ROZDZIAŁ CZWARTY

— Cóż to, u diabła, jest? — zapytał Paul, gdy pojawił się w laboratorium Celine. Końcami palców kobieta trzymała, głaszcząc i przytulając coś, co wyglądało jak osa.

Laboratorium pełne było brzęczących i szeleszczących klatek. Z jednej z nich przyglądało mu się stworzenie przypominające jaszczurkę wielkości mniej więcej ludzkiej dłoni, z dużymi, smutnymi oczami i przeciwstawnymi kciukami. Syczało i skrobało zamek, najwyraźniej chcąc, by je wypuścić. Inne klatki wypełnione były różnorakimi bezkręgowcami, pająkami, owadami i jakimiś rzeczami Przemienionymi do tego stopnia, że nie dało się ich prosto określić. Z sąsiedniego pokoju dobiegały nieustanne wrzaski i wycie dużego kota brzmiące jak płacz umierającej kobiety.

— To moje najnowsze zwierzątko — odpowiedziała Celine, umieszczając owada w klatce. Był długości jej palca wskazującego, czarny z czerwonymi pasami na odwłoku oraz czarno-czerwonym wzorem błyskawicy na skrzydłach. — To coś w rodzaju szerszenia, ale potrafiącego trawić celulozę. Po wypuszczeniu w rejonie obfitującym w przedmioty z celulozy zaczyna się mnożyć, i to gwałtownie, szybko doprowadzając do zniszczenia surowca. Jest uzbrojony w żądło, oczywiście wyłącznie do obrony.

— Sieć nigdy nie pozwoli na jego wypuszczenie — zauważył Paul. — Zostało by to zaklasyfikowane jako niebezpieczny obiekt biologiczny i natychmiast zdezaktywowane.

— Sieć jeszcze na to nie pozwoli — wycedziła ze skąpym uśmieszkiem.

— Ani ja — stwierdził stanowczo. — Ten projekt dotyczy przyszłości rasy ludzkiej, nie uwalniania na świat potworów.

— Każda potwora znajdzie swego amatora — pogodnie odparła Celine. — Mam ci pokazać moje demony?

— Może innym razem. — Paul wycofał się. — Jestem… niezadowolony z powodu tego, jak potoczyło się zebranie Rady.

— Absolutnie nie mam pojęcia czemu — szyderczo wycedziła Celine.

— Mam ochotę zamordować Chansę — odpowiedział, kontrolując emocje. — Gdyby nie ten jego przedwczesny komentarz…

— Wszystko potoczyłoby się dokładnie w ten sam sposób — zaprzeczyła Celine, wyciągając z klatki spore stworzenie przypominające skrzyżowanie pająka i konika polnego. Z tyłu miało duże, skoczne nogi, ale przednia część ciała wyglądała pająkowato, z chwytnymi żuwaczkami i długimi, błyszczącymi kła mi. — Chodź, maleństwo, ci podli ludzie niedługo już będą trzymać cię w za mknięciu. — Odwróciła się z powrotem do mężczyzny i potrząsnęła głową. — Reszta Rady jest po prostu zbyt ograniczona — powiedziała jadowicie. — Wszystko, co ich obchodzi, to zapewnienie ludziom szczęścia i satysfakcji w kolejnym, pozbawionym celu dniu. Z biosfery można wydobyć jeszcze tak wiele, lecz oni tego nie widzą. Nawet ty tego nie dostrzegasz. Ludzie to nic więcej jak drobna plamka na ewolucyjnej mapie.

— Mimo wszystko naszym zasadniczym priorytetem jest powiększenie populacji ludzi — surowo oświadczył Paul.

— Tak, tak — przytaknęła, bez zainteresowania. — Choć dobrze byłoby, gdybyśmy mogli po prostu ewakuować Australię. Stanowiłaby świetne genetyczne laboratorium polowe.

— Cóż, zobaczymy — odpowiedział Paul. — Po… następnym zebraniu.

— Rzeczywiście — zgodziła się z uśmiechem Celine, głaszcząc trzymanego skoczka. — Już wkrótce, zwierzaczku, już wkrótce.


* * *

Edmund uniósł wzrok znad talerza z mięsem, gdy przez drzwi tawerny wkroczył Myron Raeburn. Na zewnątrz padała zimna mżawka, która jak zwykle zmieniała ulice w morze błota.

Raven’s Mill po prostu… stało się. Pierwotnie Edmund Talbot chciał tylko znaleźć sobie jakieś miejsce w świecie, podobnie jak większość ludzi. Planował wycofać się z aktywnego odtwarzania historii i znaleźć cichą przystań, w której mógłby spędzić ostatnie lata życia. Dawne wieki tkwiły w nim jednak na tyle głęboko, że chciał miejsca, wokół którego mógłby się poruszać za pomocą ograniczonego systemu istniejących dróg. W tamtych czasach główny Jarmark Rekreacjonistów z obszaru zajmowanego kiedyś przez Unię Północnoamerykańską odbywał się w pobliżu miasta Washan, blisko wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Prowadziła tam droga przechodząca przez góry Apallia, a sięgająca rzeki Io. Szukał więc czegoś w pobliżu Via Apallia, ale niezbyt blisko. Był przy tym dość paranoidalny, by życzyć sobie, aby wybrane przez niego miejsce nadawało się do obrony. Ostatni warunek stanowił dobry dostęp do wody i rzeki żeglownej dla łodzi na wypadek, gdyby chciał przetransportować coś dużego.

Wybrany przez niego w końcu teren znajdował się na bocznej grani góry, ledwie kilka mil na południe od Via Apallia, w pobliżu miejsca, gdzie droga przekraczała rzekę Shenan. Wzgórza tworzyły tu osłoniętą kotlinę, odcinając widok zarówno od strony rzeki, jak i drogi, przy okazji powstrzymując powodzie. Przez środek kotliny płynął niezbyt duży, nie wysychający strumień, wylewając swe wody przez niewielkie przejście między wzniesieniami. Ziemia w kotlinie była płaska. Zakątek pod wieloma względami prezentował się idealne: bieżąca woda, osłonięty przed widokiem, a za plecami góry. A przy tym jego właściciel mógł stosunkowo łatwo rozszerzać swoje włości. Widok z okien rozciągał się na niewielkie, oczyszczone przez niego pola i otaczające go wzgórza. Spokój i cisza.

Krótko po tym, jak się wprowadził, skontaktował się z nim Myron, który również szukał czegoś do osiedlenia się. Znali się od lat i kiedy Myron zasugerował, że mogliby zostać sąsiadami, wyglądało to na dobry pomysł. Potem zjawił się przyjaciel garncarz, następnie drugi kowal. W końcu towarzystwo rozrosło się do tego stopnia, że przynajmniej raz do roku w okolicy zbierała się znacząca liczba rekreacjonistów. Nad strumieniem wyrosła gospoda, potem więcej dróg.

Zanim się obejrzał, pojawiło się miasto, duży jarmark i wszystkie związane z nimi kłopoty. Zajmował się zarządzaniem miastem, ale odmówił kierowania Jarmarkiem, choć brał w nim udział. Była to przyzwoita zabawa, choć czasem zmuszała go do używania zatyczek do uszu.

Ostatnio zdarzało mu się zastanawiać, czy przypadkiem nie przyszła pora na znalezienie sobie nowego domu.

— Witaj, Myronie — odezwał się Tarmac McGregor. Właściciel gospody, bar czysty mężczyzna z nadwagą, gęstą brodą i spokojnymi, poważnie patrzącymi oczami odstawił czyszczony kufel i napełnił go piwem. — Wyglądasz na ciut mokrego.

— Cudowna pogoda. — Wysoki, szczupły, z rzadkimi blond włosami i silną opalenizną farmer otrzepał pelerynę. Jeśli nie liczyć pobrudzonego błotem białego fartucha, ubrany był w strój z epoki. Zdjął fartuch i powiesił go obok peleryny.

— Dobra dla plonów — zauważył Talbot.

— Och, tak, wspaniały deszcz — zgodził się farmer. — Dokładnie właściwa ilość, doskonale wpłynie na ziarno.

Myron był jedynym w mieście farmerem. Spotkał się ze swoją żoną na Jarmarku, gdzie odkryli łączącą ich pasję do prawie zapomnianej sztuki uprawy ziemi na niewielką skalę i ogrodnictwa. Niemal przed pięcioma dekadami para ta założyła w pobliżu rosnącego miasteczka Raven’s Mill gospodarstwo rolne i osiadła tam, by poważnie poświęcić się temu staromodnemu zajęciu. Zaczęli od zestawu narzędzi rolniczych, ziarna i paru zwierząt. Przez ostatnie pół stulecia dorobili się dwójki dzieci, przekształcając przy tym swoją farmę w doskonale prosperujące przedsiębiorstwo.

Jednym z pierwszych problemów, z którymi musieli się uporać był problem rynku. Po trzech latach produkowali już zdecydowanie więcej, niż sami potrzebowali, nawet gdy przestali uzupełniać zapasy z Sieci. Jednak wtedy, zgodnie z sugestią Edmunda, zaczęli rozpowszechniać wiadomość o dostępności „prawdziwych, ręcznie wyhodowanych środków spożywczych z epoki” i szybko przekonali się, że istniało na nie olbrzymie zapotrzebowanie. Okazało się, że było mnóstwo ludzi, którzy nie mieli przekonania do przemysłowo wyprodukowanego jedzenia i pragnęli innego źródła niż Sieć. Dla tych, którzy naprawdę nie ufali Sieci bądź rozumieli, że teleportowana żywność przechodziła identyczne nienaturalne procesy jak ta replikowana, istniał nawet na małą skalę bardzo niepewny system transportu ziemnego.

Przez lata na sprzedaży swojej żywności dorobili się sporego kapitału energetycznego, a „Żywność z Epoki z Raven’s Mill” stała się jednym z dwu najbardziej dochodowych przedsięwzięć w okolicy.

— Oczywiście dokładnie na czas. — Edmund napił się piwa, zimnego i z pianką, co odbiegało od epoki, ale Tarmac, który właśnie machnął nad ławą w jego stronę, doskonale znał gusta swoich klientów. — Wolałbyś miłą suszę? Robimy się lekko faszystowscy?

Gospoda nie była zbudowana rygorystycznie w stylu epoki. Większość gospod, nawet w późnych Wiekach Średnich, stanowiły niskie, mroczne miejsca z porozstawianymi na podłodze pniakami w charakterze siedzisk i niewielkim, wypełniającym pomieszczenie dymem ogniskiem na środku klepiska. Podłoga przeważnie wykonana była z udeptanej ziemi, czasem utwardzanej zwierzęcą krwią przysypaną dodatkowo sitowiem. W jednym z końców sali pod nadzorem właściciela rozlewano z beczek piwo o temperaturze pokojowej. Jeśli podawano jedzenie, to przeważnie składało się z potrawki z rzepy, porów i może odrobiny solonego mięsa. Jeśli klienci nie mieli ochoty wychodzić na zewnątrz w złą pogodę, mocz oddawano pod ścianami lub do beczek. W najgorszym rodzaju lokali nie przejmowano się również wypróżnianiem.

Dla kontrastu — gospoda w Raven’s Mill stanowiła skrzyżowanie tawerny fantasy z epoki i osiemnasta- do dwudziestopierwszowiecznego brytyjskiego klubu. Zamiast pni na podłodze ustawiono drewniane ławki i stoły z dokładnie wyszlifowanego i polakierowanego drewna, które raczej nie groziło wbiciem sobie drzazgi. Ściany pokryto białym tynkiem i obwieszono zbrojami, mieczami i oprawionymi w ramy replikami średniowiecznych obrazów. Na tyłach dyskretnie umieszczono ubikację.

Beczki z piwem i winem stały na swoich miejscach, ale za barem, i podlegały indywidualnej kontroli klimatycznej. Zresztą klienci mieli większy wybór niż tylko domowej produkcji piwo.

Każdego roku jarmarczni „faszyści epoki” w którymś z nieużywanych budynków organizowali znacznie bardziej rygorystyczną replikę.

W gospodzie Raven’s Mill, zamiast bezzębnych wiedźm obsługujących stoły dla zapłaty w postaci odpadków, Tarmac zatrudnił homunkulusa płci żeńskiej. Pracował on w tawernie, gdy jego córka nie dawała się namówić na obsługiwanie gości. Estrelle była konstruktem człekokształtnym, dość uroczym, z kaskadą kręconych, rudych włosów opadających aż do kształtnych pośladków, chabrowymi oczami i wysokimi, sprężystymi piersiami. Miała twarz w kształcie serca i zakodowane pragnienie igraszek zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Ponieważ była homunkulusem, nie miała ludzkiej świadomości, a jej myśli zostały przez jej twórców celowo ograniczone. Tego typu program nie musiał być zbyt skomplikowany. Karmić ludzi, sprzątać salę, ładnie wyglądać i wskakiwać do łóżka przy najlżejszej sugestii.

Gdy Myron usiadł, Estrelle nachyliła się do niego i położyła dłoń na jego ramieniu.

— Dobry wieczór mistrzu Raeburn — zagruchała. Na nogach miała buty na wysokich obcasach, a ubrana była w krótką, błękitną spódniczkę i czerwony gorset wypychający piersi w górę tak, że ledwie zasłaniał sutki. Nachylając się, przesunęła piersiami po jego ramieniu.

— Tak, Estrelle, kochanie. — Poklepał ją po ręce. — Wezmę to samo, czym napycha się grubas.

— Oczywiście — odparła, przesuwając dłonią po jego barkach. — A później?

— Później będziesz musiała to przedyskutować z panią Raeburn — stwierdził ze smutnym uśmiechem. Gdy odchodziła, wzruszył ramionami na ściągnięte brwi Edmunda. — Nie musisz tego mówić.

— Nie — zgodził się Edmund. — Nie muszę.

Talbot miał bardzo zdecydowane poglądy na temat homunkulusów. Wiedział, że zgodnie z dowolną prawną definicją nie są ludźmi, że nie miały świadomości i nie interesowały ich takie sprawy, jak prawa i wolność. Realistycznie rzecz biorąc, stanowiły po prostu roboty z ciała, niezależnie od tego, na ile ludzko wyglądały i czasem działały. Pomimo tego trudno mu było nie myśleć o nich jako o swego rodzaju biologicznych niewolnikach.

— Nie są bardziej ludzkie niż… krowy — obronnie powiedział Myron.

— A poszedłbyś do łóżka z krową? Nieważne, przepraszam, że to powiedziałem.

— Dobra. Więc zostawmy ten temat. Jak ci minął dzień?

— Było całkiem nieźle, dopóki nie zaczęli się zjawiać goście. — Edmund opowiedział mu o nowym spamie z jego tożsamością i o wizycie Dionysa, pomijając szczegóły, których dowiedział się od Carborundum.

— A więc McCanoc wrócił, tak? — Myron pociągnął ze swojego kufla. — I te raz to ty jesteś celem jego działań.

— Przypuszczam, że jeśli będę go po prostu ignorował, to się w końcu odczepi. — Talbot wzruszył ramionami.

— Nie ten giez — zaprzeczył Myron. — Zacina się na ludzi, którzy próbują go unikać. Moim zdaniem powinieneś go wyzwać i skopać mu tyłek.

— Ja… zastanowię się nad tym. Pytanie brzmi — czy wciąż mogę mu skopać tyłek?

— Oczywiście, że tak — oświadczył zszokowany Myron, patrząc bystro znad swojej miski. — Cóż to w ogóle za pytanie?

— Cóż, zakładam, że kiedy go nie było, prawdopodobnie ściągnął i wykorzystał jakieś przyzwoite programy do walki — wyjaśnił Talbot. — Już nie wybiera wyłącznie najsłabszych i wygrywa przeciw niektórym naprawdę dobrym rycerzom. A ja… nie jestem już tak młody jak kiedyś. Zakładając, że bym wygrał, Biało prawdopodobne, że skopałbym mu tyłek tak mocno, jak trzeba.

— Oszukuj — poradził Raeburn, wzruszając ramionami. — On to zrobi, jeśli tylko będzie miał szansę. Sam mówiłeś o zbroi, jaką chce stworzyć.

— Gdyby nie był takim dupkiem albo gdybym szybciej myślał, zrobiłbym ją — przyznał Talbot.

— Czemu?

— No cóż, miałem właśnie tę cudowną wizję — kowal wyjaśnił, szczerząc zęby w uśmiechu. — Dionys ganiający po Anarchii w swojej cudownej, świecącej na niebiesko fantastycznej zbroi. I wszystkich pozostałych tamtejszych drani kotłujących się wokół niego i atakujących, żeby zdobyć choć jej kawałek. Wątpię, żeby z stamtąd wrócił. Wiek i spryt powinny być warte więcej niż młodość i siła. Biorąc to wszystko pod uwagę, gdyby to nie była już teraz sprawa honoru, prawdopodobnie zrobiłbym mu ją po prostu, żeby się go pozbyć. We wszystkich znaczeniach tego słowa.


* * *

Rachel zdecydowała się włożyć stylizowaną wersję szesnastowiecznej sukni dworskiej z Chin, z pominięciem owiązanych stóp. Ograniczona ingerencja jej matki nie wystarczyła, by uczynić jej ciało choć zbliżone wyglądem do aktualnej mody i wciąż czuła się jak tuczny wół. Gęsty brokat i liczne warstwy tkaniny powinny zamaskować większość jej masy. A makijaż pomoże zredukować przyprawiającą o ból głowy masywność nosa.

Tak więc w takim stroju przeniosła się do ogrodu, który rodzice Marguerite stworzyli na przyjęcie i stanęła zszokowana na widok tak wielkiej liczby zgromadzonych tam osób.

Centralny trawnik ogrodu miał przynajmniej sto metrów długości, mieszcząc na sobie rozproszone łóżka i rzeźby oraz grupę pawilonów dostarczających cienia dla stołów i sporego obszaru z napojami. Jednak nawet przy tak dużej ilości miejsca cały obszar został ciasno upakowany setkami osób, człekokształtnych i Przemienionych.

Zaproszono istoty wyglądające jak olbrzymie unoszące się w powietrzu ryby i stworzenia morskie — od ludzi morza do delfinoidów i dziwnego czegoś, co wyglądało jak płaszczka — przy czym Rachel nie miała pewności, czy było to człowiekiem. Przechadzały się tam centaury i driady, a nawet, daleko po drugiej stronie trawnika, ktoś, kto wyglądał na elfa. Dało się też wypatrzyć przedstawicieli każdego ważniejszego gatunku drapieżników, od panter przez wilki i niedźwiedzie do czegoś, co sądząc po sierści, musiało być lwem. Nie zabrakło jednorożców — zarówno Przemienionych, jak i zwierząt domowych, stanowiących produkt inżynierii genetycznej — oraz tysiąca różnych stworzeń, od prawie normalnych psów przez domowe koty wielkości małych pum do jakichś naprawdę barokowych mieszanek, a wszystko to kręciło się pod stopami, zaczepiało gości i głośno domagało się łakoci.

Powietrze wypełniały latające istoty, ptaki, gady i cudownie błyszczące owady, łącznie z wszelkimi możliwymi uroczymi futrzastymi zwierzątkami z dołączonymi delikatnymi skrzydełkami. Rachel przypomniała się lekceważąca uwaga jej matki, że „wszystkiemu można przyprawić skrzydła”. Co było prawdą, choć w większości przypadków skrzydła były prawie bądź całkowicie niefunkcjonalne i latające pluszaki utrzymywała w powietrzu zewnętrzna moc.

W niektórych przypadkach zdarzały się konflikty. Na środku trawnika centaur i ktoś człekokształtny najwyraźniej próbowali złapać swoich ulubieńców, świecący klejnotami minismok centaura wdał się w pościg za złotą ważką, ale wyglądało na to, że jeśli właściciel ważki się nie pospieszy, jego pupilka połknie coś wyglądającego jak latający szczupak pokryty błyszczącymi diamentami.

Rozejrzała się wokół, potrząsnęła głową i przywołała swojego dżinna.

— Dżinnie, czy jest tu ktoś, kogo znam?

— Najbliższą osobą jest Herzer Herrick — odpowiedziała projekcja, podświetlając nastolatka stojącego przy krawędzi tłumu z drinkiem w dłoni.

Herzer nie do końca był kimś, kogo miała na myśli, ale przynajmniej była to faktycznie znajoma twarz.

Od wczesnego dzieciństwa aż do wczesnej nastoletniości razem z Herzerem i Marguerite uczęszczali do tej samej klasy. Przy braku ekonomicznej konieczności nauki większość szkół zajmowała się prawie wyłącznie programami socjalizacyjnymi, jednak ich szkoła stanowiła wyjątek, pozwalając uczniom rozwijać swoje zainteresowania w indywidualnym tempie, ale przy użyciu wszelkiej dostępnej techniki służącej do wtłaczania w młode głowy informacji i miłości do wiedzy.

Biorąc pod uwagę bezmiar współczesnej wiedzy i zależność od Sieci, skomplikowana stawała się decyzja, czego się uczyć, po zaliczeniu „dziecięcych poziomów” czytania, pisania na klawiaturze i matematyki z rachunkiem całkowym. Problemem było nawet dobranie głównych zagadnień i szybkości postępu.

Rachel i Herzer odkryli, że nauka była dla nich przyjemnością, i dzielili zainteresowanie historią i etnologią. Rachel skłaniała się bardziej ku aspektom związanym z życiem codziennym w minionych stuleciach, od egipskiej sztuki warzenia piwa do obsługi mechanizmów takich jak automobil, podczas gdy Herzera fascynował sposób, w jaki działały i budowane były urządzenia. Z czasem uzyskał odpowiednik matury z historycznej inżynierii strukturalnej. Marguerite uczyła się trochę wolniej, ponieważ więcej czasu spędzała na studiowaniu tematów o rozbudowanych aspektach socjalizacyjnych. Ostatecznie skupiła się na interakcjach społecznych i holistycznym projektowaniu życia.

Gdy Rachel do niego podeszła, zauważyła, że nie tylko pozbył się drgawek, ale od ich ostatniego spotkania zdecydowanie przybyło mu mięśni. Teraz przypominał rzeźbę greckiego boga. Prawdę mówiąc, prezentował się dobrze, choć trudno byłoby uznać jego wygląd za odpowiadający modzie i nie było możliwe, by w ciągu trzech dni przeszedł od stanu bliskiego atrofii do wspaniale wyrzeźbionego ciała bez poważnych modyfikacji.

— Cześć, Herzer. Widzę, że prosto po operacji poszedłeś na rzeźbienie ciała.

