W ciągu kilku następnych dni długa, ciężka zima poczęła ustępować. Pewnego wieczoru o zachodzie słońca, kiedy Gulban Glas Mac Grici stał na szczycie wzgórza, południowy wiatr przyniósł mu nadnaturalnie słabe tchnienie wiosny.
Oparł się na włóczni i — spojrzał w dal ponad ośnieżonym zboczem, które opadało ku morzu. Niebo dopalało się czerwienią na zachodzie. Na wschodzie wzeszły już gwiazdy i czaił się mrok i tam też Gulban spostrzegł zbliżającą się łódź rybacką. Od razu zauważył, że zbudowały ją śmiertelne ręce i że najprawdopodobniej została kupiona w Anglii lub skradziono ją jakiemuś Anglikowi. Mąż siedzący przy wiośle sterowym również wyglądał na człowieka z krwi i kości, lecz emanowało odeń coś dziwnego, a jego przemoczone szaty były elfowego kroju.
Kiedy żeglarz wyskoczył z łodzi i wyciągnął ją na brzeg, strażnik rozpoznał go. Wprawdzie irlandzcy Sidhowie na ogół trzymali się z dala od reszty ludów Krainy Czarów, ale w minionych latach handlowali z Alfheimem i Gulban przypomniał sobie wesołego młodzika imieniem Skaflok, który towarzyszył Imrykowi. Teraz jednak był on chudy i zasępiony bardziej, niż można by wnosić ze złych kolei losu jego plemienia.
Skaflok wszedł na szczyt wzgórza i skierował się ku wysokiemu wojownikowi, którego ciemna sylwetka odcinała się na tle błękitnozielonego, splamionego czerwienią nieba. Gdy się zbliżył, spostrzegł, że był to Gulban Glas, jeden z pięciu strażników Ulsteru, i powitał go.
Sidh pozdrowił go z powagą, pochylając głowę w złotym hełmie tak nisko, że aż długie czarne kędziory zasłoniły mu twarz. Ale cofnął się o krok, gdy wyczuł zło śpiące w tobołku z wilczej skóry na plecach Skafloka.
— Kazano mi czekać na ciebie — powiedział. Młodzieniec spojrzał ze zdumieniem na strażnika.
— Czy Sidhowie mają tak wiele uszu? — zapytał.
— Nie — odparł Gulban — lecz umieją rozpoznawać ważne znaki — a czegóż miałyby one dotyczyć, jak nie wojny między Elfami a Trollami? Dlatego wypatrywaliśmy Elfa przynoszącego niezwykłe wieści i przypuszczam, że ty nim jesteś.
— Elfem… tak! — odparł Skaflok. Oczy miał nabiegłe krwią, zmęczenie wyżłobiło mu głębokie bruzdy na twarzy, a brak dbałości o wygląd był nietypowy dla Alfheimu, choćby nie wiem jak ciężkie nastały czasy.
— Chodź — rzekł Gulban. — Lug, zwany Długorękiem, musi uważać to za bardzo ważną sprawę, gdyż zwołał na naradę do jaskini Cruachanu wszystkich Tuatha De Danaan oraz wodzów innych plemion Sidhów. Ale jesteś zmęczony i głodny. Najpierw zajdź do mego domu.
— Nie — odparł człowiek ze szczerością obcą Elfom. — To sprawa nie cierpiąca zwłoki, a ja potrzebuję jadła i snu, żeby móc utrzymać się na nogach. Zaprowadź mnie do rady Sidhów.
Gulban wzruszył ramionami i odwrócił się gwałtownie, aż zafurczał jego płaszcz o barwie nocy. Zagwizdał i nadbiegły dwa śliczne długonogie rumaki Sidhów. Konie parskały i trzymały się z dala od wychowanka Elfów.
— Nie podoba im się twoje brzemię — zauważył Sidh.
— Mnie również — odparł krótko Skaflok. Chwycił konia za jedwabistą grzywę i wskoczył w siodło. — Jedźmy szybko!
Sidhańskie rumaki pomknęły niemal tak prędko jak wierzchowce Elfów, unosząc się nad wzgórzami i dolinami, polami i lasami, jeziorami i zamarzniętymi rzekami. W drodze Skaflok spotkał przelotnie innych Sidhów: jeźdźca w błyszczącej zbroi, z siejącą postrach włócznią, zgarbionego Leprechauna przed wejściem do jego ziemianki, chudego męża o twarzy dziwnie przypominającej ptasi dziób i szarych piórach zamiast włosów, ulotny cień i cichy głos fujarki dobiegający z ustronnych gajów. W chłodnym powietrzu snuła się mgiełka połyskująca nad zamarzniętym śniegiem. Zbliżała się noc i zabłysły gwiazdy, jasne jak oczy Fredy… Nie! Skaflok całym wysiłkiem woli odpędził tę myśl.
