Właśnie w tym momencie w gondoli rozległ się delikatny dźwięk dzwonka. Wszyscy podskoczyli na swoich miejscach. Wszyscy, z wyjątkiem Armasa.
– To mama – oznajmił spokojnie. – Zastanawia się pewnie, gdzie się podziewamy.
I rzeczywiście Fionella niepokoiła się nieobecnością młodzieży. Poprosiła Armasa, żeby natychmiast wracali, tym bardziej że Tiril i Nero już się odnaleźli.
– Zaraz będziemy, mamo – obiecał Armas, patrząc spokojnie na swoich towarzyszy. – Chcieliśmy tylko jeszcze zejść nieco w dół nad rzekę i przyjrzeć jej się z góry.
To nie było kłamstwo, tylko inaczej wyrażona prawda.
Poprosił matkę, by porozmawiała sobie jeszcze z przyjaciółkami, i jego propozycja padła, zdaje się, na bardzo podatny grunt.
– Tylko nie wałęsajcie się tam zbyt długo – upomniała na koniec Fionella i Armas obiecał, że postarają się wrócić tak szybko jak to możliwe.
Cokolwiek to oznaczało, obietnica brzmiała dość uspokajająco.
– Co my właściwie wiemy o tej osadzie? – zapytała Elena, kiedy zbliżyli się już do celu. – Wszystko tu wygląda groźnie. Niegdyś pewnie było wspaniale, ale teraz mury się rozpadają, przejścia pomiędzy budynkami zawalone gruzem. Okienka na wieżach gapią się niczym puste oczy, a zwieńczenia murów, poszczerbione, wyglądają jak zepsute zęby. Wiele łuków, które dawniej musiały się wznosić wysoko, również popadło w ruinę.
– Czy ktoś tutaj jeszcze mieszka? – zastanawiała się Elena.
– Za dużo pytań jak na jeden raz – odparł Armas. – Ojciec opowiadał mi o tej osadzie, ale tylko trochę. Zbyt wiele więc nie wiem.
Wszystkich bardzo interesowała osoba ojca Armasa, czyli Strażnika Góry, który z pewnością miał też normalne imię, tyle tylko że nikt go nie używał. Syn jednak, pomny ojcowskich zakazów, milczał jak zaklęty, nigdy nie mówił nic na temat spraw związanych z należącym do Obcych obszarem królestwa, to znaczy z jego północnymi rejonami. Była to największa część kraju i mieli tam słońce umieszczone niemal tak wysoko, jak w stolicy. Zresztą sam Armas także nie znał dobrze północnych części królestwa, a wyłącznie rejon, w którym mieszkali. Jego ojciec często przebywał poza domem, pracował w okrytych szczególną tajemnicą okolicach jeszcze dalej na północ albo wyprawiał się w jakieś tajemne podróże, Armas nie wiedział dokąd.
Niegdyś obiecywano dzieciom, że będą mogły odwiedzić Armasa. Jakoś jednak nigdy do tego nie doszło. Pewnie dorośli ufali, że w końcu dzieci same wykażą rozsądek i przestaną prosić.
Wszyscy uważali, że Armas bardzo ładnie odnosi się do swojej matki. Wiadomo przecież, że Fionella, kiedy spotkana Strażnika Góry, była, najdelikatniej mówiąc, prostą dziewczyną. On zaś, obojętnie przecież nastawiony do ziemskich kobiet, zainteresował się nią ze względu na jej dobroć, prostolinijność i zaufanie, jakim go obdarzyła, a także ze względu na te wszystkie piękne ludzkie cechy, których miała tak wiele. Sądząc po tym, co mówił Armas, ich osobliwe małżeństwo było bardzo szczęśliwe. Pewnie dlatego, że Obcy zatroszczył się również o rozwój Fionelli i nauczył ją wielu rzeczy, nie niszcząc jednocześnie jej łagodności i ufności. Dzieci wiedziały, że Armas szanuje i kocha swoją matkę.
Teraz chłopiec opowiadał im, co wiedział o osadzie duchów.
Kiedyś dawno, dawno temu, w praczasach, Obcy przybyli tutaj przez ukryte przejście, czyli ich własne Wrota, których nikt inny nie znał, i osiedlili się w północnej części kraju. Działo się to na długo przedtem, zanim na Ziemi zapanował gatunek ludzki. Tutaj, w centrum Globu, wszystko tonęło w ciemnościach i Obcy w zajmowanej przez siebie części ulokowali jedno ze swoich słońc. To najmniejsze. Mieli jednak zamiar zbadać całą okolicę i kiedy przesunęli się bardziej na południe, dostrzegli tam słabe światło.
