W milczeniu, jakie zaległo po tych słowach, ludzie wyczuwali ową wielką, totalną ciszę, jaka zawsze panowała w ich nowym świecie.
– Oko cyklonu – szepnął Uriel.
Wszyscy popatrzyli na niego, wciąż nie mogąc wykrztusić słowa po szokujących informacjach Strażnika Słońca.
Uriel próbował wytłumaczyć, co ma na myśli.
– Mówi się, że w samym centrum każdej wielkiej burzy, w środku szalejącego sztormu, znajduje się miejsce absolutnej ciszy. Nazywa się je okiem burzy lub okiem cyklonu. I myślę, że chyba właśnie coś takiego… że znajdujemy się w czymś podobnym, prawda?
Włączyła się Theresa:
– Chodzi ci o to zamieszanie wokół? O wichury, deszcze i niepogodę, a także o nieustanne walki prowadzone przez ludzi, prawda? I że my znajdujemy się teraz w całkowicie wyciszonym centrum?
– A czyż tak nie jest? – zapytał Villemann.
Wszyscy kiwali głowami na znak, że się zgadzają.
– No, Urielu, bardzo niegłupia definicja – rzekł Strażnik Słońca. – W każdym razie do naszej krainy słońca się to odnosi.
Na zewnątrz, pomyślała Taran zdjęta dreszczem. Na zewnątrz poza tą osadą i jej najbliższą okolicą znajdują się tylko ciemności.
Przez chwilę w całkowitym milczeniu zastanawiali się nad tym, co zostało powiedziane, a potem posypały się pytania.
Zadawano je Strażnikowi Słońca bardzo długo, on próbował odpowiadać najlepiej, jak potrafił.
– Tak, Erlingu, istnieje wiele Wrót i prowadzi do nich wiele dróg, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Pusta przestrzeń we wnętrzu Ziemi ma średnicę długości tysięcy mil.
Słuchający go ludzie wychowali się i żyli w XVIII wieku, dlatego Strażnik musiał czynić wiele dygresji i wyjaśniać im mnóstwo spraw, jak choćby to, jaką długość ma mila. Zabrało to sporo czasu, a i tak trudno im było pojąć, jaka to naprawdę droga wiedzie z powierzchni Ziemi do Królestwa Światła. W ogóle trudno było to wytłumaczyć, ponieważ wnętrze Ziemi to nie gładka równina, znajdują się w nim masywy górskie znacznie wyższe od wszystkiego, co poznali na powierzchni.
Kiedy wyjaśniono już najważniejsze wątpliwości, Strażnik Słońca podjął opowiadanie:
– Ale święte słońca nie oświetlają aż tak ogromnej przestrzeni liczącej sobie tysiące mil, nie są w stanie rozjaśnić całego tego wewnętrznego świata. Dlatego byliśmy zmuszeni do ograniczenia naszego królestwa.
– I dlatego wciąż mówicie o ciemnościach? – szepnęła Taran.
– Tak. Niedługo zrobimy wycieczkę do granic naszego królestwa, więc sami zobaczycie. Moi przodkowie wykonali tutaj nieprawdopodobną pracę. Wznieśli coś w rodzaju kopuły, której właściwie nie można zobaczyć, ale która mimo to istnieje. Wszystko po to, by zatrzymać światło w jej obrębie.
– To musi być ogromna kopuła – rzekła Theresa w zamyśleniu.
– Rzeczywiście, bardzo wielka. Nasze królestwo obejmuje setki tysięcy kilometrów kwadratowych. Powiedzmy mniej więcej tyle, ile… no, ile wynosi powierzchnia Islandii
– Niezły kawałek – przyznał Villemann spokojnie.
– Rzeczywiście, sporo – westchnęła Tiril.
– Macie rację – potwierdził Strażnik Słońca. – Sporo, ale i tak nasze królestwo zajmuje jedynie niewielki fragment wnętrza Ziemi.
Taran milczała. W tym jest coś więcej, myślała. Sens, zagadka, tajemnica, jedno wielkie dlaczego.
Villemann zastanawiał się marszcząc czoło.
– Nasza powierzchnia Ziemi, to znaczy powierzchnia po tamtej stronie, zewnętrzna, zawiera w sobie…, no, jest w tym jakaś konsekwencja. Wiedzie… Uff, jak mam to wyrazić? Otacza ona całą Ziemię, jeśli nie brzmi to zbyt głupio…
– Rozumiemy.
– Dziękuję. Natomiast ta, nazwijmy to tak, powierzchnia wewnętrzna ma kształt muszli. W takim razie nad nami musi się wznosić coś w rodzaju sufitu.
