6

Theresa, niegdyś księżniczka Habsburżanka, miała za sobą niezwykłe doświadczenia. Najpierw doprowadziła do skandalu, który szczęśliwie udało jej się ukryć. W zimnej Norwegii urodziła potajemnie dziecko, o którym później starała się zapomnieć, ale bez powodzenia. Ponure małżeństwo z księciem Adolfem von Holstein-Gottorp… Wreszcie połączenie z córką Tiril, za którą zawsze tek strasznie tęskniła.

Wtedy księżna musiała gruntownie odmienić swoje życie. Wędrówki z Tiril i Mórim, a później także z ich przyjacielem Erlingiem. Dwór Theresenhof w Austrii, gdzie mogła zamieszkać na stałe razem ze swą nową rodziną. Potem przyszły wnuki: Dolg, dziecko, które sprawiło im tyle bólu, które wszyscy kochali, ale którego nikt nie rozumiał. Taran, pyskata, enfant terrible rodziny, i Villemann, zawsze radosny, szalony poszukiwacz przygód.

Duchy Móriego! Początkowo z trudnością je akceptowała. Mimo wszystko jednak były one lepsze niż ci rozbójnicy, rycerze Zakonu Świętego Słońca. Od tylu lat prowadzili walkę z tą zgrają. Theresa zadrżała na samo wspomnienie.

A potem zdarzyło się najlepsze ze wszystkiego: rodząca się nieśmiało miłość do Erlinga. Małżeństwo z nim, takie piękne, pełne wzajemnego zrozumienia. Później spotkali dwoje nieszczęsnych dzieci, rodzeństwo Virneburg, Rafaela i Danielle. Erling i Theresa wzięli je do siebie i wychowali jak swoje. Patrzyli, jak dorastają…

Lata płynęły tak szybko. Mimo woli pogładziła się po włosach. Stały się szare i dużo rzadsze. Theresa nie była już młoda. Dawało to o sobie znać na różne sposoby. Najbardziej dokuczliwe ze wszystkiego były niedomagania ze zdrowiem, co sprawiało, że nigdy nie czuła się bezpieczna. Zwykła ironizować od czasu do czasu; „Niektórzy zostali stworzeni do wielkich rzeczy, inni po to, by biegać do toalety”.

Tyle lat, mój Boże. A teraz zakon rycerski został pokonany i…

Theresa uświadomiła sobie, że nie śpi i że musi to trwać już jakiś czas. Gdzie się znajduje, co się z nią stało?

Spojrzała w górę w tym samym momencie, gdy czyjaś przyjazna dłoń dotknęła jej ramienia i pomogła wstać.

Wokół panowała noc. Wielu ludzi, wiele szurających stóp, szepczące głosy. No, Bogu dzięki, nareszcie są na zewnątrz, na świeżym powietrzu.

– Erlingu – szepnęła, szukając dłoni męża.

– Tutaj – odpowiedział spokojnym głosem i wziął ją za rękę.

– Gdzie jesteśmy?

– Nie wiem. Ale powinniśmy zachowywać się spokojnie.

Skinęła głową, choć przecież on nie mógł tego zobaczyć.

– Dlaczego nie zapalą pochodni albo nie uniosą w górę Słońca?

– Nie wolno tego zrobić. Tak mi powiedział jeden ze Strażników. Mam wrażenie, że znajdujemy się we wrogim kraju.

– Nie – rozległ się głos jednego ze Strażników. – My tego nie nazywamy wrogim krajem. To jest niebezpieczna ziemia, ale nie zostaniemy tu długo, musimy tylko jak najszybciej przez to przejść, a potem już będzie dobrze.

Wydano im polecenie, by trzymali się razem. Każdy odpowiadał za swego najbliższego towarzysza tak, by nikt się nie zgubił i żeby nie wiem co się działo, nie wolno nikomu krzyczeć. Cisza, cisza to podstawowy warunek, by mogli się spokojnie przedostać przez niebezpieczny rejon.

Ale co im zagraża, albo kto? Na to nie otrzymali odpowiedzi.

Było tutaj dość ciepło i przemykali się cicho w ciemnościach. Nie żaden upał, ale przyjemna temperatura, jak latem.

Theresa potknęła się na jakimś korzeniu.

– Nienawidzę ciemności – mruknęła. – Czy nie możemy zaczekać do świtu?

– Myślę, że nie – odpowiedział jej Erling szeptem. – Chyba najbezpieczniej jest właśnie teraz.

Dlaczego to robimy? zastanawiał się. W co myśmy się znowu wdali? Wciągamy nasze dzieci i wnuki w dużo bardziej niebezpieczną przygodę niż ta, z której dopiero co zdołaliśmy się wydostać.

Erling zawsze uważał rodzinę Theresy za swoją. Nigdy nie myślał o Daniellle i Rafaelu jako o młodych Virneburgach. Są dziećmi jego i Theresy, zresztą jedynymi dziećmi.

Mimo woli powrócił myślami do Bergen, do egzystencji, jaką tam prowadził, zanim w jego życiu pojawiła się Tiril z Nerem. Syn kupca z dobrej hanzeatyckiej rodziny, Erling Müller, odbył bardzo długą drogę do tego miejsca, w którym się dzisiaj znajdował. Początkowo w małżeństwie z księżną Theresa z Habsburgów zdarzały się trudniejsze momenty. Było to, zanim Erling uświadomił sobie, jak powinien się do niej odnosić. Teraz już od dawna nie mieli żadnych problemów. Czuli się sobie równi. Zresztą Erling nie myślał wcale o szlacheckim tytule, jaki nadał mu cesarz Karol. Najważniejsza dla niego stała się harmonia pomiędzy nim a małżonką.

Gdzie oni właściwie są? Wokół panowała taka ciemność, że nie widział kompletnie nic. Ludzie jednak, jeśli to konieczne, potrafią zastępować jedne zmysły innymi. Niczym nietoperz wyczuwał w pobliżu duże drzewa, szli po stosunkowo równej ziemi, kroki były stłumione, jakby wędrowali po trawie. Od czasu do czasu potykali się o jakieś duże korzenie, poza tym jednak nic im nie przeszkadzało.

Nagle Erling uświadomił sobie, że znaleźli się w nowej okolicy. Odgłos kroków odbijał się teraz echem od skalnych ścian.

Jeden ze Strażników prowadził orszak z podziwu godną intuicją.

Erling wytężył słuch. Gdyby nie szelest licznych stóp, mógłby przysiąc, że coś słyszy. Coś, co dociera z bardzo daleka. I chyba rzeczywiście, ponieważ przewodnik nagle przystanął.

Erling usłyszał, że ktoś za nim się potknął, doleciało do niego zirytowane „do diabła” i poznał, że to Taran.

Taran miała lepszy słuch niż Erling, słyszała więcej niż on.

Co nas tutaj otacza, zastanawiała się, ściskając mocniej rękę Uriela. Co tak mamrocze i szeleści gdzieś w pobliżu, niezbyt blisko, ale też i niezbyt daleko?

Mamy ze sobą wielu obrońców, próbowała się uspokajać. Duchy ojca są z nami, a także Cień, nie mówiąc już o Obcych czy Strażnikach. Poza tym wszystkie istoty nadprzyrodzone, no i oczywiście Uriel.

Kochany Uriel!

Taran poczuła ciepło w sercu na myśl o nim. Przypomniała sobie, jaka była w czasie, kiedy go spotkała. Niczego nie traktowała poważnie. Uwielbiała szaleństwa, złośliwe repliki. Urielowi zresztą też dokuczała, wyśmiewała się z niego, kiedy miał problemy z codziennymi sprawami w nowoczesnym świecie. On przeżył już nieskończenie długie życie. Dusza jego błąkała się długo i o mało nie została włączona do gromady aniołów. Uriel prosił jednak o jeszcze jedno życie ze względu na nią. Ale co będzie teraz, kiedy opuścili własny świat i znaleźli się w kompletnie nieznanym miejscu, w tych przeklętych, piekielnych ciemnościach, nie wiedząc, jaka przyszłość ich czeka? Czy przez nią Uriel nie stracił szansy zostania aniołem?

No cóż, nic już teraz nie pomoże. Mimo wszystko była szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że ma go przy sobie. Razem może uda im się szczęśliwie przejść również i przez tę przygodę?

Cudowny Uriel ze swoimi złotoblond lokami i czystym spojrzeniem, niczym rycerz z dawnych czasów, wysoki i przystojny, a taki szlachetny, że na początku właśnie to irytowało ją najbardziej. Dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież ona jest śmieszna ze swoimi złośliwymi refleksjami na temat innych ludzi.

O mało się nie potknęła i nie wpadła na Erlinga. Erling, mąż babci, zawsze był bezpieczną opoką dla całej rodziny. Bardzo przystojny mężczyzna, teraz już starzejący się, niestety. Widziała, że jego plecy nie są już takie wyprostowane jak dawniej, twarz poorały głębokie bruzdy i zmarszczki wokół oczu. Zawsze jednak był tak samo przyjazny i tak samo stanowczy w działaniu. Kochany dziadek Erling!

Okropne jednak są te szelesty i pomrukiwania w ciemności. Taran odwróciła głowę, by zobaczyć otoczenie obok i ponad nimi, ale oczy nie przywykły jeszcze do mroku. Zeszli chyba zbyt głęboko, a sądząc po temperaturze, musieli być gdzieś na Południu.

Tylko z lewej strony majaczyło przed nią jakieś światło ale też bardzo, bardzo daleko. Coś jakby brzask w świecie pozbawionym światła. Czy można to tak wyrazić? Owszem noce na Południu bywają przecież zawsze bardzo ciemne. Teraz owo słabe światełko znowu zasłoniły drzewa i skały. Tak Taran przypuszczała, bo nie miała przecież najmniejszego pojęcia o tym, jak wygląda okolica.

Z tyłu za Taran podążał Villemann z ponurą, ale bardzo stanowczą miną i prowadził za rękę Gretę. Dziewczynka drugą ręką trzymała dłoń swego brata, Jonasa. Po drugiej stronie chłopca szła Mariatta, matka obojga.

Nikt nie może odebrać nam dzieci w tym okropnym świecie, myślał Villemann uparcie. Będzie ich bronił, nawet gdyby go to miało kosztować życie. Będzie bronił dzieci i Mariatty. Jest teraz za nich odpowiedzialny. Villemann, wesołek i szaleniec, którego tak naprawdę znal tylko Dolg. Teraz Villemann miał nareszcie kogoś, kim mógł się zająć. Kogoś, kogo mógł kochać, a przecież zawsze myślał, że nikt nie zechce potraktować go poważnie. Nikt nie zechce kochać go szczerze i z oddaniem.

Mariatta chciała. Również jej dzieci go zaakceptowały. Musi pokazać, że jest godzien ich zaufania.

Ale wygląd bardzo przeszkadzał Villemannowi. Kto może wzbudzić w sobie romantyczne myśli na widok młodego człowieka o wesołych oczach, zawsze skłonnego do żartów, o ustach, które wyglądają, jakby przez cały czas próbowały tłumić śmiech, o stale potarganych włosach i gibkim ciele, nieustannie chętnym do dziecinnych wygłupów?

Mariatta potraktowała go poważnie i odpowiedziała uczuciem na jego miłość. Mariatta, taka piękna, o typowo fińskich rysach twarzy, obdarzona niezwykłymi zdolnościami tak dobrze znanymi rodzinie czarnoksiężnika. Ta dziewczyna natychmiast stała się jedną z nich.

Villemann wiedział, że zdobył serce Grety. Nieco gorzej miały się sprawy z małym Jonasem, który został zbyt surowo wychowany przez złego ojca. Chłopcu trzeba będzie wiele czasu, by mógł polubić kogoś nowego. Yillemann musiał to zrozumieć.

Rozglądał się ukradkiem wokół, ale oczywiście niczego nie widział. Strażnik powiedział, że pójdą tylko kawałek. Tymczasem szli już i szli od dłuższego czasu, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, czujność Strażników wzrastała w miarę posuwania się naprzód, wędrowcy czuli się źle i niepewnie.

