Z okresu dorastania dzieci warto wspomnieć jedynie o wydarzeniach w czasie, kiedy najstarsze miały po piętnaście, a mała Berengaria jedenaście lat.
Nikomu, jak wiadomo, nie było wolno odwiedzać rejonów północnych, natomiast Fionella miała prawo wyjeżdżać stamtąd i zwykle zabierała ze sobą Armasa, najlepszego kolegę chłopców z rodziny czarnoksiężnika. Elena i Berengaria mieszkały nieco dalej i nie mogły się zbyt często z chłopcami spotykać, ale wszystkie dzieci przyjaźniły się ze sobą serdecznie. Większość zresztą łączyły więzy krwi.
Poza tym Elena i Berengaria miały w sąsiedztwie kolegę, pewnego indiańskiego chłopca. Szczerze powiedziawszy, to on najchętniej odwiedzał swoje małe sąsiadki, kiedy Jori i Jaskari bawili u nich z wizytą. Niekiedy zastawał tam również Armasa.
Dla wszystkich najmłodszych wspaniałą starszą siostrą była Greta. To do niej przybiegali, kiedy chcieli zwierzyć się z jakiejś tajemnicy, smutku lub radości. Greta wyrosła na dobrą i sympatyczną panienkę. Nerwowość, która tak wyraźnie cechowała ją w dzieciństwie, ustąpiła dzięki poczuciu bezpieczeństwa w nowym świecie. Dziewczyna zachowała fińskie cechy urody, miała wystające kości policzkowe i ładną, pociągłą twarz, była łagodna i kochana przez wszystkich, zarówno dużych, jak i małych.
Jej młodszy brat, Jonas, chodził natomiast własnymi drogami. Miał kolegów wśród dzieci sąsiadów i żył odrębnym życiem, niezależnym od tego, co robił Jaskari i jego przyjaciele. Uważał ich zresztą za zbyt dziecinnych, po prostu za małych na towarzystwo dla siebie.
Rzecz jasna co jakiś czas ktoś w rodzinie zaczynał się zastanawiać nad wciąż powtarzanym zdaniem: „Jutro kiedy Móri i Dolg przybędą…” Nie można było dłużej oszukiwać Tiril. Strażnicy uznali, że ci dwaj nie zdołają już nigdy przekroczyć Wrót. Widocznie wtedy na skraju lasu w Tiveden rycerze zamordowali ich obu.
W tej sytuacji Strażnicy postanowili odbyć poważną rozmowę z dorosłymi członkami rodziny. Miało to miejsce na kilka lat przed opisywanymi tu wydarzeniami i większość zdążyła się już otrząsnąć z dojmującego smutku i bólu. Tamtego dnia, kiedy dowiedzieli się o tragedii i o tym, że dłużej nie powinni się łudzić, wszyscy szukali odosobnienia, każdy pragnął zostać sam ze swoim smutkiem. Tylko Taran i Villemann nie chcieli zrezygnować i zamierzali wyprawić się na poszukiwania. Dla Tiril świat się po prostu zawalił.
Strażnicy bardzo im współczuli, ale cóż mogli zrobić? I tak zwlekali bardzo długo ze złymi wiadomościami. Wciąż też mieli nadzieję, że Dolg i Móri zdołali się jakimś cudem uratować. Kiedy jednak oczekiwanie się przeciągało, Strażnicy byli po prostu zmuszeni wyjawić brutalną prawdę.
Wielokrotnie wysyłali zwiadowców do starego świata, ale Móriego i Dolga jakby zmiotło z powierzchni Ziemi. Poza tym na Ziemi minęło już tymczasem ponad sto lat. Śmiertelni czy nieśmiertelni, nie należało oczekiwać rzeczy niemożliwych.