— Cześć, Rachel — przywitał ją z zakłopotanym wyrazem twarzy. — Tak wyglądałoby moje ciało, gdyby wszystkie wykonywane przeze mnie ćwiczenia miały jakiś efekt poza blokowaniem drgawek. I to wszystko moje genetycznie. Nie pozwoliłbym chirurgowi dotknąć moich genów.

— Mam nadzieję, że nie, po całej pracy, jaką włożyła w ciebie mama — od powiedziała zgryźliwie. Potem westchnęła, złoszcząc się na siebie. — Przepraszam, Herzer, wiem, ile musi dla ciebie znaczyć uwolnienie się wreszcie od tych okropnych…

— Przypadłości? — zapytał. — Wydaje mi się, że kiedyś modne było określenie „spastyczny dziwoląg”.

— Teraz to ty jesteś niemiły — odcięła się, patrząc na jego szklankę. — Wino?

— Sok owocowy — odpowiedział nastolatek. — Trochę potrwa, zanim poczuję się… swobodnie, zatruwając swoje ciało.

Przywołała sobie to samo i rozejrzała się wokół.

— Nie miałam pojęcia, że Marguerite ma tak wielu przyjaciół — stwierdziła. — Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę uważa mnie za przyjaciółkę czy po prostu za zwykłą znajomą.

— Och, wydaje mi się, że uznaje cię za przyjaciółkę — pocieszył ją, wskazując głową w stronę tłumu. — Po prostu ma mnóstwo miejsca dla… wszystkich. Marguerite to bardzo charyzmatyczna młoda dama i niezwykle łatwo zawiera znajomości. Ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek^ tym tłumie był jej przyjacielem: część z nich to po prostu znajomi albo przyjaciele przyjaciół. Wszyscy chcieli być obecni na tym przyjęciu.

— A ty skąd ją znasz? — zapytała Rachel. — Byliśmy razem w szkole, ale od tamtej pory nigdy o tobie nie wspominała.

— Och, nasi rodzice czasami się spotykają — wyjaśnił Herzer. — Ale tak na prawdę zaprosiła mnie, bo wiedziała, że ty tu będziesz i w jakiś sposób doszła do wniosku, że jesteśmy przyjaciółmi.

— Czyli jesteś przyjacielem przyjaciela?

— Mniej więcej — odpowiedział z gorzkim uśmiechem. — Sam nie mam zbyt wielu przyjaciół. Coś związanego z odrazą wobec drgawek.

— Teraz masz się lepiej. — Położyła dłoń na jego ramieniu. — I tak już zosta nie. Musisz więc po prostu na nowo wejść między ludzi albo spotkać nowych. Masz mnóstwo czasu na zawieranie przyjaźni, całe stulecia.

— Wiem — odparł smutno, zwieszając głowę. — Ale chciałbym ich już. Wiesz, nigdy nie miałem… dziewczyny. To znaczy, miałem kilka, kiedy byłem dzieckiem. Ale potem wyskoczył ten cholerny zespół i od tamtej pory…

Ostrożnie zabrała dłoń i omiotła nią przestrzeń wokół.

— Tutaj można spotkać mnóstwo dziewczyn.

— Jasne — przytaknął, próbując nie zabrzmieć na dotkniętego.

— Herzer, nie mam chłopaka z konkretnego powodu — wyjaśniła. — Nie spotkałam jeszcze takiego, którego bym dostatecznie polubiła.

— Łącznie ze mną — zamarudził.

— Ci, którym ja się podobam, nie podobają się mnie, a ci, których lubię, nie chcą mnie za swoją dziewczynę — dodała. — Oto moja historia.

— No cóż, byłbym szczęśliwy, poznając jakąś, która lubiłaby mnie — rzucił.

— Czy to elf! — zapytała, zmieniając temat. Elfy rzadko spotykało się poza Eliheimem. Ten stosunkowo wczesny produkt inżynierii genetycznej został zablokowany przez Radę w trakcie lawiny prawnych ograniczeń wymuszanych przez Sieć, a wprowadzonych u zarania wojen SI. Od tamtej pory wiele ograniczeń usunięto, ale kilka pozostało, łącznie z dotyczącymi szkodliwych środków biologicznych i, co dziwne, elfów. Niemożliwa była Przemiana w pełnego elfa i zablokowano nawet ich szablon, jedynym sposobem na stanie się elfem — było urodzenie się nim. Krążyły różne pogłoski na temat powodu, dla którego zakazana była tak prosta Przemiana, lecz jeśli elfy znały powód, trzymały go dla siebie.