– Słusznie. Znajduje się on jednak tak wysoko, że nie ma żadnego znaczenia – uspokoił go Strażnik Słońca.
– Czy tam wysoko… ktoś mieszka?
– Nie. To są niedostępne masywy górskie.
Mimo woli Taran spojrzała w górę.
– Mam nadzieję, że żadna skała nie spadnie nam na głowy – szepnęła.
– Nie ma obawy, siła odśrodkowa tutaj również działa i nic nie zmieni miejsca. A poza tym jest przecież ów dach… Kopuła.
Uriel spoglądał zamyślony na zlocistożółte niebo.
– Ale światło może z pewnością rzucać blask na góry?
– Nieznaczne. Odległości są zbyt wielkie i, jak powiedziałem, zamknęliśmy nasze święte słońce we wnętrzu kopuły.
– Aha. Tak, rozumiem, że umieściliście mniejsze słońca w każdej osadzie na terenie całego kraju – rzekł Uriel. – Natomiast główne słońce zostało ulokowane na najwyższej wieży.
– Otóż to właśnie. Znajduje się ono niezmiernie wysoko i obejmuje swym zasięgiem cały kraj.
– Ale jakaś część światła musi się chyba przedzierać przez mury – wtrąciła Taran, która nie mogła zapomnieć o ciemnościach. – Czy może poza murami jest zupełnie ciemno?
– Nie, nie tak zupełnie, w każdym razie nie w pobliżu murów. Tam panuje szary mrok.
– I ludzie tam mieszkają? A może… jakieś inne istoty, wyrzucone z naszego świata do wiecznego mroku?
Strażnik Słońca wahał się przez chwilę, lekko uśmiechnięty.
– Chyba nigdy nie przywyknę do twojego sposobu wyrażania się, Taran, ale tak, rzeczywiście mieszkają tam inne plemiona.
– Dlaczego nie pozwolicie im przenieść się do światła?
– Już to mówiłem. Wiele dróg prowadzi tutaj z powierzchni Ziemi, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła. Ta droga, którą my przybyliśmy, była tak stara, że musieliśmy się przedzierać przez Królestwo Ciemności, wy również. Plemiona, które mieszkają tam od dawna, rozwinęły w sobie… konieczne zdolności.
Wszyscy pamiętali spotkanie z tym jakimś dziwnym stworzeniem w głębi ciemnego lasu.
Urodziwa, trochę surowa twarz Strażnika Słońca spoważniała. Zastanawiał się nad czymś i wyglądało, jakby zapomniał o swoich podopiecznych. Po chwili otrząsnął się i powiedział:
– W takim razie pojedźmy do granicy, sami zobaczycie mur.
Ponownie więc znaleźli się w tych niezwykłych powozach, które młodzi mężczyźni i dzieci zdążyli już polubić. Villemann i Uriel ostrożnie wypytywali, czy prywatne osoby mogą posiadać coś takiego, i dowiedzieli się, że oczywiście, jest to możliwe, ale że trzeba się wiele nauczyć, żeby móc się z nimi obchodzić.
To zrozumiałe, obaj młodzi ludzie patrzyli na siebie rozradowani. W tajemnicy studiowali uważnie wszystko co robił kierowca, oglądali wszelkie niepojęte instrumenty i przyciski.
Łagodnie ruszyli z miejsca i znowu lecieli nad pięknymi dolinami oraz niezwykle urodziwymi kotlinami. Kiedy z daleka oglądali dość duże miasto, Strażnik Słońca wyjaśnił:
– To jest miasto Lemurów. Jak wiecie, był taki czas, kiedy przybyło tutaj bardzo wielu Lemurów. Większość ich potomków mieszka teraz w stolicy, część jednak żyje tutaj.
– Ojej, od czasu kiedyśmy przybyli do Królestwa Światła, nie widziałam Cienia – poskarżyła się Taran. – Bardzo mi go brakuje.
– Cień też mieszka tutaj, właśnie w tym mieście – wyjaśnił Strażnik Słońca bardzo spokojnie. – Odwiedzi was, kiedy nadejdzie odpowiednia pora.
– Tak, on pewnie potrzebuje sporo czasu, żeby się tutaj zaaklimatyzować – zaśmiała się Taran. – I pewnie bardzo się cieszy, skoro nareszcie dotarł do celu.
– Z pewnością – zgodził się Strażnik Słońca.
Nie chciał mówić swoim podopiecznym, że Cień przeżywa głęboką depresję i potrzebuje szczególnych zabiegów, by odzyskać równowagę. Cień wiedział mianowicie, że Dolg i Móri zostali po tamtej stronie Wrót, i tęsknił za Dolgiem, którego kochał jak syna. Cierpiał bardziej, niż można to sobie wyobrazić. Uważał, że to z jego winy tamci dwaj zostali zatrzymani, i to w chwili, na którą wszyscy czekali od tak wielu lat.
Strażnik Słońca otrząsnął się z ponurych myśli.
Kierowca prowadził powóz ponad jedną z najstarszych części królestwa i Taran mogła zobaczyć budowle o rozległych dachach z wysokimi wieżami, połączone ze sobą mostami wznoszącymi się łukowato w powietrzu. Pomiędzy poszczególnymi budowlami widać było wymarłe, na wpół zarośnięte ścieżki i wąskie uliczki osady.
– Tutaj mogłabym się osiedlić – oznajmiła.
– Nie jestem tego taki pewien – odparł Strażnik Słońca.
– Czy nikt tam nie mieszka?
– Owszem, ale to stara, zupełnie ci nieznana rasa, tak samo nieznana jak niegdyś byli Madragowie, Silinowie i Lemurowie. Oni w ogóle nie potrafią mówić, nie mają organu mowy, wydają z siebie jedynie ostre syknięcia. Byli jednak tutaj przed nami i dlatego mimo wszystko mogli pozostać. Niektórzy z nich są bardzo, bardzo starzy.
Gondola powietrzna ponownie zawróciła, opuszczali teraz okolice z pięknymi starymi budowlami.
Kiedy powóz brał kurs na wschód, wszyscy pomyśleli to samo… W całym tym niezwykłym królestwie widzi się tylko dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety. Można również spotkać dzieci. Nie ma jednak zupełnie ludzi starych.
Theresa i Erling poczuli się troszkę niepewnie. Czy będą jedynymi osobami w starszym wieku? A poza tym, co się dzieje ze starymi? Czy są eliminowani, czy może umieszcza się ich w tych starych wsiach z na wpół zrujnowanymi domami, które by znakomicie pasowały do Prowansji albo Toskanii?
Theresa poszukała dłoni Erlinga i mocno ją ścisnęła. Połączył ich niepokój.
Strażnik Słońca kazał zatrzymać gondolę na wysokim wzniesieniu. Stąd rozciągał się piękny widok na ogromne połacie kraju.
– Tam jest nasza osada, prawda? – pokazywał ręką Villemann. – Wschodnia Łąka.
– Zgadza się. Przejdźmy jednak na drugą stronę wzniesienia.
Stamtąd mieli nowy widok, długo stali i przyglądali mu się w milczeniu. Na prawo od nich znajdował się Srebrzysty Las. Był dużo bardziej rozległy, niż przypuszczali, rozciągał się daleko ku jakiemuś dziwnemu… jakby to nazwać? Ogrodzenie? Płot?
W powietrzu coś się mieniło, jakieś refleksy. W dole, bliżej lasu, zdawały się bardziej intensywne, sprawiały wrażenie połyskliwego muru lub ściany, jeśli można się tak wyrazić o czymś mieniącym się i przezroczystym. Im bliżej ziemi, tym ów dziwny twór zdawał się być gęstszy.
Strażnik Słońca wyjaśnił:
– Byliśmy zmuszeni wzmocnić mur, ponieważ w dawnych czasach często zdarzały się próby sforsowania go.
Villemann uniósł wzrok. Dostrzegał owo ledwo widoczne ogrodzenie bardzo daleko, aż do miejsca, w którym rozpływało się w złocistym świetle.
– Czy tutaj nie ma żadnych chmur? – zapytał nagle.
– Oczywiście. Skoro mamy rzeki i jeziora, to chmury są czymś naturalnym. Przesuwamy je jednak przy pomocy specjalnych turbin do miejsca, gdzie możemy mieć z nich pożytek.
„Jak to?”, chciał zapytać Villemann, lecz jego mózg nie był w stanie przyjąć już więcej nowych wiadomości. Skinął więc tylko głową.
Taran, wciąż zajęta kwestią ciemności poza murem, usiłowała przeniknąć go wzrokiem.
– Po tamtej stronie panuje półmrok – stwierdziła wreszcie. – Wygląda na to, że rzeczywiście udało wam się zamkną światło pod kopułą, mimo że mur jest przezroczysty.
