Strażnik Słońca przyglądał się Mariatcie z zainteresowaniem. Dziewczyna rumieniła się i, zakłopotana, próbowała protestować. Ależ ona niczego takiego nie potrafi. Może zechciałaby przynajmniej spróbować, przekonywali ją. Nie, nie, ja przecież nigdy… No, może zresztą kiedyś, jeszcze jako dziecko znalazłam papiery, które mama schowała nie wiadomo gdzie. Znalazłaś je? Tak… Nie… Owszem, rzeczywiście znalazłam, ale nie wiem, czy to był przypadek, czy… coś innego. Spróbuj, Mariatto. Do chóru proszących dołączały się coraz to nowe głosy. Spróbuj, Mariatto. Tu chodzi przecież o bezradne cielątko. Czas nagli.
Strażnik Słońca dał znak kierowcy gondoli, by się zatrzymał. Zobaczyli, że również druga gondola natychmiast zwolniła. Obie wylądowały na trawie w pobliżu osady niezadowolonych i pasażerowie wysiedli. Na polecenie Strażnika Słońca wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca do siedzenia. Nero wyglądał na bardzo uradowanego.
Taran spojrzała ukradkiem na przewodników. Tylko Strażnik Słońca należał do Obcych. Pozostali trzej wyglądali na Lemurów. Można to było poznać po ich wielkich, czarnych niczym węgiel oczach bez białek, po pięknych rysach twarzy, co czyniło ich tak podobnych do Dolga, i po wysokich, zgrabnych sylwetkach.
Obcy, Strażnik Słońca, był jeszcze wyższy. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak jak ludzie, to różnił się od nich pod wieloma względami. Te jego oczy, które promieniały łagodnością, bezgraniczną miłością i zrozumieniem, te jego lśniące włosy, układające się niczym hełm wokół pięknej głowy, a zwłaszcza te dziwne, graniaste palce. W jego ruchach wyczuwało się godność, a głos brzmiał delikatnie.
Wszyscy natychmiast podporządkowywali się Obcemu, mimo że przecież nie wiedzieli, ani kim jest, ani skąd przyszedł.
Podczas gdy niezwykli przewodnicy grupy nad czymś z ożywieniem dyskutowali, trzy kobiety o imionach zaczynających się na T: Theresa, jej córka Tiril i wnuczka Taran, przyglądały się ładnej osadzie rozłożonej na zboczach.
– Dobrze wiedzieć, że to miejsce istnieje – powiedziała Theresa. – I że można tutaj zamieszkać, gdyby te wspaniałe nowości wydały nam się zbyt przytłaczające.
– Tak – zgodziła się Tiril. – Myślałam o tym samym. Sądzę, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do mojego niezwykle pięknego i komfortowego domu. Wszystko w nim jest takie obce.
– My z Urielem też o tym rozmawialiśmy – rzekła Taran. – Oczywiście jest w naszym mieszkaniu mnóstwo niepojętych drobiazgów, którymi można się cieszyć, całość jednak sprawia jakieś zimne i nieprzyjemne wrażenie.
– Właśnie! – wykrzyknęła Theresa. – Te rzeczy są takie bezosobowe.
Mariatta chciała na chwilę zostać sama. Była przekonana, że próba się nie powiedzie, jeśli jednak miała ją podjąć, musiała się skoncentrować w spokoju.
Wszyscy to, oczywiście, znakomicie zrozumieli. Wycofali się i usiedli na trawie z dala od niej. Villemann chętnie by jej towarzyszył. Wiedział jednak, że bardziej będzie przeszkadzał niż pomoże.
Zamyślony zerwał jakiś piękny kwiatek. Unosił w górę płatki i przyglądał się temu niezwykłemu, szalenie kolorowemu dziełu natury.
Gdzie my jesteśmy? pomyślał po raz już chyba tysiączny.
Mariatta siedziała bez ruchu. Nigdy mi się to nie uda, myślała. Czego oni ode mnie żądają? Co innego znać się na starych fińskich czarach, a co innego znaleźć zagubione zwierzątko. Może powinnam spróbować telepatii? Nie, bo jeśli cielę nie żyje, to telepatia nie pomoże, a ja będę myślała, że w ogóle nic nie potrafię.