Niebawem obaj jeźdźcy znaleźli się przed jaskinią Cruachanu. Czwórka wartowników na powitanie przyłożyła miecze do czoła. Zajęli się wierzgającymi końmi, a Gulban zaprowadził Skafloka do środka.
Zielone jak morze światło rozjaśniało obszerną pieczarę. Ze stropu zwisały błyszczące stalaktyty; w zdobiących ściany tarczach odbijał się blask świec. Choć nie rozpalono tu ogniska, w jaskini było ciepło i czuło się słabą woń ogniska z irlandzkiego torfu. Ziemię wysłano sitowiem. Jego cichy szelest pod stopami był jedynym odgłosem, jaki słyszał Skaflok, gdy zbliżał się do stołu rady.
Na końcu stołu siedzieli przywódcy ludu Luprów, mali, silni, w niedbałych strojach: Udan Mac Audain, król Leprechaunów, jego następca Beg Mac Beg, Glomhar O’Glomrach, barczysty i muskularny, wodzowie Conan Mac Rihid, Gaerku Mac Gaird, Mether Mac Mintan i Esirt Mac Beg, odziani w zwierzęce skóry i noszący ozdoby z nie obrobionego złota. Wśród takich śmiertelnicy mogli się czuć jak u siebie w domu.
Szczyt stołu zajmowali Tuatha De Danaan, dzieci bogini ziemi Danu, przybyli ze Złotego Tir–nan–Ogu na naradę w jaskini Cruachanu. Siedzieli w milczeniu, piękni i wspaniali, i nawet samo powietrze wydawało się pełne mocy, która była w nich. Gdyż Tuatha De Danaan byli niegdyś bogami Irlandii, zanim Patryk[41] wprowadził tam Białego Chrystusa, i choć musieli uciekać przed Krzyżem, nadal posiadali wielką moc i jak dawniej żyli w przepychu.
Na honorowym miejscu zasiadał na tronie Lug Długoręki. Po prawej miał młodego wojownika Angusa Oga, a po lewej władcę mórz Mananaana Mac Lira. Byli tam też inni wodzowie z plemienia bogini Danu — Eochy Mac Elathan, zwany Dagda Mor, Dowe Berg, o przydomku Ognisty, Cas Corrach, Coli Słońce, Cecht Pług, Mac Greina, zwany Leszczyną, i wielu innych, a wszyscy wielcy i sławni. Zabrali ze sobą żony i dzieci oraz bardów i wojowników, którym przewodzili. Wspaniały, choć straszny był to widok.
Ale nie dla Skafloka, który już nie przejmował się majestatem, cudami czy niebezpieczeństwami. Podszedł do nich z podniesioną głową i gdy pozdrawiał ich, patrzył prosto w ciemne oczy i surowe oblicze Luga.
Lug odpowiedział głębokim głosem, który brzmiał jak daleki odgłos gromu: — Witaj, Skafloku z Alfheimu, i napij się wina z wodzami Sidhów.
Dał znak, żeby wychowanek Elfów usiadł na pustym krześle po jego lewej stronie, za Mananaanem i jego żoną Fand. Podczaszowie przynieśli złote puchary z winem z Tir–nan–Ogu, a bardowie zagrali na harfach tęskną melodię.
Wino było słodkie i mocne; uderzyło Skaflokowi do głowy i jak płomień wypaliło w nim zmęczenie. Lecz tym wyraźniej dojrzał w swym życiu pustkę, której nic nie wypełni.
Angus Og, jasnowłosy wojownik, zapytał:
— Co się dzieje w Alfheimie?
— Dobrze wiecie, że źle się dzieje — warknął Skaflok. — Elfowie walczą samotnie i giną — podobnie jak jeden po drugim padną podzielone ludy Krainy Czarów i zostaną wchłonięte przez Trollheim.
Lug odpowiedział stanowczym tonem:
— Dzieci Danu nie lękają się Trollów. Zwyciężyliśmy Fomorów[42] i nawet gdy później pokonali nas Milezjanie[43], staliśmy się ich bogami, czegóż więc mielibyśmy się obawiać? Radzi byśmy przyjść z pomocą Alfheimowi…
— Zaiste, radzi! — Dowe Berg uderzył pięścią w stół. W zielonym półmroku jaskini jego włosy nabrały barwy płomienia, a okrzyk obudził echo. — Od ponad stu lat nie było takiej walki, w której można by zyskać wielką sławę! Dlaczego nie mielibyśmy pomóc?