Tiril, która mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej i Móriego, nie chciała w to uwierzyć. I ją, i jej dwoje dzieci, Taran i Villemanna, kilkakrotnie przyłapywano na próbach powrotu do starego świata. Ale przecież kto raz przekroczył Wrota, nie ma już możliwości, żeby się cofnąć. Taran i Villemann poddali się w końcu. Z Tiril było gorzej. Zamknęła się we własnym, fantastycznym świecie, z którego Móri i Dolg wyszli jedynie na chwilę. Na nic się nie zdało przemawianie jej do rozsądku, doszło więc do tego, że Strażnicy musieli ją zabrać do stolicy i poddać specjalnym zabiegom. Przez jakiś czas pozostawała w zamkniętym pokoju, w blasku jednego z mniejszych świętych słońc. Trwało to tak długo, aż ponownie odzyskała chęć życia.
Wtedy wróciła do domu. Czuła się znacznie lepiej, zawsze jednak miała w oczach tęsknotę i smutek. Nabrała teraz zwyczaju wychodzenia z Nerem na długie spacery. Strażnicy zawsze śledzili ją dyskretnie i pilnowali, by znowu nie podjęła próby ucieczki.
Jak powiedzieliśmy, od tamtych smutnych wydarzeń minęło kilka lat.
Owego wyjątkowego dnia, o którym chcemy opowiedzieć, panował jakiś dziwny nastrój. Greta chodziła zamyślona, jakby nieobecna duchem, i nie miała czasu dla młodego rodzeństwa. Zakochała się w pewnym młodym chłopcu ze stolicy, a jej uczucia były w najwyższym stopniu odwzajemniane. Mariatta uważała oczywiście, że dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda, i prosiła ją, by nie śpieszyła się z niczym, w tym wieku uczucia są przecież takie zmienne. Greta kręciła się więc po domu z nieobecną miną i wyrazem błogości w oczach, a chłopcy, teraz kilkunastoletni, czuli się odrzuceni.
Poza tym tego dnia babcia Tiril bardzo długo pozostawała poza domem i rodzina się niepokoiła. Wielu wyszło, żeby jej szukać. Mariatta próbowała nawet odnaleźć Tiril za pomocą telepatii.
Najmłodsze dzieci nie znały Móriego ani Dolga, słyszały tylko mnóstwo historii o ich niezwykłych dokonaniach. Greta spotkała obu i od tej pory żywiła dla nich podziw graniczący z uwielbieniem.
Chłopcy czuli się niepotrzebni, zabawy przestały ich interesować, zresztą pewnie już z nich wyrośli. Mieli przecież obaj po piętnaście lat. Rozpogodzili się dopiero, kiedy przyjechali goście: Armas i jego matka Fionella.
Fionella nigdy nie opowiadała o północnych rejonach nie miała do tego prawa. Armas także nic nie mówił, chociaż chłopcy wypytywali go zaciekawieni.
Tego dnia witali przyjaciela szczególnie serdecznie, ponieważ Armas osobiście kierował powietrzną gondolą. To on przywiózł matkę. Nie było z nimi żadnego kierowcy, uznano bowiem, że chłopiec jest na tyle dorosły, by móc wykonywać skomplikowane manewry bez niczyjej pomocy.
Armas wyrósł na niezwykłego młodego chłopca. Był bardzo wysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. O jego matce Fionelli powiadano, że nadrabia serdecznością, czułością i zrozumieniem dla ludzi wszystko, czego nie pojmuje lub nie potrafi. Zresztą w ostatnich latach, mieszkając w kraju swojego ukochanego, Strażnika Góry, nauczyła się wiele. Armas odziedziczył po niej łagodny charakter, po ojcu zaś inteligencję. Wyglądem natomiast przypominał i jedno, i drugie. Był zarówno podobny do normalnych ludzi, jak i do Obcych. Nie miał wprawdzie sześciograniastych palców, odziedziczył natomiast po ojcu głęboko osadzone, przenikliwe oczy i owe niezwykłe jedwabiste włosy, które niczym peleryna spływały mu na ramiona. Sylwetkę miał prostą, uśmiechał się z powagą, jakby w zamyśleniu, umiał jednak, jeśli to konieczne, działać bardzo szybko. Pozostałe dzieci wiedziały, że Armas przyniósł też na świat pewne umiejętności, które różnią go od normalnych ludzi. Nigdy jednak nie odważyły się rozmawiać o tym głośno.
