ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Następnego ranka doszło do poważnej sprzeczki między Cruzem i Shilan. Cruz zniknął, ponieważ jacyś jego znajomi zorganizowali grę w kości. Skończyło się to dla niego tym, że przegrał wszystkie posiadane żetony i nie miał nawet dość na śniadanie. Rozwijający się między nim a Shilan związek uległ zdecydowanemu zerwaniu, przynajmniej w jej oczach. A Herzer zaczął się zastanawiać, co straci, grając paladyna.

Jednak nie był w stanie się przekonać, ponieważ klasa A-5 została natychmiast wysłana do tartaku. Wygłoszono im tam krótki wykład, z którego dowiedzieli się, że cięcie i formowanie drewna stanowi podstawę przemysłu w cywilizacji przedindustrialnej. Poinformował ich o tym John Miller, kierownik tartaku, mężczyzna poważny i bez poczucia humoru. Kiedy zapytali go o źródło drewna i czy to nie stanowi czasem podstawy przemysłu, bez uśmiechu wyjaśnił im, że każdy dureń może ścinać drewno, ale do formowania go potrzeba prawdziwego mistrza.

Po serii ostrzeżeń i przypomnień, że jeśli dojdzie do ich obcięcia, ręce i nogi nie dadzą się odtworzyć, klasa została wysłana do cięcia i formowania niekończącego się strumienia bali docierających z okolicznych lasów. Przez pierwsze kilka dni zajmowali się jedynie przesuwaniem kłód, przetaczaniem ich, pozycjonowaniem i ewentualnie przesuwaniem przez piłę taśmową. Znów była to potwornie ciężka praca, wymagająca wielu mięśni, których nie rozwinęli przy ścinaniu, i mieli bardzo mało czasu na rozmowy.

Klasa mieszkała w koszarach, których część wydzielono dla przebywających w mieście uczestników programu nauki zawodów. Koszary podzielono według płci, więc Herzer nie był w stanie określić, czy Shilan faktycznie była nim zainteresowana, czy tylko się bawiła. Albo, co było równie prawdopodobne, wygrywając go przeciw Cruzowi. Jednego wieczora zaprosił ją do łaźni, ale zdecydowanie odmówiła, tłumacząc się potwornym zmęczeniem. Biorąc pod uwagę to, jak sam się czuł, mogła to być szczera prawda.

W ostatnie dwa dni zaznajomiono ich z narzędziami do obróbki drewna, łącznie z toczeniem i wierceniem. Tu Miller udowodnił, że choć nie sprawiał wrażenia, żeby lubił swoich uczniów, prawdziwie kochał drewno. Był mistrzem toczenia i rzeźbienia i nawet nie śmiał się z ich wysiłków. Po prostu skomentował ich pracę, mówiąc, że on zajmował się tym od siedemdziesięciu pięciu lat i nie spodziewał się, żeby opanowali tę sztukę po jednej próbie.

Na koniec tygodnia zostali opłaceni i tylko Mike dostał bonus. Wykazał zdumiewające zdolności do pracy z drewnem i Miller nawet uśmiechnął się na widok jednego z jego produktów. Z drugiej strony Herzer mógł być w najlepszym razie opisany jako niezręczny. Osobiście uważał, że miał do tego dwie lewe ręce. Kiedy chciał zrobić głębokie nacięcie, wychodziło płytkie i na odwrót, a kiedy chciał wyrównać, żłobił. Po prostu nie pasowali do siebie z drewnem.

Pierwszego dnia pracy w tartaku oprowadzono ich po nim i pokazano drewnianą turbinę koła wodnego, zębatki, złącza i Herzer zdumiał się, jak Miller i kilku podobnie uzdolnionych rzemieślników było w stanie zbudować coś takiego w zaledwie dwa tygodnie, nie mając nic, poza ręcznymi narzędziami. Nie zazdrościł im ich mistrzostwa, ale robiło to wrażenie.

Kiedy dostał wypłatę, dotknął ramienia Shilan i uniósł brew.

— Kąpiel?

— Och, Herzer…

Podniósł rękę, by uciąć odpowiedź.