Tak sądzę.
Wiele razy odetchnęła głęboko i próbowała zapomnieć o tym, co ją otacza. Trudne do wykonania przedsięwzięcie, ponieważ wszystko wokół było takie nowe i egzotyczne.
Podciągnęła w górę kolana, objęła je ramionami i oparła na nich głowę. Siedziała tak, skulona, i próbowała się koncentrować.
Czuła, że jest bardzo zmęczona, nagle jednak uświadomiła sobie, że chyba coś jej się uda. Bardzo tego chciała. Nie ze względu na prestiż, chociaż może i to trochę też, ale przede wszystkim ze względu na małe, samotne zwierzątko.
Cielę żyje. Niejasne początkowo wrażenie stawało się coraz wyraźniejsze i Mariatta zdawała sobie sprawę, że jest na właściwej drodze. Odnajdowała żywą istotę. Wyczuwała jej… Jak by to nazwać? Wibracje? Tak, to chyba najwłaściwsze określenie.
Zachęcona sukcesem, posuwała się dalej. Szło to wolno, ale…
Ciemność. Lęk. Głód.
Brud i odpady. Ból w boku. Samotność… przerażenie.
Poczucie smutku i nieszczęścia. Gdzie jest mama?
Mariatta zdwoiła koncentrację. Teraz najważniejsze jest otoczenie…
Nie mogła się w żaden sposób zorientować, gdzie zwierzę teraz przebywa. Czy to jakaś rozpadlina w skale? Nie… Sufit. Ciasnota. I te wszystkie śmieci. Co to może być? I ciemność?
Nagle zobaczyła samo zwierzątko. Uniosła w górę rozjaśnioną twarz. Tak. Udało się.
Siedzący wraz z innymi na trawie Villemann kontynuował swoje rozważania na temat sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Domyślał się, że jest na właściwym tropie. Nie był jednak w stanie ogarnąć całości.
Spojrzał w górę na wciąż złociste niebo.
– Czy wy tu nigdy nie macie deszczu?
– Oczywiście – odparł Ram. – Jeśli jest potrzebny, to go uwalniamy w nocy.
„Uwalniamy go”? Villemann nie miał odwagi pytać o więcej. To wszystko było zbyt dziwne.
Taran zastanawiała się nad innymi sprawami.
– To duże miasto, które mijaliśmy jakiś czas temu, to stolica, prawda? – zapytała Strażnika. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Duże miasto i takie piękne, z wieloma wieżyczkami jak u minaretów, nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy.
– Słusznie, to rzeczywiście nasza stolica. Przeważnie mieszkają z niej Lemurowie. Dzisiaj już się tam nie wybierzemy, bo na zwiedzanie miasta potrzeba co najmniej dnia. A, jak sama powiedziałaś, musimy najpierw odnaleźć cielę.
– Oczywiście, to jasne – zgodziła się Taran. – Ale w samym środku miasta wznosi się nieprawdopodobnie wysoka wieża. Pojęcia nie mam, do czego mogłaby służyć.
– Ja też nie – przyznał Uriel.
– I gdzie ona się właściwie kończy? – pytała dalej Taran podejrzliwie. – Nie widzieliśmy jej iglicy.
Strażnik Słońca wciągał powietrze. Długo i głęboko.
– Wkrótce nadejdzie czas i dowiecie się całej prawdy o tym, dokąd przybyliście. Przyjmowaliśmy tutaj już wielu ludzi i większość z nich dostawała ataków histerii, ponieważ nie rozumieli, gdzie są. Muszę wam powiedzieć komplement. Wy odbieracie to wszystko z niezwykłym spokojem.
Villemann uśmiechnął się radośnie. Uwielbiał pochwały.
