Trzy dni później Skaflok stał na brzegu morza i przyglądał się, jak jeden z Leprechaunow wyciąga statek Mananaana z groty, w której był ukryty. Była to mała, smukła łódź o srebrzystym kadłubie, który wydawał się zbyt kruchy do morskich podróży. Jej maszt był inkrustowany kością słoniową, a żagiel i takielunek przeplatany barwnym jedwabiem. Na dziobie stał piękny złoty posąg Fand jako tancerki.
Ona sama odprowadziła Skafloka i Mananaana. Pozostali Tuatha De Danaan pożegnali się wcześniej i nie było żadnego z nich na brzegu morza w ów chłodny, mglisty poranek. Mgła połyskiwała jak krople rosy w splotach Fand, a jej fiołkowe oczy wydawały się ciemniejsze i bardziej błyszczące niż zwykle, gdy życzyła Mananaanowi pomyślności.
— Niech ci się szczęści w podróży — powiedziała do niego — i obyś wkrótce powrócił do zielonych wzgórz Erynu[45] i złotych ulic Krainy Młodości. Za dnia będę spoglądać w stronę morza, nocą zaś wsłuchiwać się w fale, oczekując wieści o powrocie Mananaana.
Skaflok stał na uboczu. Pomyślał, jak mogłaby żegnać go Freda, i powiedział sobie w duchu:
Nieszczęsny to chłopak,
Co odpływa wczesnym rankiem,
Nie żegnany przez swą ukochaną.
Pył wodny jest
Zimniejszy niż
Jej pocałunki.
Ciężko mi na sercu,
Lecz jak mógłbym ją zapomnieć?
— Odpływamy — powiedział Mananaan. Wraz z Skaflokiem wsiadł do łodzi w małym basenie portowym i podniósł jarzący się żagiel. Człowiek ujął w dłonie wiosło sterowe, a morski bożek zaśpiewał, wtórując sobie na harfie:
Stary, niespokojny wietrze,
Przyzywam cię z głębin morza i nieba.
Prowadź mnie na wyprawę,
Odpowiedz mi rześkim podmuchem.
Z ojczystych wzgórz,
Przez morskie fale,
Dmij, wietrze, dmij! Moja pieśń cię spęta.
Południowy wietrze, morski wietrze,
Przybądź, by uwolnić mój statek.
Kiedy tak śpiewał, zerwał się silny wiatr i statek pomknął po zielonych, zimnych falach, które opryskiwały ich słonym pyłem wodnym. Łódź Mananaana była równie szybka, jak elfowe statki i już wkrótce żeglarze nie mogli odróżnić szarego wybrzeża Erynu od szarych chmur na krawędzi świata.
— Wydaje mi się, że odnalezienie Jotunheimu będzie wymagało czegoś więcej niż zwykłego żeglowania na północ — przerwał milczenie Skaflok.
— To prawda — odparł Mananaan. — Konieczne będą pewne czary, ale najbardziej będziemy potrzebować nieulękłych serc i mocnych ramion.
Zmrużył oczy wpatrując się w dal. Wiatr mierzwił włosy okalające oblicze morskiego bożka, które było majestatyczne i zarazem wesołe, pełne entuzjazmu i opanowane. — Pierwsze tchnienie wiosny przechodzi przez świat ludzi — powiedział. — Była to najsurowsza zima od stuleci i myślę, że stało się tak za sprawą czarów rzuconych przez Jotunów. A my płyniemy do krainy wiecznego lodu, która jest ich ojczyzną.
Spojrzał znów na Skafloka. — Już dawno powinienem był wyruszyć w podróż do krańców stworzenia. Czyż nie jestem królem Oceanu? Źle się stało, że czekałem tak długo i nie zrobiłem tego, kiedy Tuatha De Danaan byli bogami i znajdowali się u szczytu potęgi. — Pokręcił głową. — Nawet Asowie, którzy nadal są bogami, nie wyszli bez szwanku z kilku wypraw do Jotunheimu. Co do nas dwóch — to nie wiem. Naprawdę, nie wiem.
Po czym dorzucił śmiało: — Ale popłynę tam, gdzie zechcę! W Dziewięciu Światach nie będzie wód, których nie przeorały statki Mananaana Mac Lira.
Zajęty własnymi myślami Skaflok nie odpowiedział. Łódź zachowywała się niczym żywa istota. Wiatr grał na takielunku, a wodny pył opadał jak tęczowa zasłona na piękny posąg Fand. Powietrze było chłodne, lecz słońce zaświeciło jasno, wypiło mgłę i rozsypało diamentowy kurz na falach. Fale baraszkowały i szemrały pod błękitnym niebem usianym puchatymi białymi obłokami. Ster wibrował w dłoni Skafloka. Młodzieniec nie mógł nie odczuć świeżości poranka. Powiedział cicho:
Piękny jest ten dzień
Przemawiający głosem wiatru
Do morza, gdzie igrają
Tysiąc fal.
Najdroższa, gdybyś tylko
Stała ze mną na pokładzie,
Jak wesołe byłoby moje życie.
(Czy tęsknisz za mną, Fredo?).
Mananaan przyjrzał mu się uważnie.
— Ta podróż będzie wymagała wszystkiego, co mąż może z siebie dać — rzekł. — Nie zostawiaj nic na brzegu.
Skaflok poczerwieniał z gniewu.
— Nie prosiłem na towarzysza podróży tego, kto lęka się śmierci — warknął.
— Mąż, który nie ma po co żyć, nie jest zbyt niebezpieczny dla wrogów — zauważył władca mórz. Później szybko wziął do ręki harfę i zagrał jedną z dawnych sidhańskich pieśni bojowych. Dziwnie zabrzmiała ona na przestworzach morza, nieba i wiatru. Przez jakiś czas Skaflokowi wydawało się, że widzi widmowe wojsko szykujące się do walki, słońce błyszczące w hełmach zdobnych piórami i w lesie włóczni, igrające na rozwiniętych sztandarach, słyszy głos rogów i dudnienie zaopatrzonych w kosy kół rydwanów, które mknęły po niebie.
Płynęli bez przerwy przez trzy dni i trzy noce. Wiatr wiał stale z południa i łódź Mananaana mknęła po falach jak jaskółka w powietrzu. Kolejno stali na warcie, spali w śpiworach pod małym pokładem dziobowym, żywili się sztokfiszami, serem, sucharami i co tam jeszcze było na statku, odsalając wodę morską za pomocą czarów. Zamienili ze sobą niewiele słów, gdyż Skaflok nie miał ochoty na pogawędki, a Mananaan, jako nieśmiertelny, znajdował zadowolenie we własnych myślach. Lecz wraz z ciężką pracą rósł ich wzajemny szacunek i życzliwość, więc razem śpiewali czarodziejskie pieśni, które przeprowadziły ich przez granice Jotunheimu.
Statek płynął bardzo szybko. Gdy tak mknęli na północ do serca zimy, czuli, że z każdą godziną robi się wciąż chłodniej i ciemniej.
Słońce wschodziło coraz niżej nad horyzontem, aż w końcu stało się dalekim, bladym krążkiem przelotnie oglądanym przez chmury burzowe. Mróz był srogi, przenikał przez odzież, ciało i kości do głębi duszy. Pył wodny zamarzał na takielunku i szron pokrył złoty posąg Fand. Dotknąć metalu znaczyło zedrzeć skórę z palców. Oddech zamarzał im w wąsach.
Zagłębiali się coraz dalej w świat nocy. Płynęli po czarnych, iskrzących się srebrem morzach, między górami lodowymi, które majaczyły jak widma w poświacie księżyca. Niebo było bardzo ciemne, usiane niezliczonym mnóstwem jasnych gwiazd, między którymi pląsały zorze polarne, przywodzące Skaflokowi na myśl niesamowite płomienie nad kurhanem Orma. W potwornej lodowej pustce słychać było jedynie świst wiatru i szum morza.
Nie przybyli do Jotunheimu jak do jednego z królestw Krainy Czarów. Po prostu popłynęli dalej, niż ośmieliłby się uczynić to ludzki statek, na wody, które stawały się coraz zimniejsze i czarniejsze, aż w końcu przyświecały im już tylko gwiazdy, księżyc i zorze polarne. Skaflok uważał, że ta kraina wcale nie leży na ziemi, lecz w dziwnym wymiarze w pobliżu skraju wszystkiego, gdzie świat na powrót pogrąża się w Przepaści, z której się wyłonił. Wyobrażał sobie, że płynie ze świata żywych po Morzu Śmierci.
Teraz zaś, po upływie trzech dni odkąd po raz ostatni ujrzeli słońce, podróżnicy utracili rachubę czasu. W jakiś sposób księżyc i gwiazdy obracały się na opak, a wśród wiatru, fal i morza czas przestał istnieć. Czary Mananaana poczęły zawodzić, gdyż oddalił się od świata, w którym działały poprawnie. Nadleciał przeciwny wiatr, z którym poradziłoby sobie niewiele statków poza łodzią władcy mórz. Rozpętała się zadymka, wiatr sypał śniegiem i deszczem. Statek kołysał się na wszystkie strony, nabierał przeraźliwie zimnej wody, trzepotał żaglem i walczył ze sterem. Potworne góry lodowe wynurzały się z mroku i żeglarze ledwie uniknęli katastrofy.
Najstraszniejsza jednak była mgła — nieruchoma, bezdźwięczna, szara wilgoć, która kapała i zamarzała, zasłaniała widoczność do pół łokcia, przesiąkała przez ubranie i spływała po skórze do trzewików, aż wędrowcy szczękali zębami. Łódź nieruchomiała, kołysząc się lekko na niewidzialnych drobnych falach, i w ogromnej ciszy słychać było jedynie plusk morza i mgły, skapującej z oblodzonego takielunku. Posuwając się po omacku, klnąc i trzęsąc się z zimna, Skaflok i Mananaan starali się zmienić niepogodę za pomocą czarów — lecz nie na wiele to się zdało. Czuli, że nieznane Moce pełzły przez zasłonę mgły i zaglądały chciwie do wnętrza statku.
Później zrywał się sztorm, najczęściej z niewłaściwej strony, i żeglarze w walce zapominali o niepokoju. Maszt jęczał, szoty kaleczyły ręce, grzywacze awanturowały się pod nadburciem, statek wspinał się na fali ku niebu, żeby zaraz potem zjechać w dół jak do piekieł.
Skaflok rzekł:
Czarne fale z rykiem
Wdzierają się na statek,
Buntują się liny i ster,
I wiatry odziały się w śnieżny płaszcz.
Żeglarze klną i potykają się,
Żałując, że podnieśli kotwicę.
Trudno jest warzyć piwo,
Gdyż woda morska jest słona.
Ale nie przestawał pracować. Mananaan, który uważał, że narzekanie lepiej świadczy o zdrowiu niż lament, uśmiechnął się do oszalałego nieba.
Wreszcie nadszedł czas, kiedy ujrzeli ląd. Zobaczyli go w świetle gwiazd i zorzy polarnej, która pląsała i migotała nad nagimi skałami i zielonkawymi lodowcami. Fale rozbijały się na klifach, za którymi ląd podnosił się stopniowo, wielki martwy świat skał, pól lodowych i wiatru, zawodzącego nad przedwiecznymi śniegami.
Mananaan skinął głową. — Tam jest Jotunheim — powiedział usiłując przekrzyczeć wycie wiatru i huk fal. — Utgard, w którego pobliżu mieszka, jak mówisz, olbrzym Bolwerk, moim zdaniem powinien się znajdować na wschód od tego miejsca.
— Skoro tak sądzisz — mruknął Skaflok, który już dawno stracił wszelką orientację. Zresztą żaden Elf, poza strasznymi pogłoskami, niewiele więcej wiedział o tej krainie.
Młodzieniec nie czuł zmęczenia, miał to już za sobą. Było to tak, jakby stał się statkiem, z uwiązanym wiosłem sterowym, który płynie przed siebie, ponieważ nie może postąpić inaczej i nikogo nie będzie obchodził, jeśli zatonie.
Lecz gdy tak stał, patrząc na przerażającą twarz Krainy Olbrzymów, pomyślał, że Freda nie może być bardziej nieszczęśliwa od niego. Wręcz przeciwnie: przecież on mógł poświęcić się poszukiwaniom Bolwerka i nie niepokoić się o nią, podczas gdy ona wiedziała tylko, że wyruszył na bardzo niebezpieczną wyprawę i musiała mieć niewiele do roboty, poza rozmyślaniami o tym.
— Wcześniej nie przyszło mi to do głowy — szepnął ze zdziwieniem i nagle poczuł, że łzy zamarzają mu na policzkach. Rzekł:
Moja ukochana
Zapomni później ode mnie.
Wędrować będę
Samotnie drogami.
Smutne jest moje serce,
Choć przedtem się radowało.
A najbardziej smuci mnie
Jej cierpienie.
I znów się zasępił. Mananaan zostawił Skafloka w spokoju, gdyż wiedział już, że bezcelowe jest budzenie go z takich napadów melancholii. Łódź pomknęła na wschód.
Nic się nie ruszało w lodowej pustyni poza kruszonymi przez fale skałami, śnieżnymi demonami szalejącymi w górach i ogniami zorzy polarnej. Ale morski bożek wyczuwał czyjąś obecność. Przecież była to ziemia rodzinna tych, którzy zagrażali bogom Wikingów: Asa–Lokiego, Utgard–Lokiego, Hel, Fenrisa, Jormungandra[46] i Garma[47], który przy końcu świata pożre księżyc.
Do czasu, gdy Skaflok otrząsnął się z przygnębienia, statek przebył daleką drogę i Mananaan podpływał do każdego fiordu w poszukiwaniu celu ich podróży. Władca mórz był niespokojny, gdyż mógł niemal wyczuć bliskość Utgardu, a sam nie chciał się zbliżyć do tego mrocznego miasta.
— Powiedziano mi, że Bolwerk mieszka w jakiejś górze — rzekł Skaflok — a to oznacza jaskinię.
— Tak, ale ta przeklęta kraina roi się od jaskiń.
— Musi to być duża jaskinia, jak sądzę, i ze śladami kuźni wokoło.
Mananaan skinął głową i skierował statek do następnej wysepki. Kiedy się zbliżyli do nadmorskich skał, Skaflok począł zdawać sobie sprawę z ich rozmiarów. Były tak ogromne, że zakręciło mu się w głowie, gdy próbował dojrzeć ich wierzchołki, nad którymi przepływało kilka chmur. Wychowanek Elfów miał wrażenie, że skalne ściany walą się na niego — że same boki świata rozpadają się na kawałki, gdy ten tonie w głębinach morza!
Podobna do mrówki łódź Mananaana podpełzła pod klify i zajrzała do fiordu. Szybko ginął im z oczu ten labirynt niewielkich wysepek i skał sterczących na tyle wysoko, że zasłaniały gwiazdy. Ale Skaflok zwęszył słabą woń dymu, gorącego żelaza — i usłyszał dalekie uderzenia młota.
Nie potrzebowali słów. Mananaan skierował łódź do fiordu. Niebawem skały zamknęły dostęp wiatrowi znad morza i podróżnicy musieli chwycić za wiosła. Płynęli szybko, lecz fiord był taki wielki, iż wydawało im się, że niemal nie ruszają się z miejsca.
Robiło się coraz ciszej, jakby zamarzły wszelkie dźwięki i zorza polarna tańczyła na ich grobie. Z rozgwieżdżonego nieba spadło kilka śnieżynek. Mróz przenikał do szpiku kości. Skaflok miał wrażenie, że cisza to drapieżnik, który szykuje się do skoku, wpatrując się chciwie w intruzów i uderzając gniewnie ogonem. W jakiś sposób wyczuwał, że jest obserwowany.
Statek władcy mórz powoli okrążał liczne zakręty fiordu, zdążając w stronę lądu. Raz Skaflok usłyszał na brzegu odgłos ślizgania, które dotrzymywało im kroku. Wiatr zawodził nad szczytami skał tak wysoko, że mógłby niemal dąć między gwiazdami.
Dziwnie było oglądać podobiznę Fand, która tańcząc coraz dalej zagłębiała się w Jotunheim.
Wreszcie statek dotarł do szerokiego, nierównego zbocza góry, której szczyt wieńczyła Gwiazda Polarna. Spełzał po nim do morza wielki lodowiec połyskujący zielenią. — Tutaj wylądujemy — powiedział Mananaan.
Coś zasyczało za stosami lodowych bloków, spiętrzonych z boku lodowca.