Jori i Jaskari nie posiadali się z zachwytu na wieść o tym, że Armas sam potrafi prowadzić gondolę. Przepychali się na miejscu kierowcy, obaj bowiem chcieli dokładnie obejrzeć wszystkie instrumenty. Armas tłumaczył im cierpliwie.
Jori podobny był i do ojca, i do matki, chociaż nie odziedziczył ani czarnych włosów Taran, ani blond loków Uriela. Wziął od każdego po trochu, włosy bowiem miał brązowe, lekko faliste i teraz chyba trochę zbyt długie. Patrzył na świat łagodnym spojrzeniem swego ojca, ale przejął też wiele beztroski matki. Bardzo chciał być przywódcą w grupie rówieśników, nigdy mu się to jednak nie udawało. Silny, pogodny Jaskari z jasnymi lokami miał dużo więcej autorytetu niż on. Nie mówiąc już o Armasie, który pod tym względem przewyższał Joriego co najmniej dziesięciokrotnie.
Wszyscy trzej chłopcy i Elena byli prawie rówieśnikami. Jedynie dwa miesiące dzieliły najstarszego od najmłodszego.
Teraz już nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na szalony pomysł, ale natychmiast wszyscy się z nim zgodzili: pobiegli do znajdujących się jeszcze w domu dorosłych i poprosili, by pozwolono im udać się na poszukiwanie Tiril. Oczywiście gondolą.
Taran i Fionella popatrzyły na siebie. Owszem, dlaczego nie, dobra myśl. Poszukiwania z powietrza zawsze są dużo skuteczniejsze, a ta gondola wznosi się wszak bardzo wysoko…
– I Tiril ma przecież ze sobą Nera – rzekł Jori z ożywieniem. – Dwoje nietrudno będzie odnaleźć.
Taran zaproponowała nieśmiało, że może ona również mogłaby się wybrać, ale chłopcy stanowczo zaprotestowali. Bo co by się stało, gdyby Tiril wróciła do domu podczas ich nieobecności? Ktoś przecież musi tutaj na nią czekać.
Zanim Taran zdążyła powiedzieć, że jest Mariatta, Armas już poderwał gondolę z ziemi, zatoczył elegancki krąg nad ogrodem, w którym stały obie panie, i pojazd zniknął.
– Do licha – rzekła Taran.
– Nie martw się. Armas wie, co robi – uspokajała Mariatta, chyba troszkę zanadto optymistycznie.
Bo tego właśnie nie można było o chłopcach powiedzieć. Szczerze mówiąc, nie wiedzieli, co robią.
Przez jakiś czas krążyli nad łąkami i zagajnikami, widzieli z góry szukających Tiril członków rodziny i wreszcie postanowili pojechać do Zachodnich Łąk, żeby zaimponować mieszkającym tam kuzynkom.
Bardzo podnieceni dotarli na miejsce. Podczas lotu zarówno Jori, jak i Jaskari próbowali prowadzić maszynę dokładnie wbrew napomnieniom, których Strażnik Góry nie szczędził synowi. Obaj chłopcy postanowili, że będą się tak długo naprzykrzać rodzicom, aż także dostaną własne gondole.
Dostał Armas, to oni też chcą!
Pojazd nie należał wprawdzie do Armasa, dano mu go tylko na tę jedną podróż, ale co szkodzi spróbować?
Elena, spokojna, pewna siebie i sympatyczna, choć nie przesadnie urodziwa, była zachwycona. Wszyscy razem pobiegli do Berengarii, która z podziwu nie mogła wykrztusić słowa. Naprawdę bardzo jej to zaimponowało, że chłopcy mają prawdziwą gondolę powietrzną.