Nagle gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony krzyk i powstał okropny tumult. Jeden ze Strażników przemknął obok Villemanna i pobiegł w tamtą stronę. A zatem oni widzą w ciemnościach, pomyślał Villemann. Słyszał, że Leonard klnie okropnie na kogoś, kto najwyraźniej zaatakował Daniellle. Strażnik prosił go szeptem, by milczał, i zaraz potem rozległo się głuche plaśnięcie, jakby komuś wymierzono cios. Strażnik trafił bezbłędnie, pomyślał Villemann, który zdążył już także dotrzeć do miejsca walki. Pochylił się, by podnieść Danielle, ale wielu uczyniło to już przed nim. Villemann dotknął czyjegoś gołego ramienia o dziwnej konsystencji, tak mu się przynajmniej wydawało. Z obrzydzeniem cofnął rękę. Stwierdził, że inni pomogli wstać przestraszonej Danielle, i usłyszał ściszony głos Strażnika:

– Villemann! Leonard! Pomóżcie mi przenieść go gdzieś na bok i ukryć.

– Zabiłeś go – szepnął Leonard głosem drżącym z niepewności o los Danielle.

– Nie, nie, tylko go ogłuszyłem. To nie jest nasze terytorium. Nie możemy oskarżać go o napad. Zostawimy go tutaj, wkrótce się ocknie.

Strażnik polecił Erlingowi pilnować, by nikt nie krzyczał i nie hałasował. Tiril już od dłuższego czasu trzymała mocno ręką pysk wojowniczo usposobionego Nera.

Jakie to niezwykłe uczucie stać w absolutnych ciemnościach, w kompletnej ciszy i nie wiedzieć, gdzie się człowiek znajduje, mieć natomiast wokół siebie mnóstwo ludzi i innych stworzeń.

Jeszcze bardziej niezwykłe było przenoszenie tej niesamowitej istoty, która zaatakowała Danielle. Villemann zadrżał z obrzydzenia, kiedy jej dotknął. Nie mógł pojąć, co to jest. Ciężkie, pozbawione sierści ciało, ale z niewiarygodnie długą i jedwabiście miękką grzywą. Skórę owa istota miała delikatniejszą niż ludzie, mimo to była zbudowana podobnie jak oni. Villemann jednocześnie chciał i nie chciał dotknąć twarzy owego stworzenia, by się przekonać, jak wygląda. Po chwili jednak zrezygnował.

Znaleźli kryjówkę w skalnej niszy i tam złożyli nieznajomą istotę.

– Dlaczego on zaatakował akurat Danielle? – zapytał Leonard.

Strażnik odpowiedział szeptem:

– Prawdopodobnie ze względu na tę jej piękną, połyskującą złociście suknię.

I Leonard, i Villemann o mało nie wykrzyknęli głośno „co?” Opamiętali się jednak w porę. Villemann szepnął z pewnością w głosie:

– Wiemy, że ty widzisz w ciemnościach. Czy oni także widzą?

– Oczywiście. Dlatego musimy się na ich terytorium poruszać tak ostrożnie.

Kiedy wracali do reszty grupy, w głowie Villemanna kłębiły się najrozmaitsze myśli. Jeśli ta istota, która napadła na Daniellle, oraz Strażnicy wykształcili zdolność widzenia w ciemnościach, to nie wróży to nic dobrego dla przyszłości przybyłych tutaj ludzi. Czy będą żyć w wiecznym mroku? Nie, chyba nie, przecież zdarzało się od czasu do czasu, że widzieli coś jakby światło brzasku, a poza tym znajdują się przez cały czas na świeżym powietrzu.

Jeśli jednak ta istota zaatakowała Daniellle ze względu na jej połyskliwą sukienkę… co by to mogło oznaczać? Że jest prymitywna? Że lubi błyskotki i że być może ani ona, ani jej pobratymcy nie są niebezpieczni. Czy w ogóle ktoś atakujący znienacka może okazać się niegroźny? Chyba nie zawsze.

Znowu potykając się i zataczając ruszyli w drogę. Bardziej teraz przestraszeni niż poprzednio. Ludzie szli bliżej siebie i podskakiwali przy najlżejszym szeleście.

Nic nie wskazywało na to, że inne tubylcze istoty wiedziały o ataku na Danielle. Tamten musiał być sam. W dalszym ciągu jednak docierały do nich dźwięki, jakby wydawane przez wiele innych stworzeń nie całkiem w pobliżu, ale i też nie bardzo daleko.

