Ocknęła się na łożu z kości słoniowej zasłanym futrami i jedwabiem. Wykąpano ją i odziano w białą brokatową koszulę. Przy łożu, na dziwnym stoliku misternej roboty podano wino, wodę, winogrona i inne południowe owoce. Poza tym dziewczyna widziała jedynie ciemnobłękitny półmrok.
Przez jakiś czas nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje i co się stało. Później nagle wspomnienia ożyły w jej pamięci i poczęła głośno szlochać. Płakała długo, ale spokój był w samym powietrzu, którym oddychała i gdy dość się napłakała, wypiła trochę wina, które nie tylko szło do głowy, lecz było jak uśmierzająca ból dłoń położona na jej sercu. Zapadła w głęboki sen.
Kiedy znów się obudziła, poczuła się wspaniale wypoczęta. A gdy usiadła, przyszedł do niej Skaflok, krocząc przez błękitne przestrzenie.
Po jego ranach nie pozostał żaden ślad. Uśmiechnął się życzliwie do dziewczyny. Miał na sobie krótką, bogato wyszywaną tunikę i spódniczkę, które ukazywały grę muskułów pod skórą. Usiadł obok Fredy, wziął za ręce i spojrzał jej w oczy.
— Czy lepiej się czujesz? — zapytał. — Dodałem do wina lekarstwo, które pomaga uzdrowić umysł.
— Czuję się dobrze, tylko… tylko gdzie ja jestem? — odparła.
— W Elfheugh, zamku Imryka, wśród elfowych wzgórz na północy kraju — rzekł na to Skaflok. Dziewczyna z przerażenia otworzyła szerzej oczy.
— Nikt cię nie skrzywdzi i wszystko będzie tak, jak tego zapragniesz — uspokoił ją.
— Dziękuję ci — szepnęła — po Bogu, który…
— Nie, nie wymawiaj tu świętych imion — ostrzegł ją młodzieniec — gdyż Elfowie muszą przed nimi uciekać, a przecież jesteś ich gościem. Poza tym możesz robić, co zechcesz.
— Ty nie jesteś Elfem — powiedziała powoli Freda.
— Nie, jestem człowiekiem, ale wychowałem się tutaj. Jestem przybranym synem Imryka, zwanego Chytrym. Jarl Elfów stał się mi bliższy niż mój prawdziwy ojciec, kimkolwiek był.
— Jak udało ci się nas uratować? Wpadłyśmy w rozpacz… Skaflok opowiedział jej o wojnie z Trollami i wyprawie do siedziby Illredego. Potem znów się uśmiechnął i rzekł: — Lepiej pomówmy o tobie. Kto mógł mieć tak piękną córkę?
Freda zarumieniła się i zaczęła opowiadać mu swoją historię. Słuchał jej, ale bez większego zainteresowania. Imię Orma nic mu nie mówiło, gdyż Imryk, chcąc zerwać więzi łączące jego wychowanka z ludźmi, powiedział mu, że zamiany dziecka dokonał daleko na zachodzie kraju. Poza tym, za pomocą sobie tyko znanych środków, wychował Skafloka tak, by zabić w nim Wszelką ciekawość, co do jego pochodzenia. O Walgardzie Freda siedziała tylko tyle, że jest to jej brat, który oszalał. Wprawdzie Skaflok wyczuł coś nieludzkiego w berserkerze, lecz mając tak wiele do myślenia — zwłaszcza o Fredzie — nie zagłębiał się zbytnio w tę sprawę. Uznał, że równie dobrze Walgarda mógł opętać demon. Zdumiewające podobieństwo do siebie przypisał zwierciadlanemu czarowi; przecież Illrede mógł rzucić go na Walgarda z wielu powodów. W dodatku żaden z Elfów, z którymi Skaflok przypadkiem rozmawiał o tym niezwykłym spotkaniu, niczego nie zauważył. Czy stało się tak dlatego, że Elfowie byli zbyt pochłonięci walką o życie, czy też Skaflokowi coś się przywidziało? W końcu wychowanek Imryka wzruszył ramionami i zapomniał o całej sprawie.
Freda również nie zastanawiała się nad podobieństwem obu mężów, gdyż nigdy nie pomyliłaby ich ze sobą. Oczy, usta, mimika, chód, ruchy, sposób mówienia, zachowania i myślenia były tak odmienne, że zaledwie zauważyła podobieństwo budowy i rysów twarzy. Przelotnie pomyślała, że może mieli wspólnego przodka — jakiegoś Duńczyka, który przed stu laty spędził lato w Anglii — ale potem i ona zapomniała o wszystkim.
Było tak wiele innych spraw. Lekarstwo, które przyjęła, mogło wprawdzie przytępić ból, lecz nie wymazać z pamięci dziewczyny brutalnej prawdy o tym, co się stało. Kiedy mówiła, oszołomienie i zdumienie niezwykłością otoczenia, które dotąd trzymały smutek na wodzy, teraz mu uległy i Freda zakończyła swą opowieść szlochającej na piersi Skafloka.
— Nie żyją! — zawołała. — Nie żyją, wszyscy zginęli, poza Walgardem i mną… Ja… widziałam, jak zabił ojca i Asmunda, gdy Ketil już nie żył, widziałam matkę leżącą u jego stóp, widziałam, jak uśmiercił Asgerd… teraz tylko ja pozostałam i gdybym to ja zginęła zamiast… Och, matko, matko moja!
— Nie trać ducha — powiedział niezręcznie Skaflok. Elfowie nic mu nie powiedzieli o tak wielkiej żałobie. — Nie stała ci się krzywda, a ja odnajdę Walgarda i pomszczę śmierć twoich bliskich.
— Niewiele to pomoże. Dwór Orma jest tylko kupą popiołu i wszyscy z jego rodu zginęli, poza oszalałym synem i córką, która nie ma gdzie się podziać. — Przytuliła się do młodzieńca, drżąc z lęku. — Pomóż mi, Skafloku! Gardzę sobą za to… że się boję.. — ale tak jest. Boję się, gdyż jestem taka samotna…
Młodzieniec jedną ręką zmierzwił jej włosy, drugą zaś podniósł podbródek dziewczyny tak, że spojrzała mu w oczy. — Nie jesteś sama — powiedział półgłosem i pocałował ją lekko. Usta Fredy — miękkie, ciepłe i słone od łez — zadrżały pod dotknięciem jego warg.
— Napij się — rzekł i podał jej czarę z winem.
Wypiła łyk, potem drugi i zwinęła się w kłębek w jego objęciach. Pocieszał ją, jak umiał najlepiej, gdyż uważał, że to niesprawiedliwe, aby cierpiała. Wymówił więc szeptem pewne zaklęcia, które usunęły smutek z serca Fredy wcześniej, niż czyni to natura.
Dziewczyna przypomniała sobie, że jest córką Orma zwanego Silnym, który pod pozorami żywiołowej wesołości zawsze był surowy wobec siebie. Wychował dzieci tak, by były do niego podobne. Mawiał: „Nikt nie może uniknąć swego przeznaczenia, ale też i nikt nie może odebrać człowiekowi odwagi, z którą stawi czoło losowi.”
Tak więc w końcu Freda uspokoiła się i nawet zaciekawiły ją cuda, które Skaflok obiecał jej pokazać. Usiadła prosto i powiedziała mu: — Dziękuję ci za twoją dobroć. Już się opanowałam.
Wychowanek Imryka zachichotał:
— Wobec tego nadszedł czas, żebyś przerwała post. Przygotowano dla niej suknię z przezroczystego pajęczego jedwabiu, który nosiły Elfiny. I choć Skaflok wysłuchał jej prośby i odwrócił się, kiedy ją wkładała, Freda zaczerwieniła się mocno, gdyż suknia niewiele ukrywała. Ale bardzo się jej spodobało, że włożył jej na ręce ciężkie złote bransolety, a na głowę brylantowy diadem.
Przeszli po niewidzialnej podłodze komnaty i znaleźli się w długim korytarzu, który pojawiał się powoli, przybierając stopniowo trwały kształt. Błyszczące kolumnady ciągnęły się wzdłuż marmurowych ścian, a bajecznie kolorowe postacie na kobiercach i gobelinach poruszały się powoli w fantastycznym tańcu.