— Myślę, że najpierw trzeba ominąć strażnika — zauważył Skaflok. Wychowanek Elfów i jego towarzysz przygotowali się do drogi wkładając hełmy i kolczugi, na które narzucili futrzane płaszcze dla ochrony przed siarczystym mrozem. Każdy ujął w lewą rękę tarczę i przypasał miecz. Ale Skaflok trzymał w garści jeszcze jeden brzeszczot, a Mananaan uzbroił się w wielką włócznię, której grot zmieniał słabe światło krainy Jotunów w snop księżycowego blasku.
Łódź osiadła łagodnie na lodzie i skałach, tak że Skaflok mógł wyskoczyć na brzeg nie zamoczywszy nóg. Wyciągnął statek z wody i przywiązał go, podczas gdy Mananaan stał na straży wpatrując się w głąb lądu. Docierał stamtąd zgrzytliwy dźwięk, jak gdyby ktoś ciągnął coś ciężkiego po kamieniach.
— Nasza droga jest spowita w mrok i okropnie cuchnie — zauważył władca mórz — ale nie staniemy się bezpieczniejsi, jeśli będziemy tracić czas.
Wszedł pomiędzy odłamki lodu i skał wielkości domu. Było tam tak ciemno, że wędrowcy musieli iść po omacku w świetle nielicznych gwiazd widocznych między głazami. Smród stawał się coraz silniejszy i miał w sobie coś zimnego, a syczenie i odgłosy pełzania zbliżały się.
Mijając parów, który prowadził w stronę lodowca, Skaflok zauważył tam długi, białawy kształt. Zacisnął mocniej rękę na rękojeści miecza.
Nieznany stwór wypełzł prosto na nich. Bojowy okrzyk Mana — naana obudził echo wśród skał. Władca mórz wycelował włócznię w wielkie cielsko. — Z drogi, biały robaku! — zawołał.
Robak zasyczał i zaatakował. Jego cielsko otarło się o głazy, aż zagrzechotały. Skaflok odskoczył i gdy płaska głowa znalazła się w pobliżu, ciął w nią mieczem. Od impetu uderzenia zabolało go ramię. Robak odwrócił się ku niemu otwierając paszczę. Młodzieniec ledwie widział potwora w mroku, ale zdawał sobie sprawę, że może połknąć go w całości.
Mananaan wbił włócznię w białawą szyję, Skaflok zaś znów ciął mieczem w potworny pysk. Od gnilnego smrodu ścisnęło go w gardle. Wciągnął powietrze do płuc i obsypał bestię gradem ciosów. Kropla krwi łub jadu kapnęła na niego, przeżarła kaftan i sparzyła mu ramię.
Zaklął i ciął mocniej w głowę robaka. A potem poczuł, że skorodowany żrącą posoką brzeszczot rozpadł się na kawałki. W tej samej chwili usłyszał, jak złamała się włócznia Mananaana.
Wyciągnąwszy miecze z pochew, Skaflok i morski bożek rzucili się znów do ataku. Robak cofnął się, a oni ruszyli za nim w górę lodowca.
Ohydny był to potwór. Jego zwoje wiły się w pół drogi do szczytu, białe jak skórą trędowatego i grubsze od końskiego kadłuba. Wysoko w górze chwiała się wężowa głowa ociekająca posoką i jadem. Złamana włócznia Mananaana tkwiła w jednym oku, drugie zaś spoglądało wściekle w dół. Bestia szybko wysuwała i chowała jęzor, sycząc jak śnieżna zawierucha.
Skaflok poślizgnął się na lodzie. Biały robak rzucił się na niego z góry, lecz Mananaan był szybszy. Osłonił tarczą towarzysza i ciął mieczem. Brzeszczot rozpłatał szyję bestii. Skaflok zerwał się na nogi i zrobił to samo co morski bożek.
Rozwścieczony potwór zaatakował, wyrzucając jeden ze zwojów do przodu. Skaflok potoczył się na bok w śnieżną zaspę. Mananaan został schwytany w żelazny uścisk, ale zanim wielki robak zdołał go zmiażdżyć, władca mórz wbił mu miecz między żebra.
Wtedy biały potwór uciekł w stronę morza, staczając się jak lawina. Dysząc ciężko i drżąc z wysiłku, wędrowcy długo siedzieli w blasku zorzy polarnej, nim wyruszyli w dalszą drogę.
