ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

Pomaszerowali do Via Apallia, a potem przekroczyli most nad Shenan i skierowali się na zachód.

— Gdzie my idziemy? — wymamrotał Cruz z pierwszego szeregu. Wszyscy wiedzieli, że przeciwnik znajdował się na południe. Zdawali się oddalać od nadchodzącego wroga.

— Nie wiem — odpowiedziała Deann, gdy to samo pytanie zaczęto powtarzać w dalszych szeregach.

— Cisza w kolumnie — zakomenderował Serż.

Szybkim marszem powędrowali Via na zachód, śpiewając od „Marszu Cambreath” do „Żółtej wstęgi”, przy czym różne rodzaje wojsk śpiewały swoje własne wersje, a później „Drogę Wielkiego Pnia” i „Pijąc Bourbona”. Kawaleria próbowała skłonić ich do podjęcia „Garryowen”, ale ponieważ nie sposób było do tego maszerować, a łucznicy nie znali słów, musieli to śpiewać sami. Szli tak przez wczesnoporanny deszcz, który wymagał własnej piosenki, aż dotarli do mostu nad strumieniem Cryptopus.

Tam, na rozkaz przekazany Alyssie przez Edmunda, kawaleria, oprócz pięciu jeźdźców, przeszła w kłus i odjechała dalej drogą, podczas gdy reszta wojska przekroczyła rzekę, utworzyła pojedynczą kolumnę i skręciła na południe.

Maszerowali po wąskiej drodze wzdłuż niewielkiej rzeki. Przeszli przez porośnięty drzewami wąwóz, prowadzący do wewnętrznej doliny masywu góry Massan. Szlak był ledwie widoczny i wyboisty, więc wojsko często musiało się zatrzymywać i oczyszczać go dla ciągnących za nimi koni czy równać większe wykroty. Nawet kiedy już przedostali się do doliny, stary szlak ledwie nadawał się do użycia, ale w sumie posuwali się w całkiem znośnym tempie. Mieli kilka przerw, głównie po to, by dać odpocząć koniom, ale nie zatrzymali się nawet na gotowanie posiłku, jedząc prażoną kukurydzę i popijając ją wodą ze znacznie już węższego strumienia. Kiedy jednak dotarli do drugiego końca doliny, słońce dawno już schowało się za górskim grzbietem na zachodzie i zaczynało się robić ciemno.

— Obóz — rozkazał Edmund. — Strażnicy, ale bez palisady.

Żołnierze przeszli do doskonale przećwiczonych czynności związanych z zakładaniem obozu, a Serż z McGibbonem ustawili posterunki wartownicze rozdzielone między Panów Krwi i łuczników. Obie grupy nie mieszały się, przygotowując osobne ogniska.

— No i co u diabła się dzieje? — Cruz zapytał Herzera w trakcie wieczornego posiłku. Herzer wylosował tego wieczora przygotowywanie kolacji, więc ugotował prosty gulasz z małpy i solonej wieprzowiny. — Czemu do cholery kawaleria odjechała na zachód?

— Nie wiem — odpowiedział Herzer, przypominając sobie mapę okolicy. Znajdowali się chyba najdalej jak możliwe od bezpośredniej obrony miasta.

— Byłeś wczoraj wieczorem u barona — zauważył Cruz. — Niczego nie powiedział?

— Nie, nie powiedział — odparł Herzer, nie wspominając, jak Edmund uzasadnił swoją wstrzemięźliwość. — A gdyby to zrobił, i tak bym ci nie powtórzył.

— Myślę, że skierujemy się na górę — stwierdził Pedersen. Dekurion z nieszczęśliwą miną spojrzał na górującą nad nimi ciemną masę. — Nie znoszę tego drania.

— Ja też — zgodziła się Deann. — Ale jeśli tak, lepiej wcześnie połóżmy się spać. — Po tych słowach podniosła się od ogniska i zaczęła szykować sobie posłanie.

— Racja — przytaknął Herzer, wstając i zbierając sprzęt kuchenny. Umył go w strumieniu, a potem rozłożył posłanie. Odzyskał futrzany koc i pomimo dodatkowej wagi dodał do swojego bagażu. Rozłożył najpierw skórzaną płachtę, potem koc i uformował pakiet z ubrań w charakterze poduszki. Jednak zanim się położył, dokonał jeszcze przeglądu straży ustawionych wokół obozu i upewnił się, że wszyscy są w pogotowiu i znają rozkład wart. Potem wrócił, zdjął zbroję i buty i położył się, przykryty płaszczem. Wyglądało na to, że w nocy może padać, ale stwierdził, że będzie się tym martwił, jeśli faktycznie zacznie moknąć. On też zastanawiał się nad możliwymi intencjami ich dowódcy, ale usnął, zanim doszedł do jakichkolwiek wniosków.

Następnego ranka, po obfitym posiłku, zaczęli wspinać się na górę.

Szlak był równie kiepski, jak ten, który wiódł do doliny, jeśli nie gorszy. Najwyraźniej prowadził śladami starej drogi, ale mijające tysiąclecia doprowadziły w wielu miejscach do jej całkowitej erozji. Droga wiła się serpentyną, a większość zakrętów została całkowicie zmyta. Jednak triari nieobce były takie warunki z ich poprzednich nieustannych marszów przez te okolice i z wprawą zabierali się do pracy nad każdą przeszkodą, oczyszczając osuwiska skalne i wypełniając miejsca, gdzie droga została zmyta. W związku z tym dotarcie na grzbiet góry zajęło im cały dzień, a baron Edmund był ewidentnie niezadowolony z tego, że posuwają się tak wolno. Na obiad i kolację zjedli suche racje i szli do późna w nocy. Baron nie pozwolił na pochodnie, a przy zachmurzonym niebie i głębokich cieniach pod drzewami, wędrówka wzdłuż grzbietu stała się prawdziwym koszmarem. Herzer nie wiedział, o której godzinie Talbot ogłosił w końcu postój, ale był w stanie już tylko wystawić strażników, a potem zawinąć się w koc, bez zdejmowania zbroi, i usnął praktycznie natychmiast.

Następnego ranka wstali przed świtem i maszerowali dalej, okazjonalnie łapiąc między drzewami widoki na doliny po obu stronach. Niewiele widzieli — ta część Shenan była praktycznie niezamieszkana — aż do późnego popołudnia, gdy zbliżyli się do drugiego krańca góry. Grzbiet, którym się poruszali, wznosił się tam w górę i gdy dochodzili do szczytu wzniesienia, daleko w dolinie na zachód od góry, zobaczyli wolno poruszający się na pomoc duży oddział.

Od czasu do czasu przekraczali antyczną drogę i to właśnie w jednym z takich miejsc Edmund zatrzymał pochód i naradził się z Serżem.

— Koniec marszu — zawołał Serż. — Rozbić pełen obóz.

Ustawili broń w kozły i rozpoczęli przygotowania do wybudowania ufortyfikowanego obozu. Pierwsza dekuria i łucznicy zajęli się kopaniem fosy i stawianiem palisady, podczas gdy pozostałe pododdziały zabrały się za ścinanie drzew w celu odsłonięcia przedpola. Obóz umieszczono u szczytu wzniesienia, z bramą po drugiej stronie w stosunku do szlaku i wąskim przejściem od strony grzbietu.

Przez cały czas, kiedy trwały prace, baron Edmund siedział na szczycie niewielkiego pagórka otwierającego się na południe, a gdy słońce zbliżało się ku zachodowi, nagle z zadowoleniem kiwnął głową i uniósł rękę z trzymanym w niej lustrem, odbijając promienie gasnącego słońca. Następnie truchtem zbliżył się do prawie już ukończonych fortyfikacji i rozejrzał się.

— Serż, zostaw jedną dekurię w obozie. Pozostałe trzy pododdziały i łucznicy pójdą ze mną.

— Tak, mój panie. Pierwsza, trzecia i czwarta, przygotować się do wymarszu.

— A teraz, cholera, co? — wymamrotał Cruz, gdy zmęczeni i brudni żołnierze zaczęli zbierać swoją broń. Widzieli poruszającego się w dole przeciwnika, ale tylko gdy schodzili niżej zbocza.

— Po prostu wykonuj rozkazy, Cruz — powiedział Herzer, podnosząc swoją włócznię i plecak.

— Zdejmijcie hełmy i załóżcie peleryny — rozkazał Edmund, gdy przygotowali się do wyjścia. Sam już to zrobił. — Nie chcę, żeby zdradził nas błysk światła na zbroi.

Herzer zastanowił się nad tym, gdy schodzili w dół kolumną i uśmiechnął się. Stali na bardzo wysokiej górze i widziany z dystansu przeciwnik znajdował się w odległości przynajmniej czterech mil. Zdążył już wcześniej spostrzec, że oddziały w dolinie dawało się zauważyć tylko wtedy, gdy zdradzał je błysk metalu, widok wozów taboru albo wieczorne ogniska. Grupa łuczników i piechoty schodząca po zboczu góry w pelerynach, o szarej i niewyróżniającej się barwie, będzie praktycznie niewidoczna dla przeciwnika w dole.

Ześlizgiwali się i zjeżdżali zboczem góry, a słońce schowało się za horyzont i zmierzch przeszedł w noc. Chmury z poprzedniego dnia rozeszły się po wypuszczeniu zaledwie paru kropli deszczu, a księżyc w pełni dawał dość światła, żeby umożliwiać im marsz. Podążali ścieżką prawie do podnóża góry, gdzie natrafili na mały płaskowyż o szerokości około sześćdziesięciu metrów i zatrzymali się. Baron wezwał Herzera i McGibbona do krawędzi płaskowyżu.

— Herzer, McGibbon, czy jest dość światła, żeby przygotować pozycje obronne? — zapytał.

— Tak jest — wyszeptał Herzer. — Ale tylko fosa, nie widzimy dość dobrze, by ścinać drzewa.

— Nie musisz szeptać, Herzer — zaśmiał się Edmund. — McGibbon?

— Możemy ustawić nasze tarcze i pale — odpowiedział łucznik. — Nie jestem pewien, czy coś więcej.

— Wykopcie fosę przez wąwóz z jednym przejściem — po chwili namysłu rozkazał Edmund. — Będziemy potrzebować jakiegoś sposobu na zablokowanie go. Spróbujcie zakamuflować ją najlepiej, jak się da. I nie ustawiajcie tarcz. Jeszcze nie. Ale bądźcie gotowi zrobić to błyskawicznie.

— Tu obok rośnie duży kasztan — zauważył Herzer, wskazując na skraj szlaku trochę poniżej miejsca, gdzie stali. — Jeśli go obalimy i przywiążemy do niego liny, przypuszczam, że moglibyśmy przyciągnąć go do przejścia i zablokować je. Tego właśnie pan chce, prawda?

— Doskonale — pochwalił go Edmund, rozglądając się. — Do roboty.

Herzer wysłał jeden manipuł trzeciej dekurii do pracy przy drzewie, a pozostali zabrali się za kopanie płytkiego rowu wzdłuż krawędzi płaskowyżu. Kiedy skończyli, kazał im pościnać krzaki w celu zamaskowania niskiej ściany, i poszukać młodych drzewek, którymi można by wzmocnić palisadę. Własne paliki zostawili na grzbiecie góry, więc musieli rozejrzeć się za lokalnymi zasobami. Przekonał się, że było dość światła oraz że niedaleko, w miejscu stosunkowo świeżego osuwiska, rosła kolonia młodych topoli, które mogły dostarczyć odpowiedniego materiału. Wysłał zmęczonych kopaniem fosy żołnierzy do ścinania drzewek i przyciągania pni do barykady, aby ją wzmocnić, ale został powstrzymany przez Talbota.

— Na razie wystarczy — oświadczył baron, przyglądając się wzniesionym fortyfikacjom. — Ustaw strażników i prześpijcie się. Rano czeka nas wielka bitwa.

Herzer rozkazał przerwać prace, a potem zastanowił się, kto powinien stanąć na warcie. Dla większości z nich była to pierwsza bitwa i wiedział, że pomimo zmęczenia, trudno im będzie spać. Nie był pewien, czy jemu się to uda. Raz już walczył i przeżył, ale pierwszy raz doświadczał przedbitewnej tremy. Zebrał wszystkie trzy pododdziały, a potem spróbował wybrać tych, którzy jego zdaniem i tak nie usną, przydzielając im obowiązki strażników i wysyłając resztę do posłań.

Kiedy wszystko zostało już przygotowane i większość obozu leżała w ciszy, spała lub stała na warcie, obszedł fortyfikacje, sprawdzając ich stan. W połowie drogi napotkał barona Edmunda, który robił dokładnie to samo.

— Powinieneś się trochę przespać — odezwał się baron.

— Mógłbym powiedzieć to samo o panu, sir — odpowiedział Herzer. — Czy dobrze rozumiem, że szykujemy pułapkę?

— Zobaczymy — enigmatycznie odparł Edmund. — Idź trochę odpocząć. Pobudka przed świtem. Żadnych ognisk. A po wschodzie słońca nikt w zbroi nie śmie pokazać się nad barykadą.

— Przekażę to ludziom, sir, i pójdę spać. Czy mogę kontynuować? — zapytał, salutując.

— Tak jest — odpowiedział baron, oddając honory. Gdy chłopak oddalił się w mrok, Edmund potrząsnął głową i uśmiechnął się, a potem położył się spać.

Świt zastał ich zmęczonych i obolałych, w trakcie zimnego śniadania składającego się z małpy i prażonej kukurydzy. Ale przynajmniej dostali do spłukania tego paskudztwa wodę zmieszaną z winem. Tuż po świcie Talbot wysłał jednego z kawalerzystów w dół wąwozu, wyszeptawszy mu cicho rozkazy, a potem ustawił żołnierzy na fortyfikacjach. Łucznicy zajęli pozycje po obu ich krańcach, a trzy pododdziały Panów Krwi trzymały centrum. W miejscu, gdzie z płaskowyżu schodziła ścieżka, w fortyfikacjach znajdowała się przerwa, ale wokół pnia wielkiego orzecha uwiązali liny i sprawdzili, że przy zbiorowym wysiłku bez problemu mogli przesunąć drzewo, blokując przejście.

Grupa żołnierzy bez zbroi i dobrze zamaskowanych pelerynami zajęła się ulepszaniem kamuflażu fortyfikacji, lecz niedługo potem w polu widzenia pojawiła się czołówka sił przeciwnika.

Tym razem byli oddaleni o niecałą milę i żołnierze, zdjąwszy hełmy, żeby nie zdradził ich odblask słońca na metalu, przyglądali się przechodzącym siłom Rowany. Najpierw w polu widzenia pojawiła się chmara lekkiej kawalerii, jadącej swobodnie, jakby nie obchodziło ich nic na świecie, z ludźmi siedzącymi na koniach w ponurym milczeniu.

Następnie przed ich oczami pojawił się najdziwniejszy widok, jaki kiedykolwiek oglądali. Za kawalerią ciągnęła zbieranina piechoty, ale jeśli byli to ludzie, to zostali poddani okropnej Przemianie. Zdecydowanie niskiego wzrostu, krępi, z długimi, potężnymi ramionami i mocnymi nogami. W rękach nieśli różnorodną broń, topory do walki i ścinania drzew, krótkie miecze, włócznie i maczugi. Nie tylko maszerowali, ale chwilami posuwali się susami, czasem opadając do podpierania się na rękach, kiedy musieli przyspieszać. Większość nie była osłonięta żadną zbroją, ale na plecach nieśli drewniane tarcze, a tu i ówdzie widać było koszulki kolcze i metalowe napierśniki. Pomimo porannego chłodu na ogół nic na sobie nie mieli. Kilku nosiło koszule, a wielu było nagich, jeśli nie liczyć brudnych przepasek biodrowych.

— Na Boga, orkowie — wymamrotał Herzer, pocierając oczy. — To cholerni orkowie!

— Geny szympansów — odezwał się zza niego Edmund. Baron uważnie im się przyglądał i sapnął gniewnie. — Sheida mówiła mi o tym, ale trudno było mi uwierzyć!

— Czy to konstrukty? — zapytał po chwili Herzer.

— Nie, Przemienieni — ze złością odpowiedział Edmund. — Normalni ludzie Przemienieni przez programy tej suki Celine. To… obrzydliwe.

— Biedne dranie — powiedział Cruz, przełykając ślinę. — To by było na tyle, jeśli chodzi o poddanie się, gwarantuję, że nie są to faceci, którzy zaczęli po jej stronie.

— Nie, prawdopodobnie są to po prostu jacyś nieszczęśni uciekinierzy, którzy zostali złapani w jej mroczne sieci — zgodził się Edmund. — I prawdopodobnie dokładnie taki sam los czeka każdego, kto wpadnie w łapska Sojuszu Nowego Przeznaczenia. Was też. Ale pamiętajcie również, że nie mamy możliwości Przemienienia ich z powrotem. I nie będą dbać o to, co się z nimi stanie. Nie możemy im w żaden sposób pomóc, więc jedyne, co możemy zrobić, to zabić ich. Ponieważ — jeśli tego nie zrobimy — zdobędą nasze miasto, zgwałcą kobiety i spalą wszystko do gołej ziemi. Czy wyrażam się jasno?

— Tak jest, sir — szczeknął Cruz.

— Baronie, mam pytanie — odezwał się Herzer.

— Wal.

— Czy królik nie powiedział, że będą szli wschodnią doliną?

— Oczywiście, że tak — roześmiał się Edmund. — Ale on jest zły. A przynajmniej maksymalnie chaotyczny. Więc naturalnie nie mógł powiedzieć nam całej prawdy, nawet pomimo geas Bast. To byłoby wbrew jego naturze.

— I pan pozwala mu się kręcić przy nas? — zapytał zdumiony Herzer.

— Jak już mówiłem, słyszałem o nim — odparł Edmund. — Wierz mi, warto trzymać go po swojej stronie.

— Chryste, patrzcie na tego konia — wyszeptał Cruz, gdy w polu widzenia pojawiła się następna grupa.

Wierzchowiec był monstrualny, przynajmniej trzykrotnie większy od największego hanaraha Kane’a i musiał taki być, by udźwignąć na grzbiecie potężną postać w czarnej zbroi.

— Dionys? — wyszeptał pytająco Herzer.

— Och, tak — zaśmiał się Edmund. — Zastanawiam się, kto w końcu zrobił mu tę jego zbroję.

— Przepraszam?

— Chciał, żebym to był ja — wyjaśnił Talbot, marszcząc nagle czoło. — Spora część jego… osobistej wrogości bierze się stąd, że właściwie zasugerowałem mu, żeby poszedł się pieprzyć.

Herzerowi przyszło na myśl kilka możliwych odpowiedzi, z których żadna nie była do końca odpowiednia. W końcu wzruszył ramionami. — Cóż, myślę, że tym razem będziemy musieli mu w tym pomóc, sir.

— Zobaczymy — odpowiedział Edmund.

Za Dionysem podążała spora grupa zbrojnych i niewielki oddziałek jeźdźców w zbrojach płytowych, a dzięki uniesionym przyłbicom Herzer dostrzegł dość, by rozpoznać kilku z jego starych kompanów. Wiedział, że każdy z nich brał udział w gwałcie na Daneh i od przyglądania się ich przejściu gotowała się w nim krew.

— Och, gdybym miał tu swój stary łuk — wyburczał. — Mógłbym ich stąd powystrzelać jak kaczki.

— Cierpliwości — rzekł Edmund. — Cierpliwości.

Następnie nadciągnęła kolejna grupa Przemienionych, a później bezładna mieszanina wozów z zaopatrzeniem i nędznie ubranych mężczyzn i kobiet. W taborze zdarzały się również dość niezwykłe widoki, łącznie z jednorożcem wielkości kuca ciągniętym za jednym z wozów. W końcu ostatnia grupa znikła z pola widzenia.

— Pozwolimy im po prostu odejść? — wyszeptał Herzer.

— Cierpliwości — powtórzył Edmund, a potem roześmiał się, gdy w polu widzenia pojawiła się kolejna grupa kawalerii. Jednak tym razem dało się w niej rozpoznać Alyssę z rudymi włosami, która wyciągała właśnie z sajdaka swój łuk.

Kawaleria Raven’s Mill po chwili również zniknęła i przez jakiś czas nie było czego oglądać. Słońce podniosło się i doszło już prawię nad górę za ich plecami, kiedy od strony kawalkady pojawił się dym. Potem zobaczyli kawalerzystę, ukrytego wśród drzew u podstawy góry, jak wyjeżdża z ukrycia i macha w stronę północy. Potem pojawiło się więcej kawalerii Raven’s Mill, a jeden z jeźdźców chwiał się w siodle raniony strzałą. Wgalopowali w górę wąwozu, na spoconych i zmęczonych koniach, aż dotarli do występu i zatrzymali się na nim, a Alyssa z tylną strażą podjechała do podnóża stoku.

— Trzech na najlepszych koniach niech pojedzie w górę — zawołał Edmund. W trzech miejscach do drzew przywiązane są szmaty. W każdym z nich ma stanąć jeden człowiek. Reszta niech trochę odpocznie.

Alyssa z tylną strażą została u podstawy wzniesienia, aż w polu widzenia pojawiła się goniąca za nimi grupa goniących ich jeźdźców. Alyssa odczekała, ze strzałą założoną na cięciwę, aż dotarli na niewielką odległość, a potem wypuściła ją i natychmiast skierowała się pod górę, razem z resztą oddziału. Jeden z przeciwników spadł z konia, ale reszta pogoniła za kawalerią Raven’s Mill w górę wąwozu.

— Spokojnie — rozkazał Edmund. — Zostać w ukryciu. Łucznicy, na mój rozkaz, i niech nikt z nich nie ucieknie!

Wroga kawaleria, pędząc za oddziałem Raven’s Mill, w żaden sposób nie zdradzała, że zdaje sobie sprawę, iż wpada w pułapkę, pnąc się wąską ścieżką w górę wąwozu.

— Spokojnie — zawołał Edmund, gdy Alyssa i reszta przejechali przez linię obrony, świadomie nie patrząc przy tym na boki.

— TERAZ!

Na tę komendę łucznicy wstali zza barykady i zaczęli strzelać, posyłając strzały praktycznie poziomo w nadciągających jeźdźców. Część spudłowała, ale większość trafiła w cel, jako że przeciwnik musiał zwolnić, jadąc po kiepsko wytyczonej drodze. Po krótkiej chwili zostali zrzuceni z siodeł, niektórzy jeszcze żyjąc, ale wszyscy na ziemi. Spora liczba wierzchowców również dostała i w uszy Herzera uderzył potworny kwik rannych koni, który ustał dopiero, gdy łucznicy zlitowali się i dobili zwierzęta. Kilka koni pobiegło dalej ścieżką, najwyraźniej podążając za stadem Alyssy i te zostały wyłapane przez kawalerię Raven’s Mill stojącą teraz na widoku. Reszta pokręciła się po okolicy, po czym oddaliła się w dół zbocza, zbierając się w ciasną grupkę u jego podstawy.

— Teraz zobaczymy… ach, ha! — powiedział Edmund, gdy w polu widzenia u podstawy wąwozu pojawiła się grupa orków, najwyraźniej prowadzona przez jednego z jeźdźców w zbrojach płytowych. Los jeźdźców, dla obrońców wzgórza, był ewidentny, ale nie było do końca jasne, czy ich dowódca zdawał sobie sprawę z blokujących drogę umocnień. Spojrzał na wzniesienie, gdzie czekała kawaleria Raven’s Mill, a potem gestem skierował grupę około pięćdziesięciu Przemienionych pod górę.

— No to bierzemy się do dzieła — oznajmił Edmund. — Alyssa — mówił dalej, podnosząc głos. — Chodź tutaj z kilkoma łucznikami. Zobaczymy, jak długo będziemy potrafili pozostać niezauważeni.

Alyssa rozkazała swoim ludziom zejść z koni, a do przejścia w umocnieniach podbiegło trzech z jej konnych łuczników. Mozolnie wspinający się pod górę orkowie stanowili łatwy cel i łucznicy Alyssy zaczęli wybierać przeciwników po jednym, podczas gdy pozostali ewidentnie szykowali się do obrony płaskowyżu. Niektórzy orkowie szli dalej, pomimo iż zostali trafieni, wyrywając strzały ze zranionych ramion czy boków, ale inni padali i szybko stało się jasne, że pozycja była zbyt dobrze broniona, by mógł ją zdobyć tak mały oddział. Jeździec odwołał ich i wysłał jednego z Przemienionych z powrotem w stronę głównych sił.

— No chodźcie, chodźcie tutaj — wymamrotał Herzer, wyglądając przez krzaki pokrywające ich pozycję.

— Och, przyjdą — zapewnił go Edmund. — Wiedzą, że jeśli ruszą dalej, Alyssa może znów na nich wypaść i zaatakować od tyłu. Myślą, że mogą zablokować wąwóz u podstawy albo pogonić ją pod górę.

Szybko stało się jasne, że przeciwnik wybrał opcję z pogonieniem, jako że w dolinie zaczęło przybywać wrogich oddziałów.

— Dobra, wszyscy na dół i założyć hełmy — zawołał Edmund. — Nie podnosić głów, dopóki wam nie każę, albo na mój rozkaz dekurioni wsadzą wam miecze w karki. Alyssa, musisz być naszymi oczami — dodał, zakładając własny hełm.

— Ustawiają się. Mają też łuczników — zakomunikowała kobieta, gdy kilka strzał ze świstem przeleciało jej nad głową i nieszkodliwie wylądowało na płaskowyżu. — Choć stamtąd nie mają większych szans.

— Idą ścieżką czy się rozstawili?

— Prosto ścieżką — odparła, zakładając strzałę na cięciwę i strzelając. — Idą bardzo głupio.

— Dobrze. Wypuść jeszcze parę strzał, a potem zachowuj się tak, jakbyś uciekała — polecił Edmund. — Łucznicy, przygotować się do wstania.

— Idą dalej. Niektórzy łucznicy zatrzymuj ą się do strzału. — Znów strzeliła. — Ale nie stanowią problemu. Dwieście metrów… sto pięćdziesiąt… Rozstawili się w poprzek ścieżki, jest ich około setki. Pięćdziesiąt metrów…

— ŁUCZNICY WSTAĆ! — rozkazał Edmund, sam też się podnosząc. Wzdłuż całej barykady ustawiono beczki ze strzałami. Herzer nie widział pola bitwy, ale widział stojących po obu stronach umocnień łuczników wybierających poszczególne cele i wypuszczających strzały. Słyszał, jak śmieją się, gdy nieludzki przeciwnik padał po drodze, i słyszał dobiegające z dołu krzyki. W końcu Edmund potrząsnął głową.

— Głupi, bardzo głupi. Muszę się zgodzić z królikiem.

— Kiedy wstaniemy? — zapytał Herzer.

— Kiedy będą mieli szansę dojścia pod górę — zaśmiał się Edmund. — A w tej chwili przeciskają się nad trupami, co bardzo utrudnia im zadanie. Szlag, wycofują się. — Pomasował się po policzku i potrząsnął głową. — A co robią gdzie indziej? — zapytał retorycznie. Odwrócił się i spojrzał na słońce, co sprowokowało ziewnięcie, a potem wyciągnął swoje małe lusterko. Herzer zauważył, że w środku miało otwór i jakiś rodzaj siatki. Edmund podniósł je i przez chwilę błyskał nim pod górę, a potem czekał. Po chwili dało się zauważyć uniesioną na tle słońca flagę, którą chwilę machano, opuszczono, a potem znów wzniesiono i zamachano nią.

— Dziękujmy Bogu za głupotę naszych wrogów — ucieszył się Edmund, znów błyskając lusterkiem. — Zawracają wszystkie swoje siły i kierują się na nas.

Dopiero w południe wszystkie siły zebrały się u podstawy góry, a Herzer nakazał swoim ludziom zjeść kolejny zimny posiłek z zapasów. Zaczynało im brakować kukurydzy, ale wieczorem powinni dostać coś na ciepło. Chwilę po południu Dionys rozpoczął natarcie, znów wysyłając orkowych wojowników prosto pod górę, podczas gdy jego łucznicy próbowali przedrzeć się między drzewami, żeby zyskać lepsze pole ostrzału na łuczników z Raven’s Mill.

Długie łuki znów zaczęły szyć do Przemienionych, ale tym razem ci osłaniali się tarczami, a części z nich udawało się piąć w górę. W końcu Edmund kiwnął głową.

— Herzer, przesuńcie drzewo na pozycję.

— Triari! Do lin! — zawołał Herzer, podnosząc się i pierwszy raz od rana spoglądając na pole bitwy.

Pierwszym, co zauważył, była cała droga zawalona ciałami, z których sterczały strzały, a trupy kawalerzystów i koni zaczynały się już wydymać w słońcu. Niżej na szlaku leżało więcej ciał, a między nimi posuwała się linia orków, przygiętych za tarczami, wspinając się nad ciałami w próbie dotarcia do obrońców. Na widok Panów Krwi niektórzy atakujący zatrzymali się i zaczęli wywrzaskiwać obelgi, ale zaraz skurczyli się za osłonami, przewracając się czasem, gdy strzała trafiła do celu. A w miarę jak się zbliżali, zdarzało się to coraz częściej, jako że łucznicy szyli teraz z boków i nawet pomimo używania dużych, okrągłych tarcz ciała orków trochę zza nich wystawały. Herzerowi prawie zrobiło się żal przeciwnika prącego do przodu pod nawałą strzał, ale musiał się zająć innymi sprawami, gdy triari złapali za liny i pociągnęli.

Drzewo było w pełni wyrośniętym orzechem, bardzo ciężkim. Musieli użyć wszystkich sił, by przesunąć je pod górę, ale po chwili zatrzymało się w takim miejscu, że wypełniło przerwę w fortyfikacjach, z pniem solidnie podciągniętym pod górę, a gałęziami skierowanymi w stronę nadciągającego przeciwnika, tworząc tym samym barierę praktycznie nie do pokonania od dołu.

Panowie Krwi wrócili na swoje pozycje i podnieśli tarcze, stając w milczącym, zdyscyplinowanym rzędzie wzdłuż barykady. Po obu ich stronach łucznicy kontynuowali ostrzał, wolniej, ponieważ zaczęli już być wyczerpani nieustannym wysiłkiem. Strzelali mniej celnie i niektórzy z nich zamienili się miejscami z asystentami, odstępując na bok i masując przemęczone mięśnie.

— Miecze — rozkazał Edmund, gdy pierwsza linia Przemienionych podeszła do fortyfikacji. Z wysiłkiem próbowali przebić się przez i wokół konarów obalonego drzewa i chwytali się jego gałęzi, po omacku usiłując dotrzeć do słupów palisady. Pierwszy podniósł głowę przed Cruzem i natychmiast padł z szeroką raną w boku od krótkiego, szerokiego miecza Pana Krwi.

Przez chwilę zrobiło się gorąco wzdłuż całej palisady, gdy Panowie Krwi siekli wyciągające się ręce orków próbujących przedostać się przez barykadę, ale Przemienieni nie mieli prostego sposobu na przebicie się przez żołnierzy. Dla Panów Krwi przypominało to ćwiczenia. Po prostu cięli i dźgali każdy pojawiający się przed nimi cel, utrzymując podniesione tarcze, by osłonić się przed ciosami przeciwnika. W krótkim czasie atakujący wycofali się, zostawiając po sobie spiętrzoną pod palisadą linię trupów i rannych, a w trakcie ucieczki doznawali kolejnych strat ze strony ostrzeliwujących ich łuczników.

Bitwa nie była całkowicie jednostronna. Kilku z Panów Krwi wyglądało stosownie do swojej nazwy, mając cięcia na ramionach, wgniecenia na hełmach i tarczach. Ale ich ciężkie zbroje stanowiły osłonę przed większością ciosów przeciwnika i nie zginął nikt, z wyjątkiem jednego pomocnika łuczników, który został chwycony przez ogromnego orka i przeciągnięty przez palisadę, gdzie rozrąbano go na kawałki.

— Cóż, to było interesujące — stwierdził Edmund. — Zebrać siły, triari. Porządki po bitwie.

Загрузка...