Tu i tam mijali ich goblinowi niewolnicy — z ludu pośredniego między Elfami a Trollami — zielonoskórzy i krępi, lecz o miłym wyglądzie. Freda z cichym okrzykiem przytuliła się do Skafloka, kiedy przeszedł obok nich żółty demon niosący świecznik. Przed nim biegł Niziołek z wielką tarczą.
— Kto to taki? — szepnęła Freda.
Skaflok uśmiechnął się szeroko: — To kathajski[22] Szen, którego wzięliśmy do niewoli podczas jednej z wypraw. Jest silny i dobry z niego niewolnik. Lecz tak jak wszyscy jego współplemieńcy może poruszać się wyłącznie po linii prostej, chyba że odbije się od ściany. Dlatego Niziołek ustawia tarczę w kątach ukośnie, żeby Szen mógł odbić się od niej jak światło od zwierciadła.
Dziewczyna roześmiała się. Młodzieniec ze zdumieniem słuchał czystego brzmienia jej śmiechu. W wesołości Elfin zawsze krył się cień złośliwej drwiny, natomiast śmiech Fredy olśniewał jak poranek w porze kwitnienia.
Siedząc przy stole tylko we dwoje, spożywali rzadkie potrawy, a wokół nich dźwięczała w powietrzu muzyka. Skaflok ułożył taką oto strofę:
Smaczne jadło i czara wina
Ułatwiają zawarcie przyjaźni,
O piękna.
Dobrze jest zadowolić
Żołądek o poranku.
Lecz moje oczy, oszołomione
Widokiem Fredy,
Sycą się jasną jak słońce
Urodą panny z południa.
Dziewczyna spuściła oczy czując, że palą ją policzki i tylko się uśmiechnęła.
Lecz zaraz potem ogarnęły ją wyrzuty sumienia. — Jakże mogę się cieszyć w tak krótkim czasie po śmierci moich najbliższych? Piorun powalił drzewo, którego konary osłaniały cały kraj, i zimny wicher dmie przez jałowe pola… — Przestała dobierać słowa i powiedziała po prostu… — Wszyscy stajemy się ubożsi, gdy odchodzą dobrzy ludzie.
— No cóż, jeśli byli dobrzy, nie musisz ich opłakiwać — rzekł gładko Skaflok — gdyż wolni są już od zgryzot tego świata i przyszli do domu Tego, który jest w górze. Wydaje mi się, że tylko twój płacz mógłby zamącić ich szczęście.
Freda przytuliła się do jego ramienia, gdy wyszli z jadalni. — Ksiądz mówił o śmierci tych, którzy umarli bez spowiedzi… — Podniosła wolną rękę do oczu. — Kocham ich, a oni odeszli i opłakuję ich samotnie.
Skaflok musnął wargami jej policzek. — Nie jesteś sama, póki ja żyję — mruknął. — I nie powinnaś zwracać uwagi na to, co plótł jakiś wiejski księżyna. Cóż on może wiedzieć?
Weszli teraz do innej komnaty, której sufit był tak wysoko, że sprawiał wrażenie ciemnego. Freda zobaczyła stojącą tam nieziemsko piękną niewiastę. Przy niej córka Orma poczuła się mała i nieładna. Ogarnął ją strach.
— Widzisz więc, że wróciłem, Leeo — powitał ją Skaflok w języku Elfów.
— Tak — odparła — bez łupów i straciłeś więcej niż połowę swych wojowników. To była bezowocna wyprawa!
— Niezupełnie — zaoponował Skaflok. — Poległo więcej Trollów niż Elfów, pozostawiliśmy wrogów w rozsypce, a brańcy, których uwolniliśmy, mogą nam wiele o nich opowiedzieć. — Objął Fredę w talii i przyciągnął ją do siebie. Przytuliła się chętnie z obawy przed zimną, białoskórą czarownicą, która piorunowała ją wzrokiem. — I spójrz, jaki klejnot przywiozłem z tej wyprawy.
— Czego możesz od niej chcieć? — zapytała drwiąco Leea. — Chyba że ciągnie cię do podobnych tobie.
— Być może — odparł niewzruszenie Skaflok.
Elfina podeszła bliżej i położyła mu rękę na ramieniu, badając spojrzeniem jego twarz. — Skafloku — powiedziała z naciskiem — pozbądź się tej dziewki. Odeślij ją do domu, jeśli nie chcesz jej zabić.