Wysoka postać o wyróżniającym się wzroście, ściągniętych do tyłu czarnych włosach i szpiczastych uszach elfa z pewnością na niego wyglądała. Albo na nielegalną replikę.

— Tak — odpowiedział. — Pytałem. Kolejny z przyjaciół Marguerite. Z tego, co rozumiem, przez twojego ojca.

— Tata rzeczywiście ma trochę przyjaciół wśród elfów — zgodziła się, uważniej przyglądając się gościowi. — Wydaje mi się, że to Gothoriel Młody. Czasami zjawia się na Jarmarku Shenan.

— No cóż, nie ma mowy, żebyśmy mieli okazję z nim porozmawiać — skonstatował Herzer, patrząc na otaczający odległą postać tłum.

— O rety — odezwała się Rachel, gdy w powietrzu pojawiła się potężna po stać i zaczęła krążyć, szukając miejsca do lądowania. — To smoki.

Na świecie pozostała już tylko garstka smoków. Smoki były z definicji istotami świadomymi. Istoty nie mające świadomości, które wyglądały jak smoki, nazywano wywernami. Od czasu wojen SI nikt nie mógł Przemienić się w smoka, tak jak i w elfa. Podczas tamtych starć smoki walczyły głównie po stronie ludzkości i podobnie jak elfy, zostały uznane za niezależny gatunek. Z upływem lat ich ekstremalnie niski przyrost naturalny sprawił, że rasa, pomimo swojej długowieczności, prawie wymarła.

Po krótkim krążeniu nad głowami gośćmi smok oczyścił sobie w końcu dość miejsca na lądowanie, po czym Przemienił się w rudowłosą dziewczynę w szmaragdowozielonej sukni, która ukłoniwszy się wokoło, zniknęła w gęstniejącym tłumie.

— Z nią też raczej nie będzie szansy porozmawiać — mruknął Herzer.

— Albo choćby zbliżyć się do Marguerite. — Rachel pokiwała głową. — A skoro o tym mowa, gdzie jest Marguerite’?

— Tu jej jeszcze nie ma. — Herzer puścił trzymaną do tej pory w dłoni dryfową szklankę i poprawił swój dwudziestowieczny smoking, po czym z powrotem chwycił szklankę, pociągając łyk. — Zapytałem o to jakiś program pomocniczy. Powiedział, że planuje szczególną niespodziankę dla wszystkich.

— I wygląda na to, że czekała tylko na przybycie smoka — zauważyła dziewczyna, gdyż przy wejściu do labiryntu pojawiły się dwie projekcje w sukniach z dwudziestego czwartego wieku i gestami odsunęły gości.

— DRODZY GOŚCIE — przez tłum przetoczył się głos — MARGUERITE VALASHON!

Rozległy się uprzejme brawa na tą przesadną zapowiedź — kultura zdecydowanie preferowała spokojniejsze formy — i przygasły, po czym wybuchły z podwójną siłą, gdy w przejściu pojawiła się niebieska chmura z uśmiechniętą twarzą Marguerite, dryfując w tłum.

Rachel potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co widzi. W pierwszej chwili uznała to po prostu za efekt specjalny, ale potem to do niej dotarło.

— Ona została Przetransferowana^. — wydała z siebie okrzyk zdumienia.

— Najwyraźniej — zgodził się smutnym głosem Herzer.

— Co ci się nie podoba? Przecież to moja przyjaciółka, która właśnie zamieniła się w chmurę nanitów!

— Wiem, ale…

— Przystawiałeś się do niej? — zapytała. — Wiesz, Transfer może przyjąć do wolną formę. Wciąż jest dziewczyną… swego rodzaju.

— Jak już mówiłem, od czasów szkoły widziałem ją tylko kilka razy — odpowiedział ostro. — Nie… przystawiałem się do niej. Choć miałem nadzieję spróbować.

— Beznadziejne, Herzer — oceniła, wskazując na tłum. Zaczęła iść w stronę trasy swej przyjaciółki, mając nadzieję przynajmniej na powitanie. — Marguerite ma więcej chłopców niż mój tata mieczy.

— Czym byłby jeszcze jeden — rzucił, idąc w jej ślady. — A skoro mowa o twoim tacie… — mówił dalej, gdy Marguerite obróciła się w ich stronę.

— Rachel! — wykrzyknęła Przetransferowana. Uformowała się we własną postać ubraną w bladoniebieską pelerynę. Jednak otaczał ją błękitny blask oznaczający Transfer, a jej głos — czy to świadomie, czy z powodu niedostatecznej jeszcze kontroli — miał w sobie wibrujący pogłos, trochę niesamowity i nieprzyjemny, przypominał Rachel filmy o duchach.