– Tak jest – potwierdził Strażnik Słońca, ów bardzo wysoki, przystojny mężczyzna z dziwnej, całkowicie im obcej rasy. – Mur jest tylko z pozoru przezroczysty. Światło się przez niego nie przedostaje, a jeśli już, to w bardzo niewielkim stopniu. Musimy je oszczędzać dla siebie. Tak, Taran, ja wiem, o czym ty myślisz. Wszystko, co mówię, brzmi bardzo nieprzyjemnie, ale uwierz mi, to było jedyne rozwiązanie. Oni zaś, tamci, którzy mieszkają po drugiej stronie, mają ogniska i pochodnie, mogą sobie nimi świecić.
Taran nie skomentowała jego słów.
– Tam na zewnątrz znajduje się jakieś rozległe zbocze, prawda? I coś bardzo ponurego w tle.
– Tak. Najpierw, tuż za murem, rozciąga się równina, porośnięta srebrzystymi drzewami, takimi jak te tutaj. Rosły one zarówno po wewnętrznej, jak i po zewnętrznej stronie, kiedy nasi przodkowie wznosili mur. Więcej po zewnętrznej. My zatrzymaliśmy tylko ten mały lasek tutaj na prawo. Dalej wznosi się owo, jak mówisz, zbocze. Ciągnie się ono aż do rozległego płaskowyżu. Zresztą niezbyt wysokiego. Wszędzie tam jest sporo wystających skal i niewielkich płaskich wzniesień, a… dalej, jeśli spojrzycie w lewo, widać łańcuch bardzo wysokich i stromych gór z czerwonawego kamienia. Widzicie to?
– Niewyraźnie – odparł Villemann. – Sprawiają wrażenie potwornie stromych.
– Tak, w istocie zamykają one ogromną część świata w głębi Ziemi. Oprócz tego, zarówno na prawo, jak i na lewo, a także na wprost przed nami znajdują się czarne góry.
– Oj, to ciemne, co widać w oddali, to są góry? – zapytała Taran.
– Owszem, ale nikt, pod żadnym pozorem, nie powinien się tam wyprawiać.
Nie byliby rodziną czarnoksiężnika, gdyby na to ostrzeżenie nie wykrzyknęli natychmiast zgodnym chórem:
– Dlaczego?
Strażnik Słońca uśmiechnął się z wyższością i odwrócił się do nich plecami.
– Te góry mają bardzo złą opinię. Zresztą to nieważne bo wy i tak nie będziecie mogli opuścić Królestwa Światła. Nie zdołacie wyjść na zewnątrz, a poza tym co byście tam robili? Chodźcie, wracamy do domu.
W drodze do powietrznych gondoli, gdy większość szła w milczeniu, Tiril zapytała nagle:
– A te święte kamienie, które Dolg miał ze sobą… Co się z nimi stało?
Strażnik przystanął i popatrzył na nią z pełnym życzliwości uśmiechem.
– One zostaną umieszczone w wielkiej świątyni w stolicy. Trzeba jednak zaczekać, aż Dolg i Móri dołączą do nas. To przecież oni przynieśli kamienie.
– Tak – rzekła Tiril z rozjaśnioną twarzą. – Oni przybędą tu jutro, prawda?
Chwila ciszy. Jakby Strażnik się wahał.
– Oczywiście, przybędą jutro – potwierdził z udaną swobodą.
Reszta podróżnych dogoniła ich. Dzieci już zdążyły ulokować się w gondolach. Uriel spytał zaciekawiony:
– Byliśmy już na wschodzie i na zachodzie, na południu i w centrum kraju. A jak wygląda północ?
– Tam się nie wybieramy.
I znowu owo zwykłe, zadawane chórem pytanie:
– Dlaczego?
Strażnik Słońca zwlekał z odpowiedzią.
– Zaczekaj, nie musisz jeszcze nic mówić – odezwała się Taran. – To jest wasze terytorium, prawda? Ziemia Obcych.
Strażnik Słońca westchnął i uśmiechnął się niepewnie.
– Właściwie to nie wiem, czy dobrze się czuję z takimi dociekliwymi ludźmi jaki wy. Czy nie mamy prawa zachować żadnej tajemnicy? Oczywiście, Taran, masz rację. Nasza część kraju znajduje się na północy i to jest strefa zamknięta. Nigdy nie próbujcie się tam dostać!
Taran spoważniała.
– Nie będziemy. Obiecujemy, że powstrzymamy swoją ciekawość, przynajmniej na razie.
Reszta bąkała coś na znak, że myśli podobnie.
– Tak, wierzę wam – rzekł Strażnik Słońca z uśmiechem. – Ale czas wracać do domu. Dzień minął. Czy nie jesteście głodni?