Nieśli ze sobą własne słońce, widzieli więc, że wędrują przez bardzo piękną okolicę. Poza tym jednak krajobraz spowijał mrok. Przed nimi tliło się tylko to jedno jedyne słabe źródło światła.
Kiedy podeszli bliżej, przekonali się, że pochodzi ono z ogniska i sączy się na zewnątrz przez otwory okienne jakiejś budowli właśnie w tym grodzie, w którym teraz znalazła się gromadka młodych.
Obcy byli ludem życzliwie usposobionym do świata, posiadali jednak groźną broń. Mogli z łatwością uśmiercić mieszkańców twierdzy. Uznali to jednak za zupełnie bezsensowne, ponieważ mieszkańcy grodu znajdowali się tutaj przed nimi…
– Gdyby tak biali, którzy przybyli do kraju Wakan Tanka, okazali się równie wielkoduszni – mruknął Bezimienny, a inni kiwali w milczeniu głowami. Wiedzieli, że przodkowie Indian pojawili się w Królestwie Światła stosunkowo niedawno. Przedstawiciele pokolenia dziadka Bezimiennego trafili tutaj zupełnie przypadkowo.
Tak więc Armas opowiadał, że Obcy oraz tajemniczy lud ze zrujnowanej osady, oczywiście w tamtych czasach była to wspaniała twierdza, a nie ruiny jak teraz, doszli do porozumienia. Obcym pozwolono zająć kraj poza obrębem twierdzy, natomiast mieszkańcy otrzymali światło i rozległa dolina, nad którą dopiero co przelatywała gromadka młodych przyjaciół, miała stać się ich terytorium. Obcy zapewnili, że nikt im tam nie zakłóci spokoju.
Tak też się stało. Mieszkańcy twierdzy pogrążali się jednak w stagnacji, przestali się rozwijać i raz po raz dochodziło do napięć między nimi a tymi, którzy mieszkali poza doliną.
– Czy myślicie, że oni będą do nas wrogo nastawieni? – zapytała Elena nerwowo.
– Tego nikt nie wie – odparł Armas. – Na wszelki wypadek jednak nie powinniśmy im się pokazywać.
– Phi, oni nas już z pewnością widzieli – prychnął Jori.
– Nie sądzę. Sam widzisz, że w murze od tej strony nie ma zbyt wielu otworów, a nigdzie też nie widzieliśmy żadnego wartownika. Wykonaj jeszcze jedno okrążenie nad lasem, Bezimienny, a potem zejdziemy w dół.
Młody Indianin uznał, że najlepiej jest oddać kierowanie pojazdem Armasowi, który bez trudu wylądował na polanie w lesie w pobliżu osady tak, by pojazd nie mógł być zauważony przez ewentualnych obserwatorów z wież.
– Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby dziewczęta zaczekały w gondoli – zaproponował Jaskari.
One jednak nie chciały o niczym takim słyszeć. Pójdą z chłopcami, a jeśli nie, to natychmiast wracają do domu. Cóż było robić, pozwolono im. Tylko bez żadnych histerycznych wrzasków, ostrzegali chłopcy.
– To myślicie, że będzie się tam czego bać? – zapytała Elena zaczepnie.
– I żadnego trzymania się za ręce.
Berengaria zawstydzona cofnęła dłoń, którą zdążyła wyciągnąć w stronę Bezimiennego.
Przekonani, że mieszkańcy osady zdołali ich już zobaczyć z wysokich wież, przemykali się przez las. Nagle ze zdumieniem stwierdzili, że znajdują się pod jakimś wysokim murem.
– Stara, bardzo stara budowla – mruknął Jori.
Odnaleźli w murze drzwi, jak się okazało, otwarte. Zawiasy skrzypnęły żałośnie. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy tego miejsca czuli się przez bardzo wiele lat bezpieczni, skoro zostawili wejście zupełnie nie strzeżone.
Jeśli w ogóle istnieli tu jeszcze jacyś mieszkańcy.
Kiedy przybysze posuwali się ostrożnie wąską uliczką, pełną zwiędniętych liści, i przeciskali się pomiędzy pochylonymi ze starości domami, nagle usłyszeli, że spod ich stóp dobywają się jakieś dźwięki. Móri nazwałby pewnie to zjawisko wibracjami śmierci, chociaż może to jednak co innego. Każdy zresztą odbierał dźwięki zupełnie inaczej. Elena w ogóle niczego nie słyszała, Berengaria przestraszona wpatrywała się pod własne nogi, Bezimienny rozglądał się czujnie, jak przystało na prawdziwego Indianina. Jaskari słyszał tylko delikatne brzęczenie, natomiast Armas i Jori zasłaniali uszy rękami. Mieli wrażenie, że ziemia trzęsie się pod ich stopami, a towarzyszy temu głuchy łoskot.