Strażnik Słońca mówił dalej:
– Jesteście już sami blisko odkrycia prawdy. Nie potrwa długo i sformułujecie właściwe wnioski. Posługujecie się zresztą tym wyjątkowym wynalazkiem od Madragów. Owymi aparacikami, które sprawiają, że człowiek rozumie wszystkie języki i może rozmawiać z każdym, jeśli tylko obie strony posiadają urządzenie. To naprawdę cudowny wynalazek. I cieszymy się, że superinteligentni Madragowie są z nami, to naprawdę wielka pomoc.
– Świetnie – Theresa uśmiechnęła się łagodnie. – Madragowie to naprawdę fantastyczne istoty.
– My też tak uważamy.
– I pomyśleć, że w naszym starym świecie byliby traktowani jak niezdarni idioci, a może jeszcze gorzej. Nie mogliby pokazywać się wśród ludzi, żeby jacyś przesądni durnie, dużo od nich głupsi, nie zrobili im krzywdy.
– Niestety, to prawda, ale oto nadchodzi Mariatta. Posłuchajmy, czego zdołała się dowiedzieć.
Serce Villemanna tłukło się mocno w piersi. Miał nadzieję, że nikt nie będzie pogardzał Mariattą, jeśli jej próby się nie powiodły.
Ona zaś uśmiechała się nieśmiało.
– Nie do końca to wszystko rozumiem, ale udało mi się przywołać obraz…
– Tak?
– Miałam rację. Musimy się śpieszyć. Ten mały biedak długo już nie pożyje. Znajduje się w prawdziwej potrzebie. Myślę… myślę, że został schwytany i ukryty.
– Schwytany i ukryty? – powtórzył Ram. – Ale przecież w tym kraju nikt nie kradnie…
Spojrzał w stronę osady niezadowolonych.
– Z wyjątkiem może tego miejsca.
– Właśnie! – zawołał Mariatta. – Ja też tak myślę. Cielątko leży ukryte w jakiejś ciemnej komórce i jest mu tam bardzo niedobrze.
– Zaprowadź nas do niego – poprosił Strażnik Słońca z goryczą i wsiadł do gondoli. Wszyscy poszli za jego przykładem i wkrótce pojazd znalazł się nad osadą.
– Nie jestem pewna, gdzie ta komórka się znajduje – powiedziała Mariatta. – Może Nero mógłby mi pomóc?
– Znakomicie – rzekł Strażnik Słońca.
Gondole leciały tak blisko siebie, że Nero słyszał, co mówią. Miał bardzo dumną, wyrażającą zadowolenie z siebie minę. Kolejne zadanie!
Wylądowali na rynku i wysiedli.
– Jak tu pięknie! – zachwycała się Theresa. – Prawie tak jak w domu.
– Przeprowadzamy się tutaj – mruknęła Taran.
– Postanowione – odparła Tiril cicho.
Mieli przed sobą miasteczko o prawdziwych ulicach, w którym bochenek chleba na szyldzie oznajmiał, gdzie znajduje się piekarnia, a wymalowany pięknie but informował o warsztacie szewskim. Chodniki zostały wyłożone kamieniami, a pod ścianami domów rosły kwiaty. Na dziedzińcach kobiety rozwieszały pranie. Teraz niektóre sztuki spadały na ziemię, ponieważ kobiety z zaciekawieniem przyglądały się przybyszom.
Nic nie wskazywało na to, że Ram jest szczególnie popularny wśród mieszkańców miasteczka. Na jego widok kobiety odwracały wzrok. Nero biegał po chodniku z nosem przy ziemi, by odnaleźć trop.
– No, Mariatto, jak tam? – zapytał Strażnik Słońca.
Dziewczyna przystanęła i zaczęła się rozglądać. Nieco dalej na ulicy bawiły się dzieci.
– Chyba straciłam ślad – rzekła spłoszona.
Ram podjął decyzję.
– Trzeba porozmawiać z Rozalindą. To jedyna rozsądna osoba w tej osadzie.
Zastukali do drzwi małego domku przy rynku. Czyjś zachrypnięty głos zawołał: „Proszę!”
Wszyscy nie mogli wejść do małego wnętrza, poszły więc z Ramem tylko kobiety. Strażnik Słońca, Villemann, Uriel i inni mężczyźni zostali na zewnątrz i pilnowali Nera, który wciąż próbował odnaleźć trop.