— Nasze zapasowe miecze są skorodowane — powiedział Skaflok. — Lepiej wróćmy po nowe.
— Nie, gdyż tamten robak może czaić się na nas w pobliżu wybrzeża, a jeśli nie, to nasz widok mógłby na nowo rozpalić jego gniew — zaoponował Mananaan. — Te muszą nam wystarczyć do chwili, gdy będziemy mieli runiczny miecz.
Powoli pięli się po gładkim, tajemniczo połyskującym lodowcu. Przed nimi czarna góra zasłaniała pół nieba. Wiatr przyniósł z oddali odgłosy uderzeń młota.
Szli w górę, aż serca poczęły im kołatać i płucom zabrakło powietrza. Musieli często odpoczywać, a nawet ucinać krótkie drzemki na grzbiecie lodowca. Okazało się, że dobrze zrobili zabierając ze sobą jadło, gdyż lodowy jęzor był stromy i zdradziecki.
Nic się nie poruszało, nie dostrzegli też żadnych oznak życia w mroźnej pustyni, tylko coraz wyraźniej słyszeli uderzenia kowalskiego młota.
Wreszcie Skaflok i Mananaan stanęli w górze lodowca, w pół drogi do szczytu turni zwieńczonej Gwiazdą Polarną. Prowadziła tam odgałęziająca się w lewo wąska ścieżka, nierówna, usiana głazami i ledwie widoczna w mroku. Zwisały z niej strome skały opadające w bezdenne czeluście. Wędrowcy przewiązali się linami i popełzli w górę.
Po wielu upadkach, kiedy jeden ratował drugiego czepiając się kurczowo skał, wyszli na półkę skalną przed wejściem do jaskini. Z głębi góry dobiegał szczęk żelaza.
Przed wejściem biegał na łańcuchu wielki rudy pies. Zwierzę zawyło i rzuciło się na nich. Skaflok uniósł miecz, żeby je zabić.
— Nie — powstrzymał go Mananaan. — Czuję, że zabicie tego psa przyniosłoby nam nieszczęście. Lepiej spróbujmy przemknąć się koło niego.
Trzymając tarcze w taki sposób, że zachodziły na siebie, wpełzli do środka jak kraby, prawym ramieniem przyciskając się do skały. Pies rzucił się na nich całym ciałem i wyszczerbił zębami krawędzie tarcz. Od głośnego wycia rozbolały ich uszy. Ledwie udało im się wydostać poza zasięg łańcucha.
Znaleźli się w ciemnościach. Wzięli się za ręce i szli po omacku tunelem wiodącym w głąb góry. Starając się omijać doły i często wpadając na stalagmity. Powietrze nie było tam tak mroźne jak na zewnątrz, ale za to przesycone wilgocią, więc praktycznie nie wyczuwali żadnej różnicy. Usłyszeli huk wody i pomyśleli, że może to być jedna z rzek przepływających przez piekło. Coraz głośniej dźwięczały uderzenia młota.
Dwukrotnie usłyszeli szczekanie, które obudziło echo w tunelu, zatrzymali się więc gotowi do walki. Raz zaatakowało ich coś dużego i ciężkiego i poodgryzało kawałki tarcz. Choć nic nie widzieli w ciemnościach, udało im się zabić nieznanego potwora, jednak nie dowiedzieli się, jak wyglądał.
Niebawem ujrzeli czerwonawą poświatę, podobną do światła jednej z gwiazd w gwiazdozbiorze Myśliwego[48]. Przyśpieszyli kroku i dotarli, choć wolniej, niż im się wydawało, do wielkiej oszronionej skalnej komnaty i weszli do środka.
Oświetlało ją duże, lecz palące się słabym płomieniem ognisko. W jego czerwonawym blasku, przywodzącym na myśl świeżo zakrzepłą krew, dostrzegli niewyraźnie ogromne przedmioty, które mogły być narzędziami kowalskimi. Przy kowadle stał jakiś Jotun.