Na szczęście po chwili wszystko przycichło, choć całkiem nie ustało.
Wydarzyło się jednak coś innego: teraz nie mieli już wątpliwości, że są obserwowani.
– Ktoś nas śledzi z okien – szepnęła Elena.
– Tego nie może robić jedna istota – odpowiedział Jaskari. Miał on najgłębszy głos ze wszystkich chłopców, a mimo to bardzo lubił jeszcze go obniżać.
– Ich musi tu być więcej.
– Nie wiem, domy stoją tak blisko siebie, że jeśli są nie zamieszkane, to można z pewnością przebić otwory przez ściany – rzekł Armas. – Mam wrażenie, że jest tam tylko jedna istota, która biegnie z pokoju do pokoju, z domu do domu.
– W takim razie… – zaczął Jori.
Armas dokończył za niego:
– W takim razie ten dźwięk był sygnałem alarmowym, zostaliśmy dostrzeżeni.
Domy były tak wysokie i stały tak blisko jeden drugiego, że pomiędzy nimi panował mrok. Nie przywykli do tego w Królestwie Światła. Mała Berengaria odnosiła wrażenie, że pełzają jej po plecach jakieś paskudne stworzenia, zrozumiała reakcja, kiedy człowiek czuje się obserwowany od tyłu. Nie miała odwagi odwrócić się ani spojrzeć w stronę okien.
Musieli przejść jakimś bardzo ciemnym korytarzem.
Jaskari głęboko wciągnął powietrze i ruszył jako pierwszy.
– Chodźcie za mną – polecił najgłębszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
Reszta z ulgą przyjęła fakt, że ktoś inny wykazał inicjatywę.
Posuwali się w milczeniu naprzód. Wciąż w głąb nieznanego.
– Uff, ale ciemno! – szepnęła Berengaria drżącym głosem. – Myślę, że powinniśmy zawrócić.
Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć:
– Ratunku, oślepłam, nic nie widzę! Wszystko jest czarne, oślepłam, oślepłam!
– Nie bądź niemądra – szepnął Jori. – Nikt tutaj nic nie widzi, a przecież nie mogliśmy nagle oślepnąć wszyscy jak jeden mąż. Idź przede mną. Będę cię osłaniał.
– Dobrze, dziękuję – nieoczekiwanie zachichotała Berengaria. Czuła się teraz znacznie odważniejsza. – Ja tylko żartowałam, nie zauważyłeś tego?
Nikt jej nie uwierzył, zwłaszcza że po chwili, nastąpiwszy na obluzowaną deskę, wrzasnęła przeraźliwie. Jori położył jej rękę na ustach i zdławił krzyk.
– Wiecie, mam wyrzuty sumienia – rzekł Armas cicho. – Przecież przy bramie nie było żadnego wartownika, a to znaczy, że oni czują się bezpieczni. Żyli tutaj w spokoju, dopóki my… Cii! Co to było?
„To ty gadałeś” – chciała powiedzieć Elena, ale przystanęła tak jak inni i zaczęła nasłuchiwać.
Początkowo w ciemnym korytarzu panowała kompletna cisza, dopiero po chwili coś usłyszeli, jakiś brzęczący czy syczący dźwięk. Jakby ktoś mówił, ale nie wydobywał głosu, poruszał tylko językiem i wargami. Nie rozróżniali żadnych słów. Mieli swoje aparaciki, które dostali od Madragów, i mogli rozumieć każdy obcy język, te dźwięki brzmiały jednak zbyt obco, były zbyt ciche i zbyt niewyraźne.
Zresztą może to w ogóle nie żadna mowa, tylko po prostu szelest?
Dźwięk dochodził z domu na prawo od nich. Zanim którekolwiek zdołało zawołać: „Uciekamy” i zawrócić w ciemnym korytarzu, coś zeskoczyło przed nimi na ziemię z okropnym łoskotem. Słyszeli jakieś świsty i parskania, jakby spotkali przestraszoną wiewiórkę.
– O rany, co to? Nic nie widzę… – zaczęła Elena ogarnięta paniką.
– Ale ja widzę – odpowiedział Armas spokojnie. W jego żyłach płynęła krew Obcych i potrafił widzieć w ciemnościach. – To jakiś mały, obrzydliwy potwór, cały zielony w brunatne plamy, nieustannie wymachuje dwoma kijami i robi przy tym potworny hałas.