I wtedy stało się to, co stać się nie powinno, ale z czym jednak powinni byli się liczyć. Fionella, owa młoda dziewczyna, która zakochała się w Strażniku Góry, podbiegła do Theresy, do której miała największe zaufanie.

– Wasza wysokość, co ja mam robić, ja muszę!

Theresa zdławiła ciężkie westchnienie. Bardzo dobrze rozumiała dziewczynę, zwierzyły się sobie kiedyś nawzajem, że obie mają problemy z pęcherzem.

– Nie wiem, Fionello – rzekła Theresa przyjaźnie, ale zmartwionym głosem. – Czy nie mogłabyś zaczekać?

– Czekałam już zbyt długo.

Theresa wiedziała, że to tylko nerwy, ale również „tylko nerwy” mogą być okropnie męczące i strasznie działać na wyobraźnię.

– Porozmawiam ze Strażnikiem – obiecała.

– Och, nie, ja nie mogę…

Theresa już podeszła do Strażnika, który okazał zrozumienie. Nakazał wszystkim przystanąć i zadbał, by Fionella (i Greta, i Jonas, i jeszcze kilkoro innych) pod dyskretną opieką mogła na chwilę opuścić ścieżkę.

Kiedy czekali, Villemann, Leonard i Danielle z wielką troską nasłuchiwali dźwięków wydawanych przez niewidzialne obce istoty gdzieś daleko w ciemnościach. Gdy ustał szelest stóp, słychać je było wyraźniej. Docierały do nich nie tylko dziwne mamrotania w pobliżu, ale od czasu do czasu również gorączkowe dyskusje, prowadzone chyba przez liczne grupy w głębi nieznanego lasu, i niekiedy jakieś przeciągłe i bardzo nieprzyjemne głosy. Żałosne, udręczone wołania kogoś, kto latami cierpiał, nie otrzymując znikąd pomocy. W każdym razie trójka przyjaciół tak sobie to tłumaczyła. Tyle tylko że owe krzyki nadchodziły z bardzo daleka i właściwie mogły oznaczać wszystko.

Liczna grupa wędrowców ponownie ruszyła w drogę. Strażnik obiecał, że teraz to już na pewno niedaleko, i sprawiał wrażenie, że nie usłyszał złośliwego szeptu Taran: „To samo mówiłeś pół godziny temu”. Tym razem jednak powiedział prawdę. Wkrótce znaleźli się wśród wysokich skał, a przejście stawało się coraz węższe. Strażnik wszedł na wysoki występ skalny, wszyscy inni wspinali się za nim i z wielkim trudem trzymali się skalnych ścian. Strażnik znowu zeskoczył na dół, przeciskał się pomiędzy skalnymi blokami, pomagał zejść innym… I w końcu szepnął:

– No, to najgorsze mamy za sobą.

Strażnicy wspólnymi siłami odsunęli wielki głaz. W chwilę później wędrowcy stali w kompletnych ciemnościach w jakimś przestronnym pomieszczeniu. Strażnik poprosił, by usiedli wygodnie pod ścianami.

– O, nie, tylko znowu nie to – jęknęła Taran.

– Owszem, znowu to – odparł Strażnik, a w jego głosie zdawał się brzmieć śmiech.

Wkrótce potem wszyscy spali znowu tym samym hipnotycznym snem co przedtem. Villemann jednym ramieniem obejmował Mariattę, a drugim Gretę. Erling i Theresa trzymali się za ręce, Fionella natomiast obgryzała paznokcie i zastanawiała się, czy znowu nie będzie musiała pójść na stronę.

Na szczęście zasnęła, zanim zdążyła coś postanowić.

Ostatnia myśl Tiril była następująca: Teraz Móri i Dolg powinni tutaj być. Dlaczego oni się tak spóźniają?

Taran formułowała swoje myśli znacznie mniej subtelnie: Cholerni Strażnicy, czy oni zawsze muszą nas usypiać, kiedy zaczyna być interesująco? Jestem już znużona tą przeklętą ciemnością, jeśli to ma być nasza przyszłość, to ja chcę wracać.

Droga powrotna była jednak przed nimi zamknięta.

Загрузка...