— W porządku. Po prostu chciałem wiedzieć, na czym stoję. W zeszłym tygodniu sprawiałaś wrażenie, jakbyś sugerowała, że chcesz czegoś więcej niż pomachania w przelocie.

— Herzer, przez większość wieczorów jestem dość zmęczona — powiedziała, marszcząc się smutno. — A w tej chwili nie jestem gotowa na jakikolwiek związek.

— Świetnie! — odparł, kiwając głową. — Ja też nie.

— Co?!

— Nie masz ochoty na przyjazne poobracanie w sianie, a ja raczej nie jestem zainteresowany długotrwałym związkiem — wyjaśnił, wzruszając ramionami. — Cruz tak, aleja nie. Nie o to chodzi, że nie chcę się bawić, po prostu chciałbym mieć w tobie przyjaciela.

— Och — wyjąkała Shilan.

— Próbowałem powiedzieć ci to tak, żeby cię nie zranić. W ten sposób jest o wiele łatwiej. — Och.

— Zostaniemy przyjaciółmi? — zapytał, wyciągając dłoń.

Shilan przyglądała się jej przez chwilę jakby zmieszana, potem uścisnęła ją bez zaangażowania.

— Przyjaciele.

— Hej, planuję obiad z Mike’em i Courtney, może miałabyś ochotę się przy. łączyć?

— Och, nie — odmówiła Shilan. — Zamierzam… Muszę…

— Dobra — uciął Herzer machnięciem. — W takim razie do zobaczenia. Cześć. Poszedł do miejsca, gdzie czekali na niego Mike i Courtney.

— Czyli znów będziesz miał szczęście? — zapytał Mike.

— Nie — zaprzeczył Herzer. Stojąc teraz plecami do Shilan, uśmiechnął się złośliwie. — Powiedziałem jej, że chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi.

Mike też się odwrócił i wykrzywił.

— Ooo! Punkt dla facetów!

Herzer szedł dalej, zmuszając Courtney — która zaczęła szykować się do wybuchu i aż się w niej buzowało — do dogonienia go.

— Powiedziałeś jej, że chcesz się przyjaźnić, ale wcale tego nie chcesz? — zapytała z furią.

— Nie, nie. Powiedziałem jej, że chcę być jej przyjacielem i to prawda. Ale oprócz tego chciałbym ją pieprzyć tak, żeby jej para uszami poszła!

— Tak, tak, TAKI — rozentuzjazmował się Mike. — Trafiła kosa na kamień.

— Czemu jej tego po prostu nie powiesz? — indagowała go dalej Courtney.

— I co, mam jej dać okazję, do wygrywania mnie przeciw Cruzowi? Wydawało mi się, że dokładnie o to jej chodzi. Albo o kręcenie mną jak jakąś marionetką. Nie wiem, czy była taka już wcześniej, czy jest to efekt tego, co przytrafiło się jej w drodze. Ale już w łaźni próbowała się mną bawić. Nie, dziękuję bardzo.

— Rety, to prawie równie złe, jak kobieta — zauważył Mike i oberwał zaraz w ramię.

— Ach! Uderzasz zbyt szybko, mój panie! — odpowiedział Herzer, uderzając się w pierś. — To nie jest rzecz, o którą warto kruszyć kopie. Ale wystarczy, wystarczy!

— Obaj jesteście okropni — obruszyła się Courtney.

— I dlatego właśnie nas kochasz, prawda? — Herzer uśmiechnął się.

— HERRICK — dobiegł ich głos z tyłu. Herzer odwrócił się i znieruchomiał z uwagą.

— Ach, sir… och… Edm… Burmistrz Talbot!

— Rachel powiedziała mi, że brałeś udział w grach w rozszerzonej rzeczywistości, a w szczególności w Poszukiwanie Trzeciego Tronu. To prawda? — Bez wstępów zapytał Edmund. Ukłonił się jednak uprzejmie Courtney i Mike’owi stojącym obok z otwartymi ustami.

— Tak, sir Edmundzie.

— Wystarczy samo „tak” — rzekł Talbot z uśmiechem. — Grałeś jako paladyn, tak?

— Tak… burmistrzu.

— To wiąże się z jazdą konną. Używałeś konia?

— Tak, burmistrzu.

— Konkretnie wymaga to cholernie dobrej jazdy konnej ze sztuczkami, przynajmniej dla paladyna.

Herzerowi przed oczami przebiegło nagle wspomnienie spadku w bezdenną otchłań, gdy po wykonaniu niewłaściwego kroku zleciał z bardzo wąskiego mostu.

— Tak, sir, jeździłem.

— I używałeś swojego konia przez całą misję?

— Tak, sir, używałem.

— Wystarczy Edmund. Udało ci się ukończyć grę?

— Tak… burmistrzu. Ukończyłem ją.

Razem z wierzchowcem?

— Tak.

— A ilu prób potrzebowałeś, żeby przedostać się przez, Jcim był ten sukinsyn, który umieścił tu ten most”?

— Nie wiedziałem, sir, że ma nazwę — ze śmiechem odpowiedział Herzer.

— Ma — potwierdził Edmund. — Ile razy.

— Cztery.

— Jak udało ci się przedostać konia na drugą stronę?

— Zrobiłem z lin kołyskę. Przeciągnąłem go na linach, choć strasznie wierzgał. Edmund zastanowił się nad tym chwilę, po czym zachichotał.

— Jezu. Jak to zrobiłeś, miałeś ze sobą muły ze sprzętem?

— Mniej więcej, sir.

— Czy jeździłeś kiedyś na prawdziwym koniu? Albo choćby mule?

— Cóż, sir, to były prawdziwe konie.

— Chodzi mi takie, które nie były wygenerowane. Które urodziły się, dorosły i zostały ujeżdżone.

— Raz, sir.

— Jakieś problemy?

— Raczej nie, sir. Czy mogę wiedzieć, czemu pan pyta?

— Dobra — odpowiedział Edmund. — Jak dla mnie to wystarczy. W przyszłym tygodniu robimy wielkie polowanie. W poniedziałek rano zgłosisz się do Kane’a, koniuszego przy dużych zagrodach koło mostu, gdzie wszyscy będą się zbierać przed nagonką.

— O Boże — jęknął Herzer. — Czyli chyba jednak nie uda mi się poodpoczywać.

— Och, z pewnością znajdzie się trochę czasu i na to. Ale potrzebujemy jeźdźców, którzy pomogliby kontrolować zwierzęta i służyli za kurierów. I właśnie zostałeś powołany!

— Tak jest, sir — było wszystkim, na co mógł się zdobyć Herzer.

Kiedy Edmund odchodził, chłopak zaczął mamrotać coś cicho pod nosem.

— Hej! — powiedziała Courtney, kopiąc go w kostkę. — Co mówiłeś?

— Cholera, cholera, cholera, nie przeżyję tego.


* * *

Kiedy matka weszła do kuchni, Rachel podniosła głowę znad potrawki.

— Jest jedzenie.

— Dziękuję — odpowiedziała Daneh, biorąc miskę i częstując się.

— Jak sobie radzisz?

— Rano zaczęłam wymiotować — kobieta usiadła — ale na szczęście nie trwało to cały dzień.

— Jesteś chora? — zapytała zaniepokojona Rachel. Nie potrafiła wyobrazić sobie gorszej sytuacji dla miasta niż jakaś poważna choroba ich jedynego wyszkolonego lekarza.

— Nie — odparła Daneh bezpośrednio. — Jestem w ciąży. To było jeszcze gorsze.

— Jak? Kiedy? — zapytała Rachel, a potem głośno zamknęła usta. — Och, mamo.

— To nie koniec świata — stwierdziła Daneh, biorąc do ust łyżkę jedzenia i kiwając głową. — Nie takie złe.

— Mamo!

Daneh westchnęła i wzruszyła ramionami.

— Takie rzeczy się zdarzają. Zdarzyło się to mnie, i na swój sposób nadal się to dzieje.

— Co zamierzasz zrobić? — spytała Rachel, opanowując w końcu głos. Uświadomiła sobie nagle, że była to prawdziwa i szczera aż do bólu dorosła rozmowa. I wyglądało na to, że musi zacząć odpowiednio się zachowywać. Nagle zaczęła żałować, że jej ojciec nie jest dziewczyną. Wiedziałby, co powiedzieć.

— Będę miała małego braciszka? Czy chcesz… coś z tym zrobić?