— Marguerite — odpowiedziała, gdy ta przecisnęła się przez witający ją tłum.

— Jakież… zaskakujące.

— To prezent od mojego taty! — oznajmił Transfer z uśmiechem. Przekształciła się w formę delfina i zawisła w powietrzu. — Zobacz! Mogę w każdej chwili wskoczyć do morza!

Rachel uśmiechnęła się boleśnie i pomyślała o wykładzie swojej mamy dotyczącym Transferów. W miarę dorastania i rozwoju fizycznego ludzie przechodzili przez serię naturalnych zmian osobowości, jako że ich ciała przechodziły sekwencję programów, w wyniku tego wszystkiego osoba w wieku lat sześćdziesięciu różniła się od trzydziestolatka, różnego z kolei od piętnastolatka. Ponieważ zmiany te stanowiły efekt kombinacji doświadczenia i podlegającej mu fizjologii, całkowicie losowej w formach, nie było możliwości zasymulowania tego w Transferze. Tak więc Transfer, pomijając wszelkie wynikające z późniejszego doświadczenia zmiany, stawał się zablokowany w swoim wieku. Z perspektywy doświadczenia jej matki najgorszym możliwym Transferem, pomijając oczywiście dziecko, był nastolatek. Ludzie po prostu nie robili się spokojniejsi i mądrzejsi z nabywanym doświadczeniem. Uspokajali się i mądrzeli, ponieważ tak były zaprogramowane ich ciała.

Jednak Marguerite już na zawsze pozostanie szesnastolatką.

Była to dziwna myśl. Zamiast dorastać w parze i przypuszczalnie pozostać przyjaciółkami, spodziewała się, że kiedy będzie już stara, powiedzmy — koło trzydziestki, ciężko jej będzie utrzymać przyjaźń z szesnastoletnią Marguerite. Po za tym jednak uważała, że było to fajne.

— Masz cudowną sukienkę, czy to strój rekreacjonistyczy? — mówiła dalej Marguerite, prawie nie zauważając milczenia koleżanki.

— Cesarska suknia dworska — poinformowała ją Rachel. — Z czasów chińskiego dworu cesarskiego.

— A twoja mama wreszcie się złamała i pozwoliła ci się trochę wyrzeźbić — zauważyła Marguerite. — Dobrze z tym wyglądasz.

— — Dziękuję — odpowiedziała Rachel, nie patrząc na Herzera. — Witałaś się już z Herzerem?

— Zauroczony, miss — odezwał się chłopak z ukłonem. — Piękna transformacja piękności.

— Skoro mowa o transformacjach — Marguerite zmieniła kształt z powrotem do postaci ludzkiej i zignorowała komentarz Herzera-wyglądasz… lepiej. Czy pani Ghorbani… hm…

— Naprawiła mnie? — zapytał Herzer, podświadomie napinając mięśnie. — Załatwiła sprawę z nerwami. Przyjaciel pomógł mi z rzeźbieniem.

— Och, w porządku — stwierdziła Marguerite, zwalniając go. — Rachel, muszę się jeszcze przywitać z mnóstwem ludzi. Ale spotkamy się jeszcze później, dobrze?

— Jasne — zgodziła się Rachel. Zdawała sobie sprawę, że Marguerite była chyba jedyną osobą na przyjęciu, z którą miałaby ochotę rozmawiać, ale uważała, że nie powinna się jej uwiesić. — Porozmawiamy później.

— Cześć.

Westchnęła i rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, jak spławić Herzera.

— Wracając do twojego taty — przypomniał Herzer — zastanawiałem się, czy mogłabyś mu mnie przedstawić?

— Mojemu tacie! — zapytała. — Po co?

— — Och, niektórzy z moich znajomych zajęli się tym całym rekreacjonizmem — wyjaśnił. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że twój tata jest dość sławny, prawda?

— -Tak.

Nie miała zamiaru ujawniać, do jakiego stopnia nie interesował jej rekreacjonizm. Jej ojciec ciągnął ją na imprezy, od kiedy była dzieckiem, a każda podróż zdawała się stanowić kontynuację szkoły. Nauka gotowania nad dymiącym ogniskiem nie stanowiła jej ideału zabawy. A uczenie się polowania i rzeźnictwa były wręcz groteskowe.

— Miałem nadzieję na spotkanie go, chciałbym się zapytać, czy nie zgodziłby się zostać moim instruktorem.

Wyślę ci projekcję z przedstawieniem — obiecała. — Och, patrz, to Donna. Chyba pójdę z nią porozmawiać. Baw się dobrze, Herzer.

— Jasne — odpowiedział do jej oddalających się pleców. — Baw się dobrze.

Загрузка...