— Ona nie ma domu i dość się już nacierpiała, żebym miał teraz skazać ją na żywot żebraczki — odrzekł i dodał kpiąco: — Czemu cię obchodzi, co robi para śmiertelników?
— Obchodzi mnie — odrzekła ze smutkiem Leea — i widzę, że przeczucie mnie nie myliło. Swój ciągnie do swego — ale nie z nią, Skafloku! Weź każdą inną śmiertelną pannę tylko nie ją, gdyż stanie się przyczyną twej zguby. Czuję to jak mróz w kościach. To nie przypadek, że ją spotkałeś — wyrządzi ci wiele złego.
— Na pewno nie Freda — powiedział odważnie młodzieniec i żeby zmienić temat rozmowy, zapytał: — Kiedy wraca Imryk? Został wezwany na naradę przez Króla Elfów po moim powrocie z Trollheimu.
— Wkrótce tu będzie. Zaczekaj na jego powrót, Skafloku, gdyż może on dojrzy wyraźnie nieszczęście, które ja tylko przeczuwam, i ostrzeże cię.
— Czy ja, który walczyłem z Trollami i demonami, miałbym lękać się zwykłej dziewczyny? — prychnął Skaflok. — To już nawet nie jest krakanie, ale gęganie. — I wyprowadził Fredę z komnaty.
Leea z osłupieniem odprowadziła ich wzrokiem, po czym puściła się biegiem przez długie sale, a łzy zamgliły jej oczy.
Tymczasem Skaflok i Freda wędrowali po zamku. Początkowo córka Orma mówiła niewiele i z powagą, lecz napój miłosny, który wypiła, i czary rzucone przez Skafloka sprawiły, że ciepłe uczucie obudziło się w jej sercu i umyśle. Coraz częściej się śmiała, wykrzykiwała z podziwu, rozmawiała wesoło i spoglądała na niego. Wreszcie młodzieniec zaproponował:
— Wyjdźmy na dwór, to pokażę, co przygotowałem dla ciebie.
— Dla mnie? — zawołała.
— A może również i dla mnie, jeśli Norny będą łaskawe — roześmiał się.
Przeszli przez dziedziniec i wielką bramę z brązu. Na zewnątrz promienie słońca odbijały się od osłoniętej błękitnym cieniem bieli. W pobliżu nie było żadnego Elfa. Dwoje ludzi skierowało się w stronę połyskującego lodem lasu, a płaszcz Skafloka chronił ich przed chłodem. Ich oddechy jak obłoki pary unosiły się ku niebu; nawet samo oddychanie sprawiało ból. Fale przyboju szumiały monotonnie i wiatr wzdychał wśród ciemnych jodeł.
— Zimno mi — powiedziała Freda. Jej kasztanowate włosy były jedyną ciepłą plamą we wszechobecnej bieli. Wszędzie poza twoim płaszczem jest bardzo zimno.
— Za zimno, żebyś jako żebraczka wędrowała po świecie.
— Są tacy, którzy przyjęliby mnie do siebie. Mieliśmy wielu przyjaciół i nasza ziemia, teraz moja, jak przypuszczam, byłaby — dokończyła z niechęcią — dobrym wianem.
— Dlaczego miałabyś szukać przyjaciół gdzieś daleko, skoro masz ich tutaj? A co do ziemi, to spójrz.
Weszli na szczyt wzgórza, które wraz z innymi otaczało górską dolinę. A tam na dole Skaflok wyczarował lato. Zielone drzewa rosły obok niewielkiego, roztańczonego wodospadu, kwiaty drzemały w wysokiej trawie. Ptaki śpiewały, ryby wyskakiwały z wody, łania i jeleń stały obserwując ufnie ludzi.
Freda zaklaskała w dłonie i krzyknęła ze zdumieniem. Skaflok uśmiechnął się. — Zrobiłem to dla ciebie — powiedział — ponieważ jesteś latem, życiem i radością. Zapomnij o zimie, śmierci i nieszczęściach. Tutaj mamy własną porę roku.