— Co? — ostro zareagowała Daneh. — Wiesz, jak zrobić aborcję? Ja nie! I jak właściwie miałabym ją przeprowadzić sama na sobie? Jest wrotycz, ale z tego, co o nim słyszę, to równie dobrze może zabić matkę. Więc co miałabym zrobić z tym… czymś, co rośnie w moim wnętrzu?

— Nie wiem, mamo — wyszeptała Rachel. — Ale z tego, co czytałam, rodzenie dzieci wymaga od nas wysiłku… Hmm, obie mamy… odpowiednie biodra, w przeciwieństwie do niektórych. Ale… no wiesz, to ty jesteś lekarzem. Jeśli coś ci się stanie, co ja mogę zrobić?

— A co ja mogę? — ze złością spytała Daneh. — Nie mam żadnych odpowiednich narzędzi! Nigdy nie uczestniczyłam w porodzie z ciała! Nie było niczego takiego od tysiąca lat! Co u diabła mam o tym wiedzieć? Czemu spodziewasz się ode mnie cudów?

— Wcale nie, mamo — zaoponowała Rachel, przełykając ostrzejszą ripostę. — Ale ty przynajmniej masz jakieś pojęcie, co się dzieje. Ja nie wiem nawet tego.

— Cóż, w takim razie już czas, żebyś zaczęła się uczyć — odparła Daneh po chwili zużytej na opanowanie się. — To twój nowy projekt naukowy. Niezależnie od tego, czy będę to ja, jeśli nie uda mi się tego w jakiś sposób pozbyć, czy ktoś inny. Zostaniesz ekspertem w teorii rodzenia.

— Mamo, jestem dziewicą — krzyknęła, straciwszy nagle panowanie nad sobą.

— Chcesz, żebym ja została ekspertem od rodzenia?

— A kto inny? — ze złośliwym chichotem odpowiedziała Daneh. — Przynajmniej nie musimy się martwić, że tobie też się to przytrafi. Przynajmniej na razie. Zauważyłam, że sporo czasu spędzasz z Herzerem.

— Jasne — parsknęła Daneh. — Edmund też nim był. I zobacz, co z tego wynikło.

— Och, Herzer. — Rachel opuściła wzrok. — To tylko przyjaciel.


* * *

Wszyscy nazywali to Wielkim Spędem, a do udziału w nim zostały zaangażowane grupy uczniowskie, praktycznie razem ze wszystkimi mieszkańcami Raven’s Mill. Powód był prosty: myśliwi potwierdzili, że w lasach kryło się całkiem sporo zdziczałych zwierząt domowych, z których wiele dałoby się wykorzystać na planowanych farmach. Zapasy jedzenia też kurczyły się szybciej, niż przewidywano. Celem spędu było wygnanie zwierząt z lasów na otwartą przestrzeń. Tam zwierzęta nadające się do ponownego udomowienia zostałyby oddzielone i zagnane do zagród. A dzikie zabite albo przegnane i zachowane żywe, aby dalej zamieszkiwały i rozmnażały się w okolicy.

Przygotowanie tego wszystkiego wymagało olbrzymiej pracy organizacyjnej. Obszar, który pomagali oczyścić z drzew Herzer i Mike, wraz ze wzniesionymi przez nich budynkami, przeznaczono na olbrzymią rzeźnię. Stawiano ogrodzenia i już planowano następne. Kiedy nadejdzie czas, grupy naganiaczy przejdą przez las, płosząc przed sobą wszystko, co żyje. Istniała szansa, że zbierze się w ten sposób dostatecznie dużo zwierząt na planowane farmy. A ponieważ w spędzie mieli brać udział wszyscy protofarmerzy, powinno być mniej narzekania, że dostają zwierzęta za darmo.

Dwoje rekreacjonistów, małżeństwo mieszkające w głębi doliny, przygnało do Raven’s Mill większość swojego stada koni. Nie mieli innego wyboru. Krótko po wyłączeniu Sieci, zaczęły się ataki dzikich zwierząt. Po utracie źrebaka upolowanego przez coś, co prawdopodobnie było pumą, i poszarpaniu konia przez tygrysa zdecydowali się na przenosiny.