Był ogromny i bardzo wysoki, więc wędrowcy z trudem mogli dostrzec w cuchnącym półmroku jego głowę, a zarazem tak szeroki, że wydawał się niemal kwadratowy. Nosił tylko fartuch ze smoczej skóry. Jego owłosione ciało było chropawe jak pień starego drzewa, a muskuły wiły się pod skórą niczym kłębowisko węży. Zmierzwione czarne włosy i broda sięgały mu do pasa. Nogi miał krótkie i krzywe, prawą zaś kulawą. Był garbaty i tak przygięty, że dotykał rękami ziemi.
Kiedy Skaflok i Mananaan weszli do jaskini, olbrzym zwrócił w ich stronę pokrytą bliznami twarz o szerokim nosie i ustach od ucha do ucha. Pod wydatnymi łukami brwiowymi czerniały głębokie jamy — wyłupiono mu oczy.
Głos Jotuna miał w sobie huk i syk rzek przepływających przez piekło:
— Ho! Ho! Przez trzysta lat Bolwerk pracował samotnie. Teraz trzeba wyklepać brzeszczot. — Zdjął z kowadła to, nad czym pracował, i rzucił na drugą stronę jaskini. Upadło z brzękiem na stos innych, budząc drzemiące echo, które długo nie milkło.
Skaflok śmiało podszedł bliżej, spojrzał w puste oczodoły olbrzyma i rzekł: — Mam dla ciebie nowe zadanie, które jednak jest ci dobrze znane, Bolwerku.
— Kim jesteś? — zawołał Jotun. — Czuję zapach śmiertelnika, który ma w sobie wiele z Krainy Czarów. Wyczuwam też drugiego. Ten jest półbogiem, ale nie należy ani do Asów, ani do Wanów. — Pomacał wokół siebie. — Nie podoba mi się żaden z was. Podejdźcie bliżej, żebym mógł rozerwać was na kawałki.
— Mamy do spełnienia misję, która musi się powieść. — odezwał się Mananaan.
— Co takiego? — zapytał Bolwerk, napełniając jaskinię echem, które umilkło dopiero w środku ziemi.
Skaflok rzekł:
Rozgniewany Asa-Loki,
Zmęczony więzieniem,
Pragnie orężnych zmagań.
Oto broń,
Którą ma władać:
Przyjmij, Bolwerku,
Zabójcę bohaterów.
Otworzył tobołek z wilczej skóry i rzucił do stóp olbrzyma złamany miecz.
Bolwerk obmacał brzeszczot.
— Tak — szepnął. — Dobrze pamiętam ten miecz. To mojej pomocy szukali Niziołkowie — Dyrin i Dwalin, kiedy musieli wykuć taki brzeszczot, żeby jednocześnie móc wykupić się Swafrlamiemu i zemścić się na nim. Zakuliśmy w nim lód, śmierć i burzę, potężne runy i czary, i żywą wolę czynienia zła. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wielu wojowników władało tym mieczem, gdyż przynosi zwycięstwo. Wszystko w nim zadaje rany, a ostrze nigdy nie tępieje. Sama stal przepojona jest jadem i rany, które zadaje, nie można uleczyć żadnym lekarstwem, czarami czy modlitwą. Ale ciąży na nim klątwa: za każdym razem, gdy zostanie wyciągnięty z pochwy, musi napić się krwi i w końcu zawsze w jakiś sposób spowoduje śmierć tego, kto nim włada.
Pochylił się do przodu. — Dlatego — powiedział powoli — dawno temu Thor złamał go, czego nie mógł uczynić nikt poza nim w Dziewięciu Światach. Odtąd miecz ten leżał zapomniany w ziemi, ale teraz — teraz, jeśli Loki wzywa do broni, jak powiadasz, znowu będzie potrzebny.
— Ja tego nie mówiłem — mruknął Skaflok — chociaż chciałem, żebyś tak myślał.
Bolwerk nie usłyszał go. Zwrócił puste oczodoły w dal i pogrążywszy się w myślach, gładził złamany brzeszczot. — Więc zbliża się koniec — szepnął. — Nadchodzi ostatni wieczór świata, kiedy bogowie i olbrzymi zabijając się wzajemnie spustoszą ziemię. Surt[49] będzie zionął płomieniem sięgającym nieba, słońce sczernieje, ziemia utonie w morzu i gwiazdy spadną. Kończy się — kończy się moja niewola ślepca uwięzionego we wnętrzu góry, kończy się w blasku płomieni! Tak, dobrze, wykuję ten miecz, śmiertelniku!