– Chcecie się przejechać? – zapytał Armas i cała gromadka pospiesznie wsiadła do pojazdu.
– Ale czy nam wolno? – zastanawiała się Berengaria o wielkich oczach.
Elena pomyślała chwilę, pokusa była jednak zbyt wielka.
– Nasi rodzice przecież wyszli i szukają cioci Tiril, więc… Zresztą zaraz wrócimy.
– A dokąd polecimy? – chciała wiedzieć Berengaria.
– Tylko tak polatamy sobie tu i tam. Trochę pomożemy szukającym – odparł Jori beztrosko. Chłopcy czuli się teraz silni i niepokonani.
Dziewczynki chciały zaprosić na przejażdżkę również swego indiańskiego przyjaciela.
– Nic nie stoi na przeszkodzie – zapewniali kuzynowie. – Chętnie.
Zbliżała się właśnie inicjacja młodego Indianina. Miał zostać wprowadzony do świata dorosłych i otrzymać prawdziwe imię podczas trwającej cztery dni i nocy ceremonii. W tym czasie będzie musiał pozostawać na pustkowiu sam, bez jedzenia, bez żadnego towarzystwa. To próba męskości. Dziewczynki nie były więc pewne, czy zechce teraz pojechać z nimi.
Młody Indianin wyrósł na bardzo ładnego chłopca, który, gdyby mu było dane żyć na Ziemi, zostałby pewnie dzielnym wojownikiem. Włosy miał długie i proste, czarne z niebieskim odcieniem, oczy ciemne jak noc, a profil niezwykle szlachetny. Berengaria podziwiała go. Był kilka lat starszy od reszty dzieci. To, czego on nie wiedział na temat śladów i różnych znaków w naturze, nie było warte poznania.
Podczas lotu do domu, w którym mieszkała indiańska rodzina, Berengaria siedziała z tyłu i rozkoszowała się tym, że może przebywać ze starszymi od siebie kuzynami. Dla jedenastoletniej dziewczynki bowiem piętnastoletni chłopcy są prawie dorośli. A swoich kuzynów Berengaria traktowała jak idoli, bohaterów godnych najwyższego szacunku. Z promiennym wzrokiem pobiegła do domu przyjaciela, zapytać jego rodziców, czy mógłby się z nimi przejechać. Niczym młoda kózka wbiegła na marmurowe schody ozdobione kwiatami. W ogrodzie wzniesiono niewielki wigwam, a obok niego znajdowały się dekoracyjne totemy.
Ponieważ chłopiec miał jeszcze tylko swoje dziecięce imię, którego bardzo nie lubił, wszyscy nazywali go Bezimienny. Berengaria zadzwoniła, rzucając raz po raz ukradkowe spojrzenia na czekającą przed domem gondolę.
Córka Rafaela w pełni zasługiwała na swoje romantyczne imię. Miała długie, brązowe i kędzierzawe włosy tak jak jej ojciec, po nim też i po delikatnej ciotce Danielle odziedziczyła wiotkie ciało i promienne ciemne oczy. Charakter dziewczynki był mieszaniną wszystkich ludzkich cnót i słabości. Wciąż jeszcze była dzieckiem, ale mama Amalie zamartwiała się, która z cech małej dziewczynki zwycięży w przyszłości.
Drzwi otworzyły się, Berengaria dygnęła grzecznie przed matką chłopca i przedstawiła swoją prośbę, zdyszana ze szczęścia i niepokoju, czy pozwolą wyjść jej przyjacielowi. Ojciec chłopca, Ptak Burzy, jak zwykle pozostawał poza domem. Podobnie jak Ram, który odpowiadał za cały inwentarz w kraju, Ptak Burzy był również osobą publicznego zaufania. Powierzono mu zarząd nad wszystkimi lasami w Królestwie Światła.
Z tyłu za plecami matki pojawił się Bezimienny. Berengaria zarumieniła się i coraz bardziej zdyszana powtórzyła prośbę.
Ciemne, niezgłębione oczy szesnastolatka natychmiast dostrzegły przed domem machających mu przyjaźnie gości, siedzących bez opieki dorosłych w gondoli. Między matką i synem wywiązała się krótka wymiana zdań. Spokojna, ale stanowcza.
Bezimienny był chłopcem samotnym, zamkniętym w sobie. W tej części Zachodnich Łąk nie miał rówieśników z wyjątkiem dwóch białych dziewczynek, Eleny i Berengarii.
Ta ostatnia, która dosłownie w ostatniej chwili powstrzymała się od pytania, czy Bezimienny może wyjść i bawić się z nimi, czekała z sercem w gardle. Była dumna z siebie, wiedziała bowiem, że Bezimienny bardzo nie lubi wyrażenia „wyjść i bawić się z nami”. Coś takiego było rzecz jasna poniżej godności szesnastoletniego Indianina. Elena już dawno to Berengarii wytłumaczyła.
W końcu matka chłopca skinęła głową i synowi, i stojącej w progu dziewczynce. Bezimienny może pójść.
Mała podskakiwała radośnie, ucieszona, że tak znakomicie załatwiła sprawę. Trzymała Bezimiennego mocno za rękę, niepewna, czy nie zostanie odwołany z powrotem do domu albo sam się nie rozmyśli.
Bezimienny powściągliwie, jak to on, przywitał się z chłopcami i z Eleną, a potem, nie zdradzając najmniejszym grymasem zainteresowania, wsiadł do gondoli. Berengaria już była na górze, za młoda jeszcze, by po kobiecemu czekać, aż chłopiec jej pomoże. Przyjaznym gestem wskazała mu miejsce obok siebie, Jori jednak był bezlitosny.
– Elena, zrób miejsce Bezimiennemu. On powinien zobaczyć instrumenty sterownicze.
Tak więc dziewczęta zostały odesłane na tył pojazdu. Nie pierwszy to raz w historii tak potraktowano pasażerki i chyba nie ostatni.
Przez dłuższy czas krążyli ponad doliną i osadami, aż w końcu któreś zaproponowało:
– A może przyjrzeć się z góry tej starej osadzie?
– Osadzie Duchów? Czyś ty zwariował? Przecież tam nawet zbliżać się nie wolno! – zawołała Elena.
– Nie, no oczywiście, wiem, ale skoro teraz nikt z dorosłych nas nie widzi…
Wszyscy uznali, że propozycja brzmi nader interesująco. Oni przecież nie zostali przez Strażników zahipnotyzowani. Nie wierzyli więc, że odwiedzanie starej osady może być niebezpieczne. Poza tym akurat w tej chwili czuli się niezwykle odważni, bo Jonas i jego przyjaciele widzieli ich, jak wyruszają na wycieczkę. Jonas wpatrywał się w pojazd i pewnie był wściekły, że to nie on, prawie dorosły mężczyzna, otrzymał prawo prowadzenia pojazdu.
W dorastającej gromadce trudno by się doszukać jakichś nieprzyjaznych uczuć, wszyscy jednak nieustannie ze sobą konkurowali. Właśnie dlatego, że Jonas nazywał ich młodszych dziećmi.
Nasza gromadka, czterej chłopcy i dwie dziewczynki, bardzo przejęta leciała ponad skąpanym w złocistym świetle krajem. Łagodny blask świętych słońc dodawał krajobrazom przyjemnego ciepła, pojazd sunął absolutnie bezszelestnie. Mogli spokojnie ze sobą rozmawiać i z dołu nikt ich nie widział. Rozkoszowali się pędem.
Tymczasem Tiril i Nero wrócili do domu, gdzie przyjęto ich z radością. Młodzi w gondoli interesowali się co prawda bardziej swoją przygodą niż poszukiwaniem Tiril, wspominali jednak o niej, lecąc nad szerokim strumieniem.