Zeszli w dolinę, zrzucili płaszcz i usiedli przy wodospadzie. Wiatr mierzwił im włosy i jagody otaczały ich zwartym kręgiem. Na rozkaz Skafloka zebrane przez Fredę stokrotki same splotły się w wianek, który młodzieniec zawiesił jej na szyi.
Freda nie bała się Skafloka ani jego czarodziejskiej mocy. Rozmarzona położyła się na trawie gryząc jabłko, które jej podał — a miało ono smak wina i podobnie działało — i słuchała jego słów:
Twój srebrzysty śmiech, najdroższa,
Wabi mnie jak wojny zew.
Kasztanowe twe kędziory spętały
Mnie mocniej niż ciężkie okowy.
Nigdy nie schyliłem szyi
Do słodkiego jarzma,
Lecz teraz chcę poznać
Więzienie twych ramion.
Człowiek żyje dla radości,
Śmiechu i miłości.
Gdybym teraz mógł cię pieścić,
Znalazłbym się w niebie.
Piękna czarodziejko, pragnę
Twej miłości. Wysłuchaj mych próśb:
Jakże Skaflok może uciec przed nią,
Skoro złapałaś go w sieci?
— To nie przystoi — zaprotestowała słabo, gdyż uległa urokowi jego słów i uśmiechu.
— Dlaczego nie przystoi? Nie ma nic równie właściwego.
— Jesteś poganinem, a ja…
— Prosiłem, żebyś nie mówiła o tych sprawach. Teraz musisz zapłacić karę. — I Skaflok pocałował Fredę. Całował ją długo i najlepiej jak umiał — najpierw lekko, później coraz żarliwiej. Przez chwilę próbowała go odepchnąć, ale zabrakło jej sił, które powróciły dopiero wtedy, gdy odpowiedziała na jego pocałunek.
— Czy to było takie złe? — zaśmiał się Skaflok.
— Nie — szepnęła.
— Wiem, że niedawno spotkało cię wielkie nieszczęście, lecz smutek przemija i ci, których kochałaś, na pewno chcieliby, żeby tak się stało.
W istocie smutek już przeminął. Pozostała czułość i przelotny żal: Zaiste, szkoda, że nie mogli go poznać!
— Musisz myśleć o przyszłości, Fredo, a zwłaszcza o przyszłości swego rodu, z którego tylko ty pozostałaś na świecie. Ofiarowuję ci bogactwa i cuda Alfheimu, o tak, i nie żądam żadnego wiana poza twoją słodką osóbką. Będę strzegł ciebie ze wszystkich sił, a pierwszym z moich porannych darów dla ciebie jest moja dozgonna miłość.
Nic nie mogło wymusić narodzin uczucia, skoro więc przyszło samo, czary tylko przyśpieszyły topnienie smutku i nastanie wiosny miłości; dla jej rozkwitu nie trzeba było niczego oprócz młodości.
Dzień się skończył i noc zawitała do oazy lata w górskiej dolinie. Kochankowie leżeli na trawie obok wodospadu i słuchali śpiewu słowika. Freda zasnęła pierwsza.
Leżała w zgięciu ramienia Skafloka, z ręką spoczywającą na jego piersi. Gdy tak wsłuchiwał się w jej cichy oddech, wdychał zapach włosów i ludzkiego ciała, czując jej ciepło i pamiętając, jak oddała mu się ze łzami i śmiechem, młodzieniec uświadomił sobie, że stało się coś bardzo ważnego.
Zastawił na nią sieci bardziej dla zabawy. Śmiertelne dziewy, które oglądał ukradkiem podczas swych wędrówek, rzadko przebywały same, a gdy tak było, wydawały się Skaflokowi zbyt ociężałe ciałem i duszą, żeby tracić na nie czas. We Fredzie znalazł ludzką dziewczynę, która budziła w nim pożądanie, zastanawiał się więc jakby to było, gdyby się z nią przespał.
I sam wpadł w zastawione przez siebie wnyki.
Ale nie przejmował się tym. Leżąc na trawie uśmiechnął się do Wielkiego Wozu, który świecił blado w swej nie kończącej się wędrówce wokół Gwiazdy Polarnej. Chłodne, przebiegłe Elfiny wiele umiały, lecz nigdy nie otworzyły przed nim serc i może dlatego nie pokochał żadnej. A Freda…
Leea miała rację. Swój ciągnie do swego.