Konie wymagały dużych zasobów i środków. Potrzebowały paszy albo sporego obszaru pastwisk. Choć tam, gdzie pierwotnie mieszkali, było prawie dość pastwisk, w zimie i tak należało je dokarmiać. Edmund jednak zgodził się przekazać im spore łąki w zamian za prawo użycia ich koni jako podstawy dla planowanej kawalerii Raven’s Mill. Po dłuższym przemyśleniu kwestii, jako że kawaleria oznaczała, że część z ich podopiecznych prawdopodobnie nie wróci do domu, zgodzili się.

Wcześniej jednak konie miały odegrać ważną rolę w spędzie. Choć nie były w stanie poruszać się między drzewami, obszar, na który zwierzyna miała zostać zagnana, znajdował się po drugiej stronie rzeki od Raven’s Mill i został niedawno oczyszczony. Istniała szansa, że z pomocą jeźdźców i różnych częściowo wyszkolonych rekreacjonistów uda się rozdzielić różne gatunki i zebrać zwierzęta w zagrodach.

Problem w tym, że nie było dość wyszkolonych jeźdźców.

I dlatego Herzer dostał ten przydział od Edmunda.

Podchodząc do corralu, Herzer przyjrzał się stadu. Zauważył, że znajdowały się w nim dwa różniące się typy koni, ale nie wiedział o tych zwierzętach dość, by orientować się, jakiej rasy są przedstawicielami. Jedne były nieduże i drobnokościste. Kiedy kłusowały albo reagowały na inne konie, miały skłonność do wysokiego podnoszenia nóg, wysoko przy tym trzymając karki i ogony. Ich kłus wyglądał jak taniec Bast, a zwierzęta zdawały się unosić nad ziemią.

Druga odmiana była znacznie większa i o masywniejszej budowie ciała, ale miała w sobie część tylko tej gracji co drobniejsze sztuki. Ich bieg nie był tak popisowy, tak taneczny jak u tych pierwszych, ale Herzer spostrzegł, że sam kłus wyglądał na… gładszy. I zdecydowanie były szybkie. Widział jednego z młodszych koni, pięknego rudzielca — choć wiedział, że u koni z jakiegoś powodu nazywa się to kasztanem — jak pędzi z jednego końca pastwiska na drugi, najwyraźniej wyłącznie z własnej chęci, i bardzo się cieszył, że nie siedzi na jego grzbiecie.

Przy płocie otaczającym pastwisko zebrało się około dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety. Kiedy Herzer podszedł, przyglądali się koniom i rozmawiali ściszonymi głosami. Najwyższy z nich obejrzał się na niego i skłonił głowę. Mężczyzna miał na sobie cudzoziemski strój z epoki. Sądząc po kapeluszu z piórem, siwiejących, kasztanowych włosach sięgających połowy pleców, szpiczastych wąsach, rozpiętej na piersiach koszuli i wysokich butach ewidentnie był rekreacjonistą, ale zdawał się też tu dowodzić.

— Dzień dobry, sir — odezwał się Herzer, przyglądając się koniom. — Szukam koniuszego.

Mężczyzna wyszczerzył radośnie zęby i roześmiał się.

— Cóż, jestem właścicielem tych koni — oznajmił. — A za moje grzechy Talbot uczynił mnie odpowiedzialnym za spędzenie wszystkiego, co wyjdzie z lasów. Nie wiem jednak, czy Edmund zdaje sobie sprawę, że świnie nie dają się zaganiać w stada. Ani jelenie. A ja mam tylko tuzin jeźdźców, z których żaden jeszcze nie próbował zaganiać zwierząt z konia. Jeśli więc szukasz koniuszego, to chyba chodzi ci o mnie. Kane — przedstawił się, wyciągając rękę.

— Herzer Herrick — odpowiedział Herzer, ściskając ją.

— To Alyssa, moja żona. — Mężczyzna dotknął ramienia stojącej obok niego blondynki. Była szczupła i żylasta, z przyjazną, smagłą od słońca twarzą. Ona też wyciągnęła dłoń na powitanie.

— Co możemy dla ciebie zrobić? — zapytała głębokim głosem.

— Jeździłem już konno — rzekł Herzer. — Zanim to wszystko się wydarzyło, ćwiczyłem rekreacyjnie walkę konno — dodał.

— Wirtualna rzeczywistość? — z powątpiewaniem zapytał Kane.

— Rozszerzona.

— Och, czyli wiesz, jak jeździć na koniu. — Właściciel koni roześmiał się pogodnie. — A nie tylko wydaje ci się, że wiesz.

Cóż, jeździłem — poprawił Herzer. — Trochę.

— Walczyłeś konno? — zapytał koniuszy. — Czy tylko trochę jeździłeś?

— Zacząłem trening w walce kawaleryjskiej — przyznał chłopak. — Ale to było… trudne.

— Tak, to prawda — zgodziła się Alyssa. — Wszyscy myślą, że to łatwe, do czasu, aż sami spróbują.

— No cóż, może po prostu zobaczymy, co potrafisz na którymś z chłopców — zaproponował Kane, patrząc na żonę. — Chyba któryś z moich?

— Och, tak — odpowiedziała kobieta. — Moje mogłyby go unieść, ale twoje będą odpowiedniejsze.

— O co chodzi z tymi twoimi i jej? — zaniepokoił się Herzer, gdy Kane prowadził go do pobliskiej szopy.

— Sprowadziliśmy oba nasze stada — wyjaśnił zapytany. — Moje to hanarahy, jej to araby. Wiesz, na czym polega różnica?

— Widziałem je — powiedział Herzer, wskazując w stronę stada.

— Araby to te mniejsze, a hanarahy większe. — Kane pokazał w stronę zwierząt. — Chcesz wiedzieć więcej?

— Jak dużo? — z chichotem zapytał Herzer. — Ostatnio odnoszę wrażenie, że mój mózg zaczyna być przeładowany!

— Byłeś w programie szkoleniowym? — Kane otworzył drzwi do szopy. Wewnątrz, na słupkach wystających ze ściany, zawieszone były siodła, a na tylnej ścianie, na kołkach uzdy i wodze. Poniżej leżał stos koców. W powietrzu unosił się dziwny, gęsty zapach, na który składał się zapach skóry i końskiego potu — nie był nieprzyjemny, ale zdecydowanie skoncentrowany.

— Tak — odpowiedział prosto Herzer, łapiąc rzucone sobie siodło. Zauważył, że miało wysoki tył i niski przód. W trakcie szkolenia używał podobnych siodeł, ale z wyższym przodem. Nie miał pojęcia, poza strzemionami, jak się nazywają poszczególne elementy.

— Araby to bardzo stara rasa. Nigdy nie grzebano w nich inżynierią genetyczną — wyjaśnił Kane. — Nikt dokładnie nie wie, skąd pochodzą, ale wyróżniały się lekką budową, przywiązaniem do ludzi, wielką szybkością i wytrzymałością. Brakuje im też jednego kręgu, przez co są mniej podatne na łękowatość.

Podniósł koc i razem z wodzami wcisnął go Herzerowi w ramiona.

— Proszę, mamy wszystko.

— Dobrze.

— Pierwotnie istniały dwie odmiany koni, gorącokrwiste i zimnokrwiste. Nadążasz?

— Tak.

— Gorącokrwiste sprowadzają się do arabów. Zimnokrwiste wyhodowano w Ropazji, miały masywniejsze ciała i były stosunkowo wolne. Zostały wyhodowane do swoich rozmiarów w czasach przedindustrialnych i pracowały jako zwierzęta pociągowe i tym podobne. Jednak dobry koń kawaleryjski musi wykazywać się szybkością i zwinnością. Tak więc gdzieś w historii skrzyżowano je z arabami i otrzymano w ten sposób trzecią odmianę, zwaną ciepłokrwistą.

— Hanarahy? — zapytał Herzer prowadzony przez Kane’a na zewnątrz.

— Hanarahy odmianą ciepłokrwistych. Ale niezależnie od wysiłków hodowców część cech arabów nigdy nie przyjęła się u ciepłokrwistych, zwłaszcza brak tego jednego kręgu. I zazwyczaj dostawali konie, które były albo szybkie, albo wytrzymałe. Albo — jeśli miały obie te cechy — okazywały się bardzo delikatne, musiały mieć odpowiednie jedzenie i tego rodzaju rzeczy.

