Praktycznie wszyscy zostali zbryzgani krwią na czerwono i jednym z pierwszych rozkazów było polecenie wyczyszczenia broni i zbroi. Następnie Herzer rozdzielił pracę, kierując część ludzi do opieki nad rannymi, podczas gdy pozostali zajęli się naprawami stosunkowo niewielkich uszkodzeń fortyfikacji. Orkowie próbowali ściągnąć i obalić słupy palisady, ale te były dobrze wkopane w ziemię. Kilka zostało prawie przerąbanych, ale szybko zastąpiono je zapasowymi słupkami przygotowanymi jeszcze przed bitwą. Równocześnie jedna de-kuria stała na straży, a po wykonaniu bieżących napraw żołnierze mieli odpocząć, zjeść i zająć się swoim sprzętem.
Wszystkie trzy pododdziały miały szansę zjeść i odpocząć, zanim Edmund wezwał ich z powrotem na pozycje. Łucznicy znów rozpoczęli ostrzał, ale tym razem wrogowie prowadzeni byli przez kilka postaci odzianych w zbroje płytowe, co ani trochę nie podobało się Herzerowi.
— Zwykłym mieczem nie jesteście w stanie nic zrobić zbroi płytowej — przemówił do Panów Krwi Edmund. — Ale z niewielkiej odległości przebiją się przez nie strzały, podobnie jak dobrze pchnięte pilą. To właściwa chwila na ich użycie, weźcie też do rąk narzędzia budowlane, pokażemy im, jak się zabija ludzi w zbrojach.
Odziani w płytówki zbrojni najwyraźniej z dużym wysiłkiem wspinali się pod górę, a gdy się zbliżyli, stanowiska zajęli główni łucznicy, wysyłając starannie wycelowane strzały w szczeliny na szyjach, łokciach, kolanