Od prawie dwóch tygodni podróżowały w najgorszej pogodzie, jaką Rachel widziała w całym swoim życiu.
Okazało się, że mają w domu mnóstwo materiałów przydatnych w podróży, Rachel była zaskoczona i nawet nieco przerażona odkryciem, jak wiele przedmiotów w domu miało związek z hobby jej ojca. Kiedy zaczęły przebierać stosy rzeczy, doszła do wniosku, że Edmund Talbot miał większy wpływ na dom, w którym nigdy go nie było niż mieszkający w nim ludzie.
Problem jednak nie polegał na tym, że miały dużo rzeczy, a na wybraniu tego, co spakować. Obie dysponowały dobrymi plecakami, zaprojektowanymi pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, lekkimi jak piórka i doskonale pasującymi do ich ciał. Jednak napełnienie ich wymagało starannego przemyślenia. W końcu zdecydowały, że najważniejsze będzie jedzenie, odpowiednie ubrania i schronienie. Prawie wszystko inne zostawiły. Rachel spakowała sobie jeszcze odrobinę biżuterii, a Daneh jej jedyną książkę medyczną z epoki, coś o tytule „Anatomia Graya”. Z tym wyruszyły w padający deszcz ze śniegiem.
Pogoda nie poprawiła się ani na chwilę. Przez ostatnie trzynaście dni przeciętnie przez dziesięć godzin na dobę na zmianę padał deszcz, śnieg lub deszcz ze śniegiem. Wszystkie rzeki i strumienie wezbrały, a w kilku przypadkach utrzymywane przez grupy turystyczne mosty zostały zmyte. W takich przypadkach miały do wyboru próbować ostrożnie przebyć lodowatą wodę strumienia pomimo braku mostu albo iść w górę, szukając jakiejś innej możliwości przejścia. Przejście stanowiło preferowaną alternatywę, choć lodowata woda przedzierała się pod ubrania i zalewała buty. Wolały jednak moknąć, niż tracić dodatkowe dni na marsz. W końcu musiały to zrobić przy Anar i straciły prawie dwa dni, zanim wreszcie znalazły nienaruszony most z drewna.
Zmusiło je to do zejścia z głównej drogi prowadzącej do małej wioski Fredar na mniej zadbane ścieżki biegnące przez niezamieszkane tereny. Nie były lepsze czy gorsze od głównej drogi, a deszcz zamienił je w jedno wielkie bajoro błota. Noszone przez nie buty również zostały zaprojektowane pod koniec dwudziestego pierwszego wieku i błoto spływało z nich jak woda z kaczki, ale i tak marsz wymagał nieustannego wysiłku podnoszenia drewnianych nóg, przesuwania ich, i chwytania się co chwila drzew, albo lądowania na twarzy w błocie. Wszystko to wciąż i wciąż, w niezmiennym otoczeniu drzew, wezbranych strumieni i bardzo rzadkich polan.
Każdy dzień był taki sam. Po nocy spędzonej w małym namiocie wstawały i rozpalały ognisko. Wieczorami zastawiały sidła i linki na ryby, ale przy ciągłym deszczu niewiele udawało się im złapać. Tak więc zjadały odrobinę zabranego na drogę jedzenia, składały namiot i ruszały dalej przez las. Rachel doskonale zdawała sobie sprawę, w jak stosunkowo dobrej sytuacji się znajdowały. Miały ciepłe i suche ubrania zaprojektowane przez specjalistów okresu szczytu rewolucji technologicznej dokładnie do takich warunków. Miały dobre obuwie, doskonałe jedzenie i pojemniki na wodę. W tych czasach szaleństwa były bogate.
Po drodze mijały innych, którym nie powiodło się tak dobrze. Teraz, zaraz po przekroczeniu prostego mostku z pni, znów natknęły się przy drodze na kogoś zwiniętego pod drzewem i wyglądającego jak kupka podartych ubrań.
Rachel odwróciła głowę, starając się nie patrzeć na ciało skurczone pod drzewem, ale jej matka podeszła i jak za każdym razem, starannie zbadała kobietę. Po chwili potrząsnęła głową i wróciła na ścieżkę.
— Miała w torbie coś, do czego dobrały się psy. Wodoszczelne ubranie. A jej twarz wygląda, jakby wcale nie głodowała.
— Po prostu się poddała — wyszeptała Rachel, potykając się znów w błocie i łapiąc się gałęzi drzewa. Podniosła oczy na niebo. Już zaczynało się ściemniać, choć pewnie było dopiero wczesne popołudnie. Spojrzała na zwłoki, potem na wezbraną rzekę. Jaki sens miało zarzucanie wędek, skoro nigdy nic się nie złapało. — Rozumiem, co czuła.
— Nie mów tak — przestrzegła córkę Daneh, też patrząc na niebo. — Nawet tak nie myśl. Myśl o płonącym ogniu, solidnym dachu i wołowinie czerwonej przy kości.
— Jedzenie — powiedziała Rachel. Z początku podróżowały na połówkach racji, dzieląc między siebie jeden automatycznie nagrzewający się pakiet. Jednak w miarę jak pomimo prób polowania coraz bardziej kurczyły się im zapasy, przeszły na jedną czwartą porcji. Przez ostatnie trzy dni spożywały dziennie mniej niż tysiąc kalorii, idąc przy tym stale przez błoto, w zimnie, deszczu i śniegu.
— Już nie tak daleko — oznajmiła Daneh, robiąc krótką przerwę. — Nie chciałabym obozować przy trupie, ale jest tutaj strumień. Może będziemy miały więcej szczęścia, jeśli położymy wnyki przy wodzie. Jak myślisz?
— Co ja myślę? — Rachel roześmiała się histerycznie.
— Przestań — krzyknęła Daneh, łapiąc ją za kołnierz. — Jedzenie. Ogień. Ciepło. To wszystko jest nie dalej niż dzień czy dwa drogi.
— Jasne — jęknęła Rachel z kolejnym na wpół histerycznym chichotem. — Mamo, to samo mówiłaś wczoraj!
— Kiedyś już szłam tą drogą — odpowiedziała zdeterminowanym tonem, po czym wzdrygnęła się. — Ale… przyznaję, że było to dawno temu.
— Mamo, powiedz mi, że się nie zgubiłyśmy — niepewnie poprosiła Rachel.
— Nie zgubiłyśmy się. — Daneh zerknęła na kompas. Niosła również lokator pozycyjny, ale on przydawał się tylko wtedy, jeśli wprowadzono do niego drogę. A nie zabrała go ze sobą, kiedy ostatni raz szła tą trasą — kiedy była bardzo młoda i dostatecznie głupia, żeby uważać podróż na Jarmark na końskim grzbiecie za idyllę. Kiedy teraz o tym myślała, faktycznie tak było. Pogodę mieli dobrą, zgodnie z zapowiedziami, a Edmund zajmował się dziewięćdziesięcioma procentami prac obozowych. Nie było to niekończące się brnięcie przez bagno.
— Musimy rozbić obóz — ciągnęła. — I ustawić wnyki i wędki. Nie złapiemy dużo, ale nawet to jest lepsze niż nic. — Zerknęła przez ramię, na Lazura. Przemoknięty i zmęczony domowy kot przechodził smętnie przez most. — Może Lazur coś złapie.
Prawdę mówiąc ich domowy lew dostarczał większość białka dla grupki. Pomimo deszczu rozpoczął podróż w dobrym nastroju, z wysoko podniesionym ogonem witając coś, co zanosiło się na bardzo interesujący, długi spacer. Trwało to przez większość pierwszego dnia, ale domowe lwy nie były szczególnie dobrze przystosowane do długodystansowych marszów, więc wieczorem tego dnia jego ogon sunął już po ziemi. Pomimo to o poranku siedział przy resztkach ogniska z martwym i tylko trochę wymiętoszonym oposem. Przez cały pierwszy tydzień przynosił też złowione zwierzęta: dwa razy króliki, jeszcze trzy oposy i samicę szopa pracza, a trzeciego dnia pojawił się, ciągnąc upolowanego jelonka.
Jednak ósmego dnia kot zaczął być równie zmęczony, jak ludzie i, praktycznie rzecz biorąc, przestał polować. Koty są obowiązkowymi mięsożercami, co oznacza, że codziennie muszą jeść mięso. Daneh dzieliła się z nim drobnymi porcjami ich posiłków, mając nadzieję, że wystarczy to do ochrony zwierzęcia przed uszkodzeniem wątroby, ale nawet pomimo polowań kot nie dostawał dostatecznie dużo, by utrzymać się w formie.
Daneh spojrzała na kota i swoją córkę, która również straciła za dużo ciała i potrząsnęła głową.
— Odpoczniemy tu dzisiaj, trochę dalej w górę drogi, na wypadek, gdyby mieli się pojawić jacyś padlinożercy. Rozłożymy sidła i zarzucimy wędki, a jutro będziemy tylko odpoczywać i próbować znaleźć jakieś jedzenie. Może uda się nam wypłoszyć z lasu coś, co złapie Lazur. Ale większość dnia spędzimy na odpoczynku. A jeśli niczego nie znajdziemy, to trudno. Pojutrze pójdziemy dalej.
— Może być. — Rachel poprawiła plecak. — Kilkaset metrów? — Tak.
Rachel rozejrzała się wokół po zalanym deszczem lesie i wzruszyła ramionami. Za kilka dni powinny dotrzeć do Via Apallia i do pewnego stopnia cywilizacji. Z pewnością najgorsze miały już za sobą. O ile gorzej mogło być?
— Dzisiaj kolejnych dziesięcioro uciekinierów.
June Lasker była jedną z pierwszych przybyłych. Mieszkała w domu niedaleko na zachód, trochę w górę Via Apallia, na granicy gór Adaron. Miała stosunkowo niezły dom z kominkiem na drewno i kilkoma przedmiotami, które dałoby się wykorzystać do gotowania nad ogniem. Jednak zdawała sobie sprawę, że nie będzie czego gotować, a jako doświadczony kupiec na Jarmarkach doskonale wiedziała, jak dotrzeć do Raven’s Mill. Okazała się jednym ze stosunkowo lepiej zaopatrzonych uciekinierów, posiadając własnego konia i zestaw narzędzi, dzięki którym prowadziła udane interesy. Tym, co sprzedawała, była ręczna kaligrafia, a ryzy pergaminu, atramenty, ołówki i pióra zostały dobrze przyjęte, nikt nie pomyślał o tym do czasu, aż zagłębili się w planowanie i nagle okazało się, że nie majak prowadzić zapisów.
Tak więc June stała się główną archiwistką i szkoliła dwójkę uciekinierów na skrybów, ucząc ich również umiejętności wytwarzania atramentu i papieru. Gdy tylko znajdzie wolnych kilku rzemieślników, zamierzała zatrudnić ich do zbudowania prasy drukarskiej.
— Ktoś, kogo znamy? — Edmund zerknął jej przez ramię na listę.
Deszcz równomiernie stukał w dach namiotu ustawionego do przyjmowania uchodźców. Niedaleko niego znajdował się namiot jadalny, z którego dobiegały wyraźne odgłosy formującej się kolejki do jedzenia. Na chwilę skupił uwagę na dźwiękach, ale były powolne i metodyczne. Prędzej czy później czekały ich poważne problemy, ale jak dotąd uchodźcy byli szczęśliwi, dostając po prostu jakieś jedzenie i schronienie oraz trafiając na ludzi, którzy jasno wiedzieli, co robić. Oczywiście było wielu histeryków, nagłe odejście od życia w spokoju i dobrobycie nie było łatwe i rodziło wiele płaczu i mnóstwo koszmarów. Ale trzydniowy okres odpoczynku i jedzenia zdawał się załatwiać problem. Po tym czasie większość grup potrafiła się już ze sobą dogadać i pomagała w obozie. Niektórzy odmówili spełnienia warunków koniecznych do zostania, mając nadzieję na znalezienie czegoś lepszego gdzieś indziej. Cóż, mogli dalej szukać garnka ze złotem, jeśli gdziekolwiek była jeszcze choćby jedna tęcza.
— Nie, ale powiedzieli, że za nimi na drodze są jakieś wozy. Przypuszczam, że to handlarze.
— Spodziewałem się ich już do tej pory — marudził zaniepokojony Talbot.
— Wiem — odparła June. — Nic im nie będzie.
— Miały wszystko, co potrzeba, żeby tu dojść — powiedział z przekonaniem.
— Wiesz, Edmund, nikt nie miałby pretensji, gdybyś wsiadł na konia i pojechał szukać.
— Wysłałem Toma. Niech to zostanie między nami. Nie chcę, żeby ktokolwiek myślał, że korzystam z przywilejów swojego stanowiska. Dotarł do Warlan i dalej szlakiem, ale ich nie znalazł.
— Szlag.
— Powiedział, że niektórzy ludzie na drodze twierdzili, że most na Annan na południe od Fredar został zniszczony. Jeśli próbowały przejść…
— Prawdopodobnie go obeszły — pocieszyła go June. — Daneh nie usiłowała by sforsować rzeki przy takim poziomie wody. A w takim razie są na jakichś bocznych drogach.
— A ja nawet mogę się domyślić, na której — powiedział Edmund. — Ale gdybym pojechał ich szukać, mnóstwo ludzi chciałoby poleźć w każdym kierunku. A na to nie możemy pozwolić. Sytuacja tutaj wciąż wisi na włosku.
Zacisnęła szczęki, ale kiwnęła głową w potwierdzeniu.
— Przez co wiadomość, którą dostałam, staje się jeszcze bardziej nieprzyjemna.
Edmund zachował kamienną twarz, uniósł tylko jedną brew. — Ostatnia grupa została… zaatakowana przez gromadę mężczyzn. Zabrali im wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
— Wszystkie zalety podróży z epoki, a teraz jeszcze bandyci — parsknął Edmund. — Będziemy musieli zorganizować straż znacznie szybciej, niż myślałem.
— Jest mnóstwo rekreacjonistów…
— Nie chcę bandy facetów, którzy malują się na niebiesko i atakują z wrzaskiem — gniewnie odpowiedział kowal. — Na dłuższą metę to nie będzie jedyny taki problem. Potrzebujemy profesjonalnych strażników, cholera, żołnierzy, którzy poradzą sobie w prawdziwej walce. Chcę mieć legionistów, nie barbarzyńców. Między innymi zamierzam dopilnować, żeby nie stali się zalążkiem systemu feudalnego, albo nie nazywam się Talbot.
— Żeby wyszkolić legionistów potrzebujesz centuriona — z uśmiechem stwierdziła June. — I odpowiednich warunków społecznych jako podłoża.
— Jeśli będziemy mieć szczęście, ten pierwszy się zjawi — powiedział tajemniczo. — Co do drugiego — pracuję nad tym.
— Cóż, tymczasem lepiej wygrzeb skądś kilku dobrych Piktów, zanim zjawią się tu wikingowie.
Herzer miał bardzo zły tydzień.
Upadek zastał go w domu, jednak podobnie jak w przypadku większości ludzi nie na wiele się on zdawał w świecie bez energii. Rodzice pozbyli się Herzera najwcześniej, jak to tylko było możliwe. Ani jego matka, ani ojciec nie powiedzieli ani słowa na temat jego stanu, poza pytaniami, czy się coś nie poprawia, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że każde z nich winiło za problemy genetykę tego drugiego. I żadne nie było typem osobowości, która potrafiłaby znieść psychicznie ciężar dziecka o „szczególnych potrzebach”. Kiedy był maty. oboje traktowali go dobrze, może bardziej jako szczególną zabawkę niż dziecko, ale kochaną zabawkę. Kiedy jednak zaczęły się pojawiać drgawki, stawali się coraz bardziej odlegli, aż w końcu, kiedy osiągnął minimalny wiek na usamodzielnienie się, matka zapytała wprost, kiedy się wyprowadzi.
Tak więc żył samotnie. I choć jak wszyscy otrzymywał dość hojne zasiłki.
Sieci, znaczną ich część przeznaczał na gry rekreacyjne. Tak więc jego dom przedstawiał się raczej skromnie, podobnie jak posiadane przez niego rzeczy. Właściwie do jego małego domku pasowałby termin „minimalistyczny”. Nigdy nie trzymał w nim nawet broni, z którą trenował, w celu ograniczenia bałaganu przechowując ją w bliżej nieokreślonych magazynach sieci.
Tak więc Upadek, zastał go z pustymi rękami.
Wiedział, że Via Apallia jest gdzieś na północ od jego domu oraz że Raven’s Mill znajduje się na zachód od drogi. A ponieważ orientował się, jak odnaleźć północ, wyruszył.
W domu nie miał kompletnie nic do jedzenia, a jedynym materiałem na osłonę była peleryna, którą przed laty podarowała mu Rachel. Zdecydowanie za mała, ale od biedy mógł ją wykorzystać.
Wkrótce największym problemem okazał się brak ludzkich ścieżek. Roślinność rozrosła się do niesłychanych rozmiarów, teren był płaski i pełen strumieni przepełnionych z powodu nieustannych deszczy. Wszędzie gęsto rosły krzewy ligustru bardzo utrudniające marsz.
Przez dwa dni szedł, kierując się zwierzęcymi ścieżkami i własnym nosem, aż w końcu trafił na pierwszą ścieżkę wydeptaną przez ludzi. Podążył nią na północ, zdążając do Via Apallia.
Zamiast niej trafił jednak na Dionysa McCanoca.
W pierwszej chwili po prostu ucieszył się ze spotkania. Olbrzym miał ze sobą zwykłe stadko pochlebców i przynajmniej była to jakaś grupa, z którą mógł się związać. Jednak przywiązanie szybko przestało być pociągające. Benito próbował zrobić łuk i strzały i nimi polować, ale poza nim nikt z grupy nawet nie starał się zdobyć jakiegoś jedzenia. Kiedy Herzer do nich dołączył, mieli jakieś nieduże zapasy, ale ośmiu dorosłych mężczyzn, z Herzerem dziewięciu, szybko je pochłonęło. Kiedy się skończyły, Herzer próbował poszukać czegoś, ale jego treningi nigdy nie prowadziły w tę stronę. Pożyczył nóż i wystrugał sobie wędkę, zamocował na niej przynętę i próbował łowić, jednak po całym dniu schwytał tylko dwie ryby, które na dodatek wyglądały bardzo dziwnie. Żadna z nich nie miała kształtu właściwego dla ryb i koło paszczy zwisały im dziwne wąsy. Nie miał też pojęcia, jak je przygotować, ale uznał w końcu, że można postąpić z nimi tak samo jak z dziczyzną, więc odciął im głowy, wypatroszył i obdarł ze skóry. Potem pomimo deszczu musiał rozpalić ognisko. Dionys miał staromodną zapalniczkę, którą bardzo niechętnie użyczył do eksperymentu. Po kilku próbach Herzerowi udało się rozpalić ogień pod osłoną powalonego drzewa. Potem upiekł zdobycz, wbijając ją na rozwidlony patyk. Pierwszy kij po zbytnim zbliżeniu do ognia zapalił się, Prawie zrzucając cenne mięso do ognia. Od tamtej pory Herzer pamiętał o używaniu do pieczenia świeżej gałęzi. Pomimo tego w trakcie pieczenia kilka kawałków ryby i tak wpadło w żar, a kiedy wreszcie posiłek był gotów, starczyło ledwie po kilka kęsów dla każdego w grupie. Jednak coś było. I było gorące.
Dopiero tego ranka, po przejściu przez to wszystko dla paru kęsów na wpół upieczonej ryby, Herzer zaczął się zastanawiać, co McCanoc zamierza. Olbrzym nie wydawał się iść gdziekolwiek lub czymkolwiek się zajmować. Emanowało z niego oczekiwanie.
Gdy tylko rankiem wyplątał się z przemoczonej peleryny, Herzer zapytał Dionysa o jego plany. Później przyznał, że nie był to najlepszy ruch pod względem politycznym. Nie mieli śniadania i żadnych perspektyw na obiad, chyba że któryś z nich w jakiś sposób zdołałby znaleźć jedzenie pomimo deszczu. A Dionys nie był osobą, która lekko przyjmowała podważanie swojego autorytetu. Wysłuchał mniej więcej połowy diatryby Herzera, po czym uderzył młodego człowieka w klatkę piersiową z siłą, która powaliłaby wołu.
Herzer brał udział w niezliczonych walkach sensorycznych, ale rzadko wyłącznie z gołymi dłońmi i nigdy przy pełnej stymulacji, tylko prawdziwi idioci lub masochiści włączali systemy bólu na pełną moc. Więc po uderzeniu przez chwilę leżał tylko w błocie, zastanawiając się, czy szaleniec go zabił. W końcu podniósł się z ziemi i odszedł w las.
Nie był pewien gdzie idzie, po prostu przez jakiś czas nie miał ochoty oglądać twarzy Dionysa.
Nie znalazłszy żadnego jedzenia ani odpowiedzi na pytanie, co robić, wrócił do obozu po południu. Tymczasem McCanoc wysłał część swoich ludzi do pilnowania ścieżki. Potem zebrał pozostałych, łącznie z Herzerem, na przemówienie.
— Skończyły się dni słabości — oznajmił, stając na deszczu z obnażonym mieczem, opierając go czubkiem przed sobą w ziemi. — Nadszedł czas, by silni zajęli należne im miejsce.
Mówił w tym stylu przez dobre trzydzieści minut, podczas gdy czwórka, która nie poszła pilnować drogi, siedziała na deszczu i — przynajmniej w przypadku Herzera — zastanawiała się, ku czemu to wszystko zmierza. W końcu dotarło do niego znaczenie przemowy.
— Czyli mówisz, że mamy zostać bandytami? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tylko na jakiś czas — poważnie odpowiedział Dionys. Od chwili, gdy Herzer wrócił, traktował go z większym szacunkiem niż pozostałych swoich pomocników. — Z czasem zajmiemy nasze właściwe miejsce, przewodząc Nowe mu Przeznaczeniu.
— Nowe Przeznaczenie — powtórzył Herzer, przecierając oczy z deszczu. — Czy nie tak Paul nazwał swoją grupę? I czy Sheida nie kontroluje czasem Norau?
— Tylko tymczasowo. Tylko tymczasowo. Ale to zależy od jej sojuszników na tym kontynencie. Tymczasem możemy wywalczyć sobie niszę i wydostać się z tego — wskazał wokół na ociekający deszczem las. — Przecież nie chcesz tak żyć do końca swoich dni?
— Hmm — wydobył z siebie Herzer, nie rozglądając się. Odgrywał kilka scenariuszy, w których należało rozprawić się z bandytami i w większości z nich jedną z metod była infiltracja ich obozu. No cóż, zinfiltrowałem obóz bandytów, pomyślał. Ile dostanę punktów?
Wtedy uświadomił sobie nagle, że nie chodziło już o punkty. Dionys był śmiertelnie poważny. Z naciskiem na śmiertelnie. Miecz nie został wyciągnięty wyłącznie na pokaz, wyraźnie mógł zostać w każdej chwili użyty. A Herzer poczuł zimny dreszcz, gdy uświadomił sobie, Dionys głównie mógł użyć go właśnie na nim.
— No cóż, oczywiście, że nie chcę w tym siedzieć przez resztę życia — parsknął Herzer. — I nie widzę powodu, żeby nie zająć naszego właściwego miejsca. — Powiedział absolutną prawdę.
Dionys przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.
— Benito, Guy i Galligan stoją na czatach. Na drodze w końcu pojawią się jacyś ludzie. Część z nich zdecyduje się dołączyć do naszej małej krucjaty. Część będzie posiadała rzeczy, którymi opłacą cło za używanie drogi. Wszystko świetnie. Niektórzy będą się opierać. Trzeba będzie ich… przekonać.
Wokół Herzera rozległy się chichoty i uświadomił sobie nagle, że całe to przedstawienie przygotowano wyłącznie dla niego. Siedzące wokół niego… stwory już dawno sprzedały swoje dusze i nie miały żadnych oporów przed staniem się po Upadku bandytami. Dopiero wtedy zaczął się zastanawiać, czy wszyscy zaczęli tak jak on, zabawka, którą olbrzym chciał dodać do swojej kolekcji upadłych dusz. Zdał też sobie sprawę, na co czekał McCanoc. Chciał, żeby ociągający się jeszcze, jak Herzer, stali się dostatecznie głodni i zdesperowani, żeby przestać się przejmować.
Wiedział też, że jest otoczony. Prawdopodobnie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, pozostali siedzieli po obu jego stronach i za plecami. A o ile kilku z nich miało noże, a Dionys oczywiście swój miecz, to Herzer nie znalazł nawet odpowiadającego mu kija, i był praktycznie bezbronny.
Równocześnie uświadomił sobie, co o tym wszystkim myśli. Niech go szlag trafi, jeśli ma się stać bandytą. Za nic nie skaże się na potępienie przez upadek do poziomu rozbójnictwa i bryganctwa, o jakim mówił Dionys, nawet jeśli nie znał odpowiednich słów. Herzer może nie do końca był pewien swoich uczuć, zwłaszcza dotyczących kobiet, ale nigdy nie zachowywał się inaczej niż godnie i sprawiedliwie. I nie zamierzał przestać tylko dlatego, że był trochę głodny. Na świecie było zbyt wiele dziwnych ryb.
Pozostawało jednak pytanie, jak się z tego wyplątać, nie tracąc przy tym życia. A jedyną w tej chwili odpowiedzią było: grać.
Tak więc udawał. Rozumiał przy tym sprawę, że błędem byłoby granie w pełni przekonanego, jedynie na tyle, by przystać na ich plan. Zauważył później, że jeden z pozostałych zawsze był w pobliżu, przyglądając mu się i pilnując.
Znajdował się w takim właśnie stanie paranoi, dręczącego głodu i zawieszonej w powietrzu awantury, gdy nadbiegł Guy z wiadomością, że trafił im się pierwszy klient.
Rachel i Daneh rozdzieliły się, żeby zwiększyć szansę na zdobycie czegoś do jedzenia. Daneh poszła na południe od drogi, podczas gdy Rachel i Lazur na Północ.
Daneh ustawiła trzy sidła w rozsądnie wyglądających miejscach, na śladach zwierzyny wzdłuż zachodniej strony drogi. Pułapki były proste, z epoki, składały się z pętli ze splecionych końskich włosów. Gdyby królik lub coś podobnego przeszło ścieżką, zaplątałoby się w samozaciskową pętlę i zostało na miejscu do chwili sprawdzenia wnyków. Albo do chwili, aż przyszłoby coś innego i zjadło zdobycz. W trakcie ich podróży zdarzyło się to już nieraz i straciły w ten sposób nawet jedne z sideł. Ale nie miały nic lepszego.
Dotarła do małego strumienia, przez który przerzucono prosty most z pni i zastanawiała się, czy byłoby to dobre miejsce na zarzucenie wędki, kiedy z lasu wyłonili się trzej mężczyźni.
Herzer poczuł, jak na widok Daneh trzymanej przez Benita i Galligana ściska mu się żołądek.
— Dionys, to moja znajoma — powiedział. Zajął pozycję możliwie najdalej z tyłu grupy, ale za sobą wciąż miał jednego z bandy. A kiedy grupa rozstawiła się na ścieżce, Boyd i Avis również cię cofnęli.
— No cóż, masz bardzo ładną znajomą — stwierdził Dionys. — Kim jesteś?
— Jestem Daneh Ghorbani. I wiem kim ty jesteś, Dionysie McCanoc. Co to ma wszystko znaczyć? — Daneh zacisnęła szczęki, ale jej głos drżał lekko.
— Cóż, za używanie drogi trzeba opłacić myto — oświadczył Dionys. — Zastanawiam się, czym możesz nam zapłacić.
— Wolne żarty — odpowiedziała ostro, spoglądając na grupę, a potem na Herzera, który patrzył wszędzie, tylko nie na nią. — Jesteś… jesteś szalony.
— Parę osób mi to sugerowało. — Dionys wyciągnął miecz i przystawił jego czubek do jej gardła. — Ale odradzałbym używanie w tej chwili tego terminu, kobieto. Ghorbani… skądś znam to nazwisko. Ach! Żona Edmunda Talbota, prawda?
— Ja… jesteśmy z Edmundem przyjaciółmi, tak — cicho potwierdziła Daneh.
— Jak wspaniale! — wykrzyknął McCanoc z ponurym uśmiechem. — Jakże nadzwyczaj wspaniale. A gdzie jest twoja córka?
Daneh prawie czekała na to pytanie.
— W chwili Upadku była w Londynie. Mam nadzieję, że nic jej nie jest.
— Myślę, że jest w lepszej sytuacji niż ty. — McCanoc uśmiechnął się paskudnie. — I wiem, jak możesz zapłacić myto!
— Dionys — powiedział Herzer napiętym głosem. — Nie rób tego.
— Och, nawet nie pomyślałbym o zajęciu pierwszego miejsca — odparł tamten, odwracając się do chłopca i kierując ku niemu miecz. — To twoje zadanie.
Herzer zatoczył się do przodu, pchnięty przez Boyda w plecy i nagle stanął tuż przed Daneh. Dla niej też droga nie była łaskawa, kości policzkowe mocno rysowały się na twarzy, a na policzku miała smugę brudu. Spojrzał jej w oczy i dostrzegł w nich rezygnację i coś jeszcze, coś bardzo starego i mrocznego.
— Doktor Ghorbani, przepraszam — wyszeptał i schylił się, uderzając ramieniem w jednego z pilnujących.
Mężczyzna był mniejszy od niego i został odrzucony z drogi. Od tej chwili Herzer musiał tylko utrzymać się na nogach i zacząć biec. Jednym skokiem przebył mały mostek i szybko skręcił w lewo, przeciskając się między krzakami i drzewami wzdłuż drogi. Po chwili zniknął.
— Cóż — stwierdził McCanoc, wymachując mieczem. — To było… trochę niespodziewane. — Spojrzał na zwiniętego na ziemi kompana i potrząsnął głową. — Wstawaj. Co za palant. — Galligan złapał Daneh, zanim mogła uciec i trzymał ją teraz za obie ręce, odciągając je do tyłu. — Hmm… cóż, wciąż jeszcze nie zapłaciłaś myta.
— Zrób to — splunęła. — Zrób, cokolwiek zamierzasz i bądźcie wszyscy przeklęci.
— Och, ale my już jesteśmy. Guy, trzymaj ją za drugą rękę. Wy, złapcie ją za nogi. Nie miałem kobiety już od ponad tygodnia i mam już dość machania ręką.
Herzer przedzierał się przez las, szukając kija, gałęzi, jakiejkolwiek broni. W końcu opadł na ziemię, dysząc i płacząc. Nawet pomimo przygłuszenia dźwięków przez deszcz i las, słyszał za sobą odgłosy. Zamknął na nie uszy, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc.