– Przecież wasza babcia wie, że nie można stąd powrócić do świata zewnętrznego – irytował się Armas.
– Tak, wie – przyznał Jori. – Ale nigdy nie zapomniała dziadka ani wuja Dolga, w każdym razie nie całkiem.
– Tak to właśnie z nią jest – westchnął Jaskari i przekazał kierowanie pojazdem Bezimiennemu. Przelecieli nad kolejną doliną, mieli przed sobą zupełnie nieznane tereny. Sprawiały one wrażenie nie zamieszkanych, zeszli więc niżej, żeby lepiej się przyjrzeć.
– Zawsze mi się jednak wydawało dziwne, że oni tak mało tęsknią do przeszłości. Często wprawdzie opowiadają o świecie zewnętrznym, o tym, jakie życie tam było trudne i beznadziejnie staromodne, czasami bywają smutni i sentymentalni, ale wracać by nie chcieli. Chodzi mi o to, że człowiek przecież zawsze powinien tęsknić do miejsc swego dzieciństwa, prawda?
– Tak, tak – zgadzali się kuzyni.
Przypominali sobie teraz, co prababka Theresa i inni opowiadali o białym śniegu, padającym cicho na ziemię, o świętach Bożego Narodzenia w Theresenhof z zapachem pysznego jadła i płonącymi świecami. O koniach zaprzężonych do sań i dzwoniących dzwoneczkach, o ciepłych napojach w zimne dni. To wszystko brzmiało tak przyjemnie. Dorośli malowali przeszłość w niezwykłych barwach i często miewali przy tym błyszczące oczy. Ale tylko na chwilę.
– Ojciec mówi, że Wrota oczyszczają – wtrącił Jori, syn Uriela. – Że kto przez nie przejdzie, nie tęskni za tym, co stracił.
– Z pewnością tak jest – przyznał Jaskari, jasnowłosy i niebieskooki potomek Villemanna i Mariatty.
– Ale czy nie jest również tak, że człowiek sam stwarza własne tradycje? Chodzi mi o to, że przecież mamy wiele tradycji tutaj w Królestwie Światła. Ty, Bezimienny, również znasz wiele waszych dawnych rytuałów, prawda?
– No jasne – przyznał młody Indianin. – Ojciec pieczołowicie je chroni.
– Moim zdaniem, określenie „świat zewnętrzny” brzmi niedobrze – stwierdziła Elena, sympatyczna, nieco powolna córeczka Danielle. Była bardziej podobna do swego ojca, chłopskiego syna Leonarda, niż do delikatnej matki. Elena swoją troskliwością o wszystkich najbardziej chyba przypominała Gretę. Wyglądem jednak się różniły. Elena, krępa i silniej zbudowana, poruszała się też bardziej niezdarnie.
– Pamiętajcie, co Taran i Villemann opowiadają o wszystkich złych, ponurych ludziach, o rycerzach Zakonu Świętego Słońca i przestępcach, których w tamtym świecie było tak wielu.
– Masz rację – przyznał Jori i nagle twarz mu się rozjaśniła. – Z drugiej jednak strony brzmi to wszystko niezwykle podniecająco.
– Tutaj też mamy mnóstwo okropnych rzeczy – rzekł Jaskari. – Zwłaszcza poza granicami Królestwa Światła. Wszyscy chyba słyszeliście te zdławione wycia, które docierają do nas z tak daleka?
Grupa młodych ludzi umilkła.
– Myślę, że zbliżamy się już do prastarej osady – oznajmił Armas cicho.
W oddali, w samym centrum doliny, majaczyły wysokie wieże wsparte na wygiętych łukowato fundamentach. Przypominało to jakiś zamek rycerski ze złej baśni. Cała osada sprawiała takie wrażenie. Ponure miejsce, otoczone złą sławą i podaniami o ukrytych wśród ruin strasznych tajemnicach.
Nic dziwnego, że młodych podróżników przenikały dreszcze.