Ram otworzył drzwi, a wtedy panie cofnęły się gwałtownie, bo powietrze wewnątrz było aż gęste od tytoniowego dymu i innych zapachów. W małym saloniku siedziały przy stole cztery kobiety. Przesłaniały je kłęby dymu tak gęste, jakby strzelano tutaj z armat.
– Och, czyż to sam główny pasterz Ram przyszedł do nas w odwiedziny? – zawołała wesoło jedna z obecnych, z pewnością Rozalindą, gospodyni tego domu, starając się jednocześnie ukryć grube cygaro. – Wchodźcie, wchodźcie, siedzimy tu sobie i plotkujemy.
– Nie plotkujemy – mruknęła inna z pań. – Dyskutujemy!
Sąsiadki Rozalindy taksowały Theresę od stóp do głów. Nie przypuszczały, że nowi przybysze rozumieją każde wypowiadane przez nie słowo.
– Nowi, jak widzę – stwierdziła jedna z nich. – Czy nikt nie powiedział tej damulce, że jest za stara na taki strój?
Theresa, która ze względu na swój wiek otrzymała bluzę o dłuższych rękawach oraz dłuższą spódnicę, poczerwieniała.
Jedna z kobiet nie okazywała żadnego zainteresowania temu, co się dzieje.
– Czy nikt nie słyszy, co ja mówię? – powtarzała raz po raz. – Mówię, że złamałam paznokieć. Co mam teraz zrobić? Rozalindo, nie masz jakichś nożyczek?
Ram zwrócił się do gospodyni:
– Mogłabyś wyjść z nami na chwilę?
– Zwariowałeś? Moje zdrowie nie znosi powietrza – roześmiała się, ale wstała nie zwlekając. Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, dwie z siedzących przy stole kobiet pochyliły do siebie głowy i zaczęły coś z ożywieniem szeptać. „Czy widziałaś…?” Trzecia zajmowała się swoim złamanym paznokciem.
Po drugiej stronie ulicy dwaj sąsiedzi kłócili się, stojąc każdy po swojej stronie płotu. Najpierw wymyślali sobie głośno, potem zaczęli rzucać w siebie kawałkami drewna, w końcu w ruch poszły ogrodowe krzesełka.
– Czego sobie życzycie? – zapytała Rozalindą przymilnie. Była to dama o pełnych kształtach, w nieokreślonym wieku jak wszyscy ludzie, których dotychczas spotykali. Zaniedbana i brudna, ale nie pozbawiona pewnego stylu.
Ram wytłumaczył jej, z czym przychodzą, i zapytał, czy nie widziała albo nie słyszała gdzieś w pobliżu cielęcia. Rozalinda otworzyła drzwi i głośno powtórzyła jego pytanie swoim gościom.
Po krótkiej wymianie zdań usłyszeli w odpowiedzi:
– Niech on sobie sam pilnuje swoich krów! Nas nie obchodzą sprawy chłopów!
Ram pospiesznie chwycił za rękę Taran, która sprawiała wrażenie, że zaraz wpadnie do domu i nawymyśla kobietom.
Rozalinda powiedziała, że rzeczywiście przed kilkoma dniami słyszała w pobliżu jakieś zwierzę, a później w nocy przerażone pobekiwania. W końcu jednak wszystko ucichło.
– Skąd mogły pochodzić te dźwięki? – dopytywał się Ram.
Popatrzyła na niego czułym wzrokiem.
– Uważam, że to niezwykłe, iż sam najwyższy pasterz wszystkich zwierząt przychodzi tutaj, żeby szukać nieszczęsnego cielęcia.
Nie, nie umiała powiedzieć, skąd pochodziło beczenie. Poradziła im natomiast, żeby przepytali tych przeklętych smarkaczy z ulicy Małej. To strasznie rozpuszczone bachory. Podziękowali jej, a ona pospieszyła do mieszkania. „Zanim zamarznę na śmierć”, burknęła. Tiril nie pojmowała, że ktoś może marznąć w tym łagodnym powietrzu.
Odszukali pozostałą na dworze grupę i wszyscy razem poszli na ulicę Małą. Nero tropił nieustannie i z wielkim zapałem. Taran nie wierzyła, że coś znajdzie, ale nie przeszkadzała mu.
Rodzice dzieci byli głęboko poruszeni tym, że ktoś tak wysoko postawiony oskarża ich pociechy o niecne czyny. Rzeczywiście przed kilkoma dniami dzieci przyprowadziły tu jakiegoś cielaka, ale przecież trzeba im pozwolić na trochę zabawy. Gdzie się teraz cielę podziewa, to chyba mogłyby powiedzieć same dzieci. Bawiły się z nim gdzieś tu niedaleko, karmiły je, dawały mu trawę i kawałki chleba, cielę jednak nie chciało jeść, więc cóż biedactwa miały robić? Zostawiły je w końcu własnemu losowi. Najlepiej by dla niego było, gdyby zdechło.
Strażnik Słońca i Ram nakrzyczeli na rodziców i tamci wyraźnie spokornieli.
– Gdzie jest zwierzę? – dopytywali się Strażnicy nieoczekiwanie ostrymi głosami.
Rodzice niestety tego nie wiedzieli. Wyglądało jednak, że Nero natrafił w końcu na jakiś trop. Ciągnął Uriela w stronę ogrodu, gdzie znajdowały się jakieś szopy i komórki.
Znaleźli cielaka dokładnie w takim miejscu jak to, które opisała Mariatta. W niedużej szopie pełnej starych gratów. Zwierzę było wychudzone i tak przerażone, że musieli do niego długo przyjaźnie przemawiać, zanim mogli je zabrać. Było maleńkie i Uriel niósł je na rękach. Z troską oglądał sterczące żebra i zmierzwioną sierść. Poszli razem z cielęciem na rynek i tam wsiedli do swoich gondoli.
Trzy kobiety o imionach zaczynających się na T spoglądały po sobie i kiwały głowami. Dobrze jest nam w naszych nowych domach, zdawały się mówić ich spojrzenia, a o to, żeby były przytulne, zatroszczymy się same.
Szukający pamiętali, w którym miejscu widzieli stado bydła. Gondole wzięły kurs w tamtą stronę i po niedługim czasie wylądowały w pobliżu pasących się zwierząt. Uriel i Ram zanieśli cielątko do matki, a wszyscy ze wzruszeniem oglądali scenę powitania. Cielę było zbyt słabe, by utrzymać się na nogach, więc obaj mężczyźni podpierali je, gdy spożywało swój pierwszy od trzech dni posiłek.
Ludzie na długo mieli zapamiętać wielkie, zdumione i przerażone oczy cielaka, kiedy odkryli go w zagraconej komórce.
Ram poprosił młodego chłopaka z najbliższej zagrody, by doglądał matki i cielęcia przez kilka dni, dopóki malec nie wydobrzeje. Potem Strażnik Słońca zarządził kurs w kierunku stolicy. Wylądowali na wzgórzach ponad miastem i wysiedli.
– Teraz już naprawdę zasłużyliście sobie na to, by dowiedzieć się, gdzie rzucił was los – powiedział ów Obcy, o którego pochodzeniu ani Cień, ani Lemurowie nic nie wiedzieli. – Mam jednak wrażenie, że przynajmniej Villemann zdążył już odkryć prawdę.
– Nie do końca – odparł młody człowiek. – Chociaż sądzę, że posuwam się we właściwym kierunku.
– Jestem tego pewien.
Taran słuchała, co mówią, a jednocześnie pochłaniały ją własne myśli. W tym kraju nigdy nie wieje wiatr, stwierdziła. Nigdy nie poczułam nawet najlżejszego powiewu. Zawsze jest tak jak trzeba, ani nie za chłodno, ani nie za ciepło.
Strażnik Słońca oznajmił:
– Muszę zacząć od wyjaśnienia sprawy tej wysokiej wieży, która zdaniem Taran nie ma końca. Rzeczywiście Taran była bliska prawdy. Wieża jest nieprawdopodobnie wysoka. Jak wiecie, w naszym świecie nie ma słońca. Wiecie jednak również, że my, Obcy, pewnego razu otrzymaliśmy wielki dar…
– Tak, tak – wtrącił Villemann. – Dostaliście płomień będący częścią Wielkiego Światła, tego, który posiada największą władzę nad wszystkim. Światła Miłości.
– Słusznie, Villemann. Rzeczywiście otrzymaliśmy ogromnie dużo tej płonącej miłości, owego łagodnego światła ze skraju wieczności. Podzieliliśmy je na wiele świętych słońc. W swoim czasie Lemurowie otrzymali jedno z nich. O tym wiecie. Było to owo Święte Słońce, z którym zawarliście znajomość na dobre i na złe. Złe reprezentował w tym wypadku zakon Świętego Słońca. Wielka część świętego światła, które otrzymaliśmy, została przeniesiona tutaj, tu bowiem okazało się ono bardzo potrzebne.
Teraz nareszcie cała prawda dotarła do Villemanna. Patrzył z niedowierzaniem na Strażnika Słońca, odpowiadającego uśmiechem na jego zdziwione spojrzenie.
– Widzę, że rozwiązałeś zagadkę, Villemannie. Tak jest, rzeczywiście tak jest, ale czy pojąłeś również tajemnicę wysokiej wieży?
Villemann z ożywieniem kiwał głową.
– Chyba tak. Ponieważ nie macie słońca krążącego po niebie i dającego światło oraz ciepło, to pozatykaliście święte płonące blaskiem kule na szczytach owych… minaretów.
– Otóż to! Z tą tylko różnicą, że mają one niewiele wspólnego z minaretami. Musieliśmy jednak umieścić kule tak wysoko, by mogły rozjaśnić świat ciemności możliwie jak najbardziej. Na najwyższej wieży znajduje się największa kula.
– Zaczekajcie, zaczekajcie! – wykrzyknęła Taran cierpliwie. – Villemann twierdzi, że pojął prawdę. My natomiast nie. Możemy się jedynie domyślać, że znajdujemy się na jakiejś ciemnej planecie lub innym pogrążonym w mroku ciele niebieskim.
– Nie, nie – zaprotestował Villemann. – Czy nie pamiętasz, jak ktoś powiedział: jesteście bliżej Ziemi, niż wam się wydaje? Myślę, iż rzeczywiście nie można znajdować się bliżej.
Taran wytrzeszczała oczy.
– Chcesz powiedzieć, że… Nie, nie mogę w to uwierzyć!
– Ale to prawda, Taran – rzekł Strażnik Słońca łagodnie. – Posunęliście się w swojej wiedzy bardzo daleko. Ludzkość odkryje to wszystko dopiero w przyszłości. Zwłaszcza fizycy będą tu mieli dużo do powiedzenia. Powinnaś jednak zrozumieć, że wiele dużych i małych ciał niebieskich zostało zbudowanych mniej więcej w ten sam sposób…
Wszyscy starali się nadrabiać minami, ale nie było to łatwe. Zostali przytłoczeni takim mnóstwem niepojętych informacji…
– Nie, nie będę was już więcej dręczył – oświadczył Strażnik Słońca. – Czy wystarczy, jeśli powiem, że wiele ciał niebieskich zostało zbudowanych wokół pustej przestrzeni? To wielkie uproszczenie, rzecz jasna, może nawet zbyt wielkie, jeśli jednak zastanowicie się nad tym, że Ziemia również została ukształtowała według tej samej zasady, to z pewnością zrozumiecie prawdę.
I rzeczywiście. Nareszcie zaczynało do nich docierać, co się stało. Podróż w dół. Kraj pozbawiony słońca. Kraj, w którym nigdy nie wieje wiatr. Linia horyzontu…
– Podziemne korytarze nigdy nie wiodły w górę – stwierdziła Mariatta.
– Czasami tylko tak się wydawało. Przeważnie jednak szliśmy po równym terenie.
– Znajdujemy się w centralnym punkcie Ziemi – szepnął Erling.
– Otóż to – przyznał Strażnik Słońca z łagodnym uśmiechem.