Las był stary, przerośnięty gęsto paprociami i ligustrem. Wszystkie leżące na ziemi gałęzie przegniły, ale w końcu znalazł młode drzewko, które wyrosło mniej więcej na wysokość człowieka, po czym obumarło z braku światła. Próbował odnaleźć drogę powrotną przez las, ale ligustr ukrył wszelkie ślady. W końcu dotarł do strumienia i mając nadzieję, że to właściwy, poszedł wzdłuż niego, część drogi brodząc w wodzie. Dionys, przy jego rozmiarach i mieczu, stanowił główne niebezpieczeństwo. Ale nawet nędzny łuk i krzywe strzały Benita mogły mu zagrozić, i to pomimo deszczu. Pozostali mieli jedynie noże.
Gdyby tylko mógł wrócić na czas.
Guy zszedł z pani doktor i spojrzał na nią w dół.
— Mamy jej teraz poderżnąć gardło? — zapytał. — Zawsze to robimy z homunkulisami.
— Nie. — Dionys wytarł zadrapanie na policzku. — Ale weźcie jej płaszcz przeciwdeszczowy i spodnie jako karę za nieopłacenie myta z własnej woli. — Roześmiał się. — Pozwólcie jej żyć. — Kopnął Daneh w bok.
— Żyj. Idź i powiedz swojemu lubemu, co zrobiliśmy. Powiedz mu, że przyjdziemy po niego. Nie dzisiaj, nie jutro, ale niedługo. A wtedy dokończymy dzieła. ~ Machnął na grupę i ruszył ścieżką na południe, przez most. — Tam skąd przyda, będzie ich więcej.
Kiedy grupa odchodziła, Daneh przetoczyła się w błocie na bok i zasłoniła warz dłońmi. Nie będzie płakała. Odmówiła dania im tej satysfakcji. Przez cały czas utrzymała kamienną twarz i wiedziała, że to odebrało im część przyjemności. To było jedyne, co mogła zrobić i nie zamierzała teraz tego stracić.
Odczekała, aż zyskała pewność, że odeszli i podniosła się na nogi, poprawiając ubranie najlepiej, jak mogła. Żałowała, że nie może go zedrzeć i wyrzucić, nawet spalić. Ale musiała mieć coś do osłony przed zimnem i wilgocią. Niepewnym krokiem doszła do strumienia i wypłukała usta, pozbywając się paskudnego niesmaku i obmacując obluzowany ząb, Dionys usiłował wydobyć z niej jakąś reakcję, ale poza drapnięciem, gdy udało się jej uwolnić rękę, nic mu nie dała. Miała na ciele inne rozcięcia i stłuczenia, a w pewnym momencie zaćmiło jej przed oczami z bólu w żebrach, możliwe, że któreś było złamane.
W końcu usiadła na moście i po prostu siedziała w deszczu, aż usłyszała na drodze zbliżające się kroki. Obawiając się, że któryś z nich wraca po drugi raz, wstała i odwróciła się do ucieczki. Ale okazało się, że to tylko Herzer, trzymający w rękach drzewko wyższe od siebie, z ziemią wciąż przyczepioną do resztek korzeni.
Herzer spojrzał na nią i opadł na kolana, ze spuszczoną głową, prawie zwijając się wokół bezużytecznego kija.
— Przepraszam — wyszeptał.
— Herzer…
— Przepraszam, nic nie mogłem zrobić, zabiliby mnie i…
— Herzer! — krzyknęła. — Do cholery, nie mam czasu na twoje użalanie się nad sobą. Skłamałam o Rachel. Jest w górze drogi. Musimy ją znaleźć i zabrać ją stąd, zanim oni to zrobią.
— Rachel? — zapytał, wstając.
— Mów cicho — powiedziała spiętym głosem.
— Ja… — Ściągnął swoją pelerynę i podał jej. — Potrzebuje pani tego bardziej niż ja. I tak musimy się stąd wynieść.
— Porozmawiamy o tym. — Daneh wzięła pelerynę wyciągniętą sztywno ręką. — Możesz iść przede mną. W tej chwili nie chcę mieć blisko siebie żadnych mężczyzn — wycedziła jadowicie. — To nic osobistego.
— Oczywiście — odparł Herzer, kierując się do przodu. — I, Herzer.
— Tak?
— Kiedy dotrzemy do Rachel, nie wspomnimy ani słowem, że byłeś z grupą, która to zrobiła. Rozumiesz?
— Ja… dobrze. Ale nie, nie rozumiem.
— Włożyłam sporo wysiłku w ocalenie ci życia — powiedziała gorzko. — Nie chcę, żeby zabił cię Edmund. Albo Rachel.