— A więc hanarahy produktem inżynierii genetycznej — stwierdził Herzer.

— Nie od zera, ale niewiele do tego brakuje — przyznał Kane. — Niewiarygodna wytrzymałość, właściwie większa niż arabów, bardzo przyjazne, cholernie troskliwe, ogniste wobec wrogów i łagodne jak owieczki wobec dzieci. Są piorunująco szybkie, mogą żywić się byle czym…

— Superkonie. — Herzer położył siodło na najwyższej żerdzi płotu.

— Nie do końca, ale na ile tylko potrafili to osiągnąć inżynierowie — zgodził się Kane. — Pewnie zaraz się przekonamy, jak im to wyszło.

— Są świadome? — zapytał Herzer. Wyglądały, jakby przynajmniej były tego bliskie.

— Nie — prychnął Kane. — Cóż za głupi pomysł. Jakby jakieś świadome stworzenie pozwoliło się codziennie komuś dosiadać. A gdyby nie pozwoliły, a ty byś je przymusił, to co by to było?

— Niewolnictwo?

— Dokładnie — potwierdził Kane. — Świadome konie. Zdecydowanie wolę miłego, niezbyt głupiego, ale pozbawionego świadomości konia. Nie możesz sobie z nim porozmawiać, wielka mi rzecz. Nie będzie cię również lżyć. Wierz mi, zdecydowanie opłacalny interes.

— Wyglądają jak te, na których się uczyłem jeździć — zauważył Herzer.

— Prawdopodobnie nimi były. W takim razie był to dobrze napisany scenariusz. — Kane wsunął dwa palce do ust i zagwizdał złożone arpeggio. Na ten dźwięk młody kasztanek, któremu Herzer przyglądał się wcześniej, ruszył w ich stronę cwałem, niczym akrobata wymijając towarzyszy.

— O rety — westchnął Herzer. — A teraz dasz nowicjuszowi nieujeżdżonego konia.

— Ależ skąd — poważnie zaprzeczył Kane. — To głupia sztuczka, nie możemy pozwolić sobie na więcej kontuzji, niż już mamy. Diablo jest łagodny jak owieczka.

— Diablo?

— Słuchaj, mieliśmy do nazwania prawie sześćdziesiąt koni, musieliśmy coś wymyślić.

Wyciągnął rękę i pogłaskał konia po nozdrzach, a potem dał mu jakiś smakołyk.

— One lubią ludzi — powiedział Kane. — Ale skłonienie ich, żeby do ciebie przyszły wymaga odrobiny zachęty. Zwłaszcza że ten jest dostatecznie sprytny, by widząc siodło, wiedzieć, co go czeka.

— Nie lubi, jak się na nim jeździ?

— A tobie podobałoby się wrzucenie na plecy stu kilogramów? — odparł Kane, wprawnym ruchem zakładając zwierzęciu uzdę. — Przypuszczam, że mógłbyś na nim jeździć z kantarem, ale zaczniemy od uzdy.

Wyprowadził wierzchowca z zagrody, odganiając przy tym dwa inne, które próbowały skorzystać z okazji, wyślizgując się przez otwartą bramę, i przyprowadził go do miejsca, gdzie czekało siodło.

— Osiodłaj go, a my się przygotujemy — powiedział Kane. — Jest jeszcze kilka innych osób, które nie miały ostatnio za wiele praktyki, więc wszyscy pojedziemy trochę w teren, żeby sobie przypomnieć, jak się jeździ.

— Uhmmm — wydobył z siebie Herzer, patrząc na wierzchowca. Ten odpowiedział mu spojrzeniem, które zdecydowanie wyglądało na inteligentne i wyrazem pyska, który zdawał się mówić O mój Boże. Dostałem żółtodzioba.

— Tak?

— Nie wiem, jak się siodła konie — przyznał chłopak.

— Niech zgadnę. — Kane roześmiał się. — Zawsze pojawiały się w pełni osiodłane i gotowe do jazdy?

— Paladyni. Powinna być za nich nagroda. Dobrze, nie ma problemu. Ale przyjrzyj się, żebyś następnym razem sam potrafił.

Загрузка...