I zabrał się do roboty. Szczęk metalu napełnił jaskinię, buchały snopy iskier, sapały miechy. Pracując Bolwerk rzucał czary, od których drżały ściany. Skaflok i Mananaan schronili się w tunelu za jaskinią.
— Nie podoba mi się to i wolałbym nigdy tu nie przybyć — powiedział morski bożek. — Zło budzi się do nowego życia. Nikt nigdy nie nazwał mnie tchórzem, ale nie tknę tego miecza. Ty również, jeśli jesteś mądry. Stanie się twoim przeznaczeniem.
— I cóż z tego? — odparł ponuro Skaflok.
Usłyszeli syk, kiedy olbrzym studził miecz w jadzie. Trujące opary piekły w miejscu, gdzie dotknęły gołej skóry. Śmiercionośna pieśń Bolwerka grzmiała w jaskiniach.
— Nie odtrącaj życia z powodu zawodu miłosnego — argumentował Mananaan. — Jesteś jeszcze młody.
— Wszyscy ludzie są śmiertelni — odrzekł Skaflok i na tym zakończyli rozmowę.
Czas im się dłużył — chociaż nie mogli zrozumieć, jak olbrzym mógł tak szybko skończyć pracę, bo przecież był ślepy i nie miał pomocników — póki nie zawołał: — Wejdźcie, wojownicy!
Weszli w krwawą poświatę. Bolwerk trzymał w ręku miecz. Brzeszczot jaśniał w półmroku, podobny do błękitnego jęzora, i wydawało się, iż wzdłuż jego krawędzi pląsają języczki ognia. Oczy smoka na rękojeści błyszczały jak żywe i złoto zdawało się świecić własnym światłem.
— Weź go! — krzyknął olbrzym.
Skaflok pochwycił miecz. Brzeszczot był ciężki, lecz młodzieniec poczuł, że przybywa mu sił i że może swobodnie nim władać. Czarodziejski miecz był tak cudownie wyważony, iż stał się częścią jego samego.
Zatoczył nim łuk i uderzył w skałę, która pękła na dwoje. Krzyknął z radości i zakręcił mieczem młynka nad głową. Brzeszczot zalśnił w mroku jak letnia błyskawica.
— Hej, halo! — zawołał Skaflok i zaśpiewał:
Trwają orężne zmagania!
Już wkrótce wróg usłyszy
Jękliwą pieśń mieczy.
Czarodziejski brzeszczot jest spragniony!
Wyjąc z głodu
Rozbija żelazo,
Śpiewa w rozpłatanych czaszkach
I syci się w krwi strumieniu.
Bolwerk również wybuchnął śmiechem. — Tak, władaj nim z radością — powiedział. — Zabijaj wrogów — bogów, olbrzymów czy śmiertelników — to nie ma znaczenia. Miecz znów jest cały i zbliża się koniec świata!
Podał człowiekowi ozdobioną złotem pochwę. — Lepiej schowaj go teraz — rzekł — i nie wyjmuj, chyba że chcesz zabijać. — Wyszczerzył zęby. — Ale ten miecz stara się o to, żeby wyjmowano go w nieodpowiedniej chwili — i w końcu, nie bój się, zwróci się przeciw tobie.
— Niech wpierw powali moich wrogów — odparł Skaflok — a niewiele mnie obchodzi, co się stanie później.
— Ale może będzie cię obchodzić… wtedy — mruknął pod nosem Mananaan i dodał głośno: — Chodźmy stąd. Nie możemy tu pozostać.
Odeszli. Bolwerk stał, zwróciwszy ku nim puste oczodoły.
Kiedy wydostali się na zewnątrz — pies na łańcuchu skulił się skomląc żałośnie — szybko zeszli w dół lodowca. Lecz gdy byli już blisko łodzi, usłyszeli głośny grzmot i odwrócili się.
Na tle gwiazd ciemniały wyższe od gór sylwetki trzech olbrzymów, którzy szli w ich stronę. Mananaan powiedział gramoląc się do łodzi: — Myślę, że Utgard–Loki w jakiś sposób dowiedział się o twojej sztuczce i nie chce, żebyś zrealizował, nie wiem jakie, plany Asów. Trudno będzie opuścić ten kraj.