegły zimne, błękitne ogniki. — Pomocy — zajęczała. — Pomocy, Elfowie są już blisko.
Oczy demona spoglądały na nią bez gniewu czy litości. Zgiełk stał się głośniejszy. — Pomocy! — zapłakała.
Demon przemówił głosem, który zlewał się ze świstem wiatru, i zdawał się dochodzić z bardzo daleka: — Czemu mnie wezwałaś?
— Oni… dybią… na moje życie.
— To co z tego? Słyszałem, jak kiedyś powiedziałaś, że nie wiele obchodzi cię twoje życie.
— Moja zemsta jeszcze się nie dokonała — szlochała czarownica. — Nie mogę teraz umrzeć nie wiedząc, czy moja praca i cena, jaką zapłaciłam, poszły na marne. Panie, pomóż twej służebnicy!
— Nie jesteś moją służebnicą, ale niewolnicą — zaszemrał demon. — Cóż mnie obchodzi, czy spełniły się twoje pragnienia? Jestem władcą zła, które jest marnością nad marnościami. Czy wydaje ci się, że kiedyś mnie wezwałaś i że dobiłaś ze mną targu? Nie, wyprowadzono cię w pole. To był ktoś inny. Śmiertelnicy nigdy nie sprzedają mi swych dusz, lecz oddają.
I Książę Ciemności zniknął.
Czarownica wrzasnęła ze strachu i wybiegła z szałasu. Elfowe psy, odstręczone wonią tego, który był tu niedawno, zaszczekały i zawróciły. Wiedźma zamieniła się w szczura i wpełzła do nory Pod dębem druidów.
— Jest blisko! — zawołał Ognista Włócznia. — I — Ha! Zwęszyły trop!
Psy otoczyły dąb. Grudki ziemi pryskały na wszystkie strony, kiedy poczęły kopać w poszukiwaniu łupu, rwąc korzenie i szczekając głośno. Czarownica wybiegła, zamieniła się we wronę i poszybowała w górę. Ognista Włócznia napiął łuk. Wrona spadła na ziemię i znów przybrała postać starej jędzy. Psy rzuciły się na nią. Szczur wyskoczył zza pazuchy czarownicy. Jeden z koni podniósł podkutą srebrem nogę, aby go zmiażdżyć.
Elfowe psy rozszarpały nieszczęsną na kawałki. Gdy to czyniły, wiedźma krzyknęła do Elfów: — Niech wszystkie moje przekleństwa, wszystkie nieszczęścia spadną na Alfheim! I powiedzcie Imrykowi, że Walgard Odmieniec żyje i wie o wszystkim…
Nie powiedziała nic więcej. — Było to łatwe polowanie — rzekł Ognista Włócznia. — Bałem się, że będziemy musieli uciec się do pomocy czarów, aby odnaleźć ślady jej wędrówek przez minione dwadzieścia lat, może nawet szukać w obcych krajach. — Wciągnął w nozdrza powietrze. — A tak możemy przez resztę nocy poszukać lepszej zwierzyny.
Imryk szczodrze wynagrodził myśliwych, lecz gdy z pewnym zdziwieniem opowiedzieli mu o ostatnich słowach czarownicy, zasępił się.