– Czy on jest niebezpieczny?
– Raczej niezdarny, powiedziałbym.
– Docierają do mnie jakieś słowa – zawołał Bezimienny. – On coś mówi.
Aparaciki Madragów sprawiły, że zaczynali pojmować znaczenie tych jego syków: „Wynoście się stąd, ale już! Uciekajcie, myślicie że się was boję?”
– Tak myślimy – mruknął Jori.
– No, no, spokojnie – Armas zwrócił się przyjaźnie do stworzenia, którego nikt oprócz niego nie widział. – Nie chcemy ci zrobić nic złego i przestań już wymachiwać tymi kijami! Uspokój się. Och, ależ jestem głupi! Mam przecież ze sobą słońce mojego ojca.
Nieznajoma istota nieustannie skakała przed nimi, starając się na wszystkie sposoby ich przestraszyć. Tymczasem Armas wyjął z kieszeni nieduże pudełeczko i otworzył je. Natychmiast pomieszczenie wypełniło się cudownym światłem i zobaczyli, że sufit grozi zawaleniem.
Zaraz też ujrzeli ową obcą istotę. Była mniej więcej tego samego wzrostu co oni i prawdopodobnie liczyła sobie tyle samo lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Jak powiedział Armas, skóra tego potworka przypominała leśne podszycie. Brunatnozielona w żółte plamy. Natomiast oczy i włosy miały intensywną barwę topazu. Z potarganych włosów sterczało dwoje uszu takich jak u elfa. Ale istota elfem nie była. Przypominała raczej człowieka. Ciało pozbawione mięśni, gibkie, ubrane w jakąś szatę tego samego koloru co skóra.
– Przystojniaczek – szepnęła Elena, która skończyła już piętnaście lat i zaczynała interesować się mężczyznami.
Choć bardzo ruchliwy, dziwny ten młodzian był okropnie niezdarny. Kiedy promienie światła padły na jego twarz, przeraził się, zamachnął i mocno uderzył się w rękę. Odrzucił oba kije, które z hałasem upadły na ziemię, on sam zaś skakał wokół, wywijając bolącą ręką i krzywiąc się strasznie. Zobaczyli, że zęby ma białe i bardzo ostre, poza tym twarz dosyć pociągającą, choć w jakiś dziwny, trudny do określenia sposób. Oczy żywe jak u łasicy i wyraźnie zaznaczone, szerokie usta. Było w nim coś z fauna.
Jori zaczął:
– Zapewniam, że przychodzimy w dobrych zamiarach…
Rozległo się nowe mlaskanie i parskanie, z czego zrozumieli, że stwór zastawił na nich pułapkę, w którą zaraz wpadną.
– Chodzi ci o to rusztowanie z tyłu za tobą? – zapytał Jori wskazując ręką.
Fakt, że Jori zrozumiał jego słowa, był dla tego dziwnego młodzieńca kompletnie niepojęty. Patrzył na nich zdumiony, nie będąc w stanie się poruszyć.
Bezimienny wyjął z kieszeni jeszcze jeden aparacik Madragów i zamierzał przymocować go do ramienia chłopca tak, by mogli nareszcie zacząć ze sobą rozmawiać. Ten jednak bardzo się przestraszył i z nieoczekiwaną zwinnością wskoczył na występ muru. Poruszył przy tym sufit, który natychmiast zawalił się ze strasznym łoskotem. Młodzieniec wpadł we własną pułapkę.
Chłopcy wykorzystali sytuację i rzucili się na niego. Mimo szaleńczego oporu – próbował ich nawet gryźć – udało się Bezimiennemu przymocować mu aparacik do ramienia, pozostali chłopcy natomiast trzymali go za ręce, by nie mógł urządzenia odrzucić. Owe aparaty, wspaniały wynalazek Madragów, przykleja się bezpośrednio do skóry i bez trudu można je z powrotem oderwać.
W końcu do pojmanego dotarło, że on też rozumie, co mówią jego przeciwnicy. Spoglądał to na aparacik, to na nich, dopóki nie zorientował się, na czym cała sprawa polega.
– Jesteśmy przyjaciółmi – mówił Jori z uśmiechem, chociaż z trudem opanowywał wściekłość, ponieważ istota wciąż się szamotała i kopała go. – Chcielibyśmy porozmawiać w spokoju. Zgódź się, potem cię wypuścimy.
Młody „faun” leżał na plecach i przyglądał się sześciu pochylonym nad nim twarzom. Mniej lub bardziej życzliwym, chociaż starali się wyglądać sympatycznie.