— Dobrze znasz odpowiedź — odpowiedział Eochy Mac Elathan, Ojciec Gwiazd. Siedział okręcony w płaszcz utkany z błękitnego zmierzchu i usiany jasnymi świetlnymi punkcikami, które migotały również w jego włosach i w głębi oczu. Kiedy rozłożył ręce, strumień takich iskier zatańczył w powietrzu. — Tu chodzi o coś większego niż zwykła wojna w Krainie Czarów. Jest to gra w odwiecznej walce między bogami z północy i ich wrogami z Krainy Wiecznego Lodu i trudno zdecydować, której strony należy się bardziej wystrzegać. Nie zaryzykujemy naszej wolności, żeby stać się pionkami na szachownicy świata.
Skaflok zacisnął ręce na poręczy krzesła tak mocno, że aż zbielały. Głos drżał mu lekko, gdy rzekł: — Nie przychodzę prosić o pomoc w tej wojnie, chociaż jest bardzo potrzebna. Chcę pożyczyć od was statek.
— Czy możemy wiedzieć, dlaczego? — odezwał się Coli. Blask bił mu z twarzy i płomyki pląsały nad lśniącą kolczugą i przypiętą pod szyją broszą w kształcie słońca.
Skaflok szybko opowiedział o imieninowym darze Asów i zakończył takimi oto słowy: — Wyprawiłem się, żeby ukraść miecz z Elfheugh, i dzięki czarom dowiedziałem się, że będę mógł otrzymać od Sidhów statek, którym dotrę do Jotunheimu. Przeto przybyłem, by o to prosić. — Pochylił głowę. — Tak, przybyłem jako żebrak. Ale jeśli zwyciężymy, Elfowie nie okażą się skąpi.
— Chciałbym zobaczyć ten miecz — wtrącił Mananaan Mac Lir. Był wysoki, silny i gibki; jego biała skóra i srebrzystozłote włosy miały lekko zielonkawy odcień. Senne oczy władcy mórz mieniły się zielenią, szarością i błękitem, a cichy głos mógł w każdej chwili zmienić się w donośny ryk. Odziany był bogato, rękojeść i pochwę jego noża zdobiło złoto, srebro i kamienie szlachetne, lecz na ramionach nosił obszerny skórzany płaszcz, który przetrwał niejedną niepogodę.
Skaflok pokazał złamany miecz i Sidhowie, którzy mogli dotykać żelaza i nie obawiali się dziennego światła, skupili się wokół niego. Ale zaraz cofnęli się, wyczuwszy, jaka trucizna kryła się w tym brzeszczocie. Poszedł wśród nich głośny szmer.
Lug podniósł głowę i wbił w Skafloka twarde spojrzenie.
— Masz do czynienia ze złymi przedmiotami — powiedział. — Demon śpi w tym mieczu.
— A czego oczekiwałeś? — Człowiek wzruszył ramionami. — On przynosi zwycięstwo.
— Tak, ale niesie ze sobą również śmierć. Stanie się powodem twej zguby, jeśli będziesz nim walczył.
— I cóż z tego? — Skaflok podniósł tobołek. Gdy obie części miecza zderzyły się, szczęk metalu rozszedł się daleko w głuchej ciszy, jaka zapadła po słowach śmiertelnika. I było w tym dźwięku coś, co sprawiało, że zebranych przeniknął zimny dreszcz.
— Proszę was o statek — ciągnął Skaflok. — Proszę w imię przyjaźni, która łączyła Sidhów i Elfów, w imię waszego honoru wojowników i w imię miłosierdzia — jako dzieci bogini Danu. Czy pożyczycie mi go?
Znów zapadła cisza. Wreszcie Lug rzekł: — Trudno jest ci nie pomóc…
— A dlaczego nie pomóc? — zawołał Dowe Berg. Wyciągnął nóż z pochwy i rzucił go w górę. Nóż spadł, wirując do jego ręki. — Czemu nie zmobilizować armii Sidhów i walczyć z barbarzyńskim Trollheimem? Jakże szara i uboga będzie Kraina Czarów, jeśli Elfowie zostaną pokonani!
— Uspokójcie się — rozkazał Lug. — Musimy dobrze się zastanowić nad tym, jak powinniśmy postąpić. — Wyprostował swą olbrzymią postać. — Jesteś naszym gościem, Skafloku Wychowanku Elfów. Siedziałeś przy naszym stole i piłeś nasze wino, Sidhowie zaś dobrze pamiętają, jak niegdyś goszczono ich w Alfheimie. Nie możemy ci odmówić przynajmniej tak małej przysługi, jak pożyczenie statku. Poza tym nazywam się Lug Długoręki, a Tuatha De Danaan robią co chcą, nie pytając o zdanie ani Asów, ani Jotunów.
Na te słowa zebrani zakrzyknęli wyciągając miecze i uderzyli nimi o tarcze, bardowie zaś zaintonowali pieśni bojowe. Mananaan Mac Lir, spokojny i opanowany pośród ogólnej wrzawy, zwrócił się do Skafloka: — Pożyczę ci statek. Choć nie większy od zwykłej łodzi, to najlepszy korab w mojej flocie. Ponieważ jednak trudny jest w obsłudze, a podróż zapowiada się interesująco, popłynę z tobą.
Skaflok ucieszył się bardzo. Liczna załoga nie byłaby lepsza od malej — może nawet gorsza, gdyż łatwiej mogła zwrócić na siebie uwagę — a władca mórz powinien być najlepszym towarzyszem podróży. — Mógłbym ci podziękować słowami — rzekł — ale rad uczyniłbym to przysięgając braterstwo.
— Nie tak szybko, zapaleńcze — uśmiechnął się Mananaan, spoglądając na Skafloka z większym zainteresowaniem, niż się wydawało. — Jakiś czas będziemy odpoczywać i ucztować. Widzę, że przyda ci się nieco wesołości, a poza tym podróż do Krainy Olbrzymów wymaga wielu przygotowań.
Młodzieniec nie mógł nic na to powiedzieć, lecz w głębi duszy był wściekły. Nie pragnął teraz radości, wino zaś tylko przypominało mu…
Ktoś dotknął lekko jego ramienia. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Fand, małżonką Mananaana.
Niewiasty Tuatha De Danaan były piękne i majestatyczne, gdyż narodziły się jako boginie. Nie sposób opisać słowami ich piękna, a wśród nich Fand wyróżniała się urodą.
Jej jedwabiste włosy, złote jak promienie słońca w pogodny letni wieczór, spływały w splotach diademu aż do stóp, suknia mieniła się wszystkimi barwami tęczy, krągłe, białe ramiona błyszczały od bransolet zdobnych drogimi kamieniami, a przecież ona sama przyćmiewała najpiękniejsze stroje.
Mądre, fiołkowe oczy Fand zajrzały Skaflokowi w głąb duszy. Jej głos brzmiał jak nieziemska muzyka: — Czyżbyś chciał samotnie popłynąć do Jotunheimu? — zapytała.
— Oczywiście, pani — odparł młodzieniec.
— Nikt z ludzi nie powrócił stamtąd żywy, poza Thialfim i Roskwą, którzy byli w towarzystwie Thora. Jesteś albo bardzo dzielny, albo bardzo lekkomyślny.
— Co to za różnica? Jeśli umrę w Jotunheimie, będzie to taka sama śmierć jak gdzie indziej.
— A jeżeli przeżyjesz? — Fand wydawała się bardziej smutna niż przestraszona. — A jeżeli przeżyjesz, czy naprawdę przywieziesz z powrotem ten miecz i będzisz nim walczył… wiedząc, że musi w końcu zwrócić się przeciw tobie?
Skaflok obojętnie skinął głową.
— Myślę, że patrzysz na śmierć jak na przyjaciela — szepnęła. — Dziwny to przyjaciel dla młodzieńca takiego jak ty.
— Jest to najwierniejszy przyjaciel na świecie — odparł. — Śmierć zawsze będzie u twego boku.
— Myślę, że tracisz rozum, Skafloku Wychowanku Elfów, i smuci mnie to. Od czasów Cu Chulaina[44] — przez chwilę oczy jej zamgliły się łzami — nie było wśród śmiertelników podobnego do ciebie męża. Martwi mnie, gdy widzę, że wesoły chłopiec, którego pamiętam, stał się taki ponury i zamknięty w sobie. Jakiś robak wżera ci się w serce, a ból sprawia, że szukasz śmierci.
Skaflok nic nie odpowiedział, skrzyżował ramiona na piersi i utkwił wzrok w oddali.
— Ale smutek także umiera — ciągnęła Fand. — Możesz go przetrzymać. Spróbuję osłonić cię moim kunsztem, Skafloku.
— To świetnie! — warknął, nie mogąc dłużej tego znieść. — Ty będziesz czarami chroniła moje ciało, a ona modliła się za moją duszę!
Odwrócił się gwałtownie w stronę pucharów z winem. Fand westchnęła.
— Popłyniesz w smutnym towarzystwie — powiedziała do swego małżonka.
Władca mórz wzruszył ramionami.
— Niech się zadręcza czarnymi myślami. A ta podróż i tak mi się spodoba.