– Jesteśmy. To był bardzo długi dzień! – zawołała Mariatta.
– Dłuższy niż sądzisz – stwierdził Strażnik patrząc na nią z powagą. – Czy pamiętacie, jak powiedziałem, że teraz przekroczyliście granicę czasu?
– Pamiętamy – potwierdził Uriel.
– To nie było całkiem ścisłe wyrażenie, to…
– Zaczekaj, ja wiem – wtrącił Villemann pośpiesznie. – Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu doby, to pamiętamy. Wszystko zależy od szybkości obrotów Ziemi. Ale tutaj, w jej wnętrzu, obroty są znacznie krótsze. Tutaj doba musi mijać szybciej, prawda?
– Można tak powiedzieć. Z tym jednym zastrzeżeniem, że my, których wy nazywacie Obcymi, posiadamy możliwość manipulowania czasem według własnej woli. Wkrótce będziecie mogli się o tym przekonać. Nie wydobyliśmy się całkiem spod władzy czasu… Zrobiliśmy jednak coś innego.
– Co takiego? – rozległo się chóralne pytanie.
Strażnik spoglądał na nich w zamyśleniu. Ożywione twarze Villemanna, Taran i Uriela. Tiril i Mariatta były raczej przestraszone. Erling i Theresa zatroskani. Dzieci i pies nie rozumiały niczego.
– Chciałem powiedzieć, że sądzę, iż otrzymaliście dzisiaj tyle informacji, ile byliście w stanie sobie przyswoić. Nie chcemy was zasypać nowymi wiadomościami i nowymi przeżyciami. Czas nie ma znaczenia, ale to wytłumaczymy wam kiedy indziej.
Przystali na takie rozstrzygnięcie, choć najmłodsi w grupie trochę marudzili.
W drodze powrotnej do osady rozglądali się wokół szczęśliwi, że znaleźli się w takim cudownym świecie, głęboko poruszeni tym wszystkim, co przeżyli, i wciąż jeszcze nie czuli się tutaj zadomowieni. Strażnik Słońca przyglądał im się ukradkiem.
Miał nadzieję, że Móri i Dolg zdołali ujść cało ze starcia z rycerzami. Wierzył, że jakimś sposobem uda im się przedostać do Królestwa Światła. Nie da się utrzymywać Tiril w nieświadomości przez całą wieczność. Ona zresztą prawdopodobnie nie zniosłaby takiego ciosu jak świadomość, że już nigdy nie zobaczy męża i syna.
Tiril pod względem psychicznym była najsłabsza ze wszystkich. Dojrzała, odpowiedzialna, opiekuńcza, nie miała jednak siły na walkę z przeciwieństwami, których w życiu musiała pokonać tak wiele. Za bardzo się niepokoiła o swoich ukochanych. Teraz mogłaby nareszcie żyć w spokoju, wolna od wszelkich trosk, ale cóż, kiedy znowu Móriego i Dolga musiała spotkać ta fatalna przygoda.
A oni dwaj byli jej najbliżsi. Ukochany mąż, czarnoksiężnik, i ich syn, który przyczynił im tyle bólu.
Taran i Villemannowi nic nie groziło. Oni zresztą zawsze niczym koty spadali na cztery łapy.
Taran… no cóż… Od czasu do czasu odnosiło się wrażenie, że Taran wie.
Nie, to niemożliwe, przecież nie mogła wiedzieć, w głębi duszy jednak żywiła podejrzenie, że w tym nowym świecie jest coś jeszcze…
Taran była osobą bardzo inteligentną, chociaż nie przyniosła ze sobą na świat żadnych ponadnaturalnych zdolności.
Miała teraz swego Uriela i pragnęła żyć z nim w spokoju. Villemann także tego pragnął, choć przecież miał opinię szalonego i żądnego przygód. I on, i jego siostra dawali sobie radę w różnych sytuacjach.
Natomiast Dolg…
Wybrany przez Cienia i duchy. Wykorzystany przez nich do załatwienia ich trudnych spraw, z których najważniejszą było odnalezienie trzech świętych kamieni. Skazany przez nich na samotność i w ostatniej chwili przez nich zdradzony.
On i jego ojciec, czarnoksiężnik, będą musieli znaleźć drogę do innych Wrót, ale w jaki sposób?
Czas zaczynał naglić.
Jedna z tajemnic, których Strażnik Słońca nie chciał przekazywać swoim podopiecznym, zwłaszcza Tiril, to to, że podczas gdy tutaj od ich przybycia minęły zaledwie dwie doby, to na powierzchni Ziemi upłynęło ich już dwanaście.