– Ja mam na imię Armas – powiedział syn Obcego. – A jak ty się nazywasz?
Żadnej odpowiedzi, tylko wściekłe syczenie przez zęby.
Przedstawili mu się wszyscy po kolei. W końcu on również wykrztusił swoje imię jakimś syczącym, bezgłośnym szeptem, jakby wypychał słowa językiem pomiędzy zębami:
– Tsi-Tsungga.
Tak to przynajmniej zabrzmiało.
– Tsi-Tsungga – powtórzyła Elena.
Tamten z ożywieniem kiwał głową. Twarz mu się powoli rozjaśniała, ale wciąż jeszcze nie odzyskał pewności siebie. Kiedy spróbowali go uwolnić, natychmiast rzucił się do ucieczki.
– O, nie, nie! – zawołał Jaskari. – Jeśli nie chcesz współpracować, to będziemy cię trzymać tak długo, dopóki me dowiemy się czegoś więcej o tej twierdzy i jej mieszkańcach.
Podnieśli go z ziemi i pozwolili usiąść, wciąż jednak nie zwalniając chwytu, i zaczęli wypytywać.
Nadal wrogo usposobiony i przestraszony Tsi-Tsungga zachował jednak godność i odpowiadał im monosylabami na wszelkie pytania.
– Czy dużo stworzeń mieszka tutaj w twierdzy i w osadzie?
– Nikt.
– Ale Obcy mówią, że jest was tutaj wielu.
– To było dawno temu.
Jori zwrócił się do swoich towarzyszy:
– Zgadza się, bo Obcy nie odwiedzali tych miejsc od wielu lat.
– Od tysięcy lat – przyznał Armas – gdyby stosować ziemską rachubę.
Czyżby więc Tsi-Tsungga był ostatnim ze swojego rodu? To nieprawdopodobne.
– Kto zbudował twierdzę? – zapytała Elena.
– Tamci.
– Jacy tamci?
Popłynęły jakieś szmery i szelesty, długa opowieść której mimo wysiłków dokładnie nie pojmowali. Dotarło do nich tyle, że pojawił się tu kiedyś jakiś straszny lud, który przybył z zewnątrz. Działo się to w trudnej do określenia przeszłości. Ów lud nie był zbyt liczny, ale bardzo zły i wkrótce przemienił przodków Tsi-Tsunggi w swoich niewolników, których zmusił do zbudowania twierdzy i domów w osadzie. Plemię Tsi-Tsunggi nie chciało tam mieszkać, ale zostało do tego przymuszone.
Władcy twierdzy źle znosili niektóre rodzaje tutejszego pożywienia. Lud Tsi-Tsunggi, który znał naturę jak nikt inny, dawał im do jedzenia trujące rośliny, tak że nie mogli się więcej rozmnażać. Z czasem władcy twierdzy postarzeli się i wymarli. Wtedy przybyli Obcy i przynieśli ze sobą światło. Plemię Tsi-Tsunggi miało dość rządów innych, zawarło więc z przybyszami ów kompromis, który dawał Obcym prawo pozostania w kraju w zamian za światło i za to, że nie będą niepokoić pierwotnego ludu.
– A więc to wy jesteście tutejszym pierwotnym ludem? – zapytał Jaskari.
– Tak. Ta ziemia była nasza – odparł Tsi-Tsungga dumnie. – My byliśmy tutaj zawsze.
– No, w to zawsze to ja nie bardzo wierzę – mruknął Jori.
– I teraz też nie chcemy żadnych intruzów – prychnął Tsi-Tsungga. – Nie mieliście prawa tutaj przychodzić i jeśli was złapię, to ja wam… – Reszta zdania przybrała formę strasznych pogróżek.
– Dziękuję, że wykazałeś chęć współpracy – rzekł Armas. – A teraz zabierzemy z powrotem nasz aparacik tak, by…
Tsi-Tsungga nie chciał jednak o tym słyszeć. Zamierzał zatrzymać aparat i wywiązała się wściekła szamotanina, z której oczywiście chłopcy wyszli obronną ręką. Bezimienny zdołał zerwać pożyczony aparat i wszyscy odetchnęli z ulgą.
– Teraz chętnie bym obejrzał twierdzę – zaczął Jaskari, ale Tsi-Tsungga wyrwał się i błyskawicznie zniknął w jednym z chylących się domów. – Do licha! – zawołał Jaskari. – Co my teraz zrobimy?
– Obejrzymy twierdzę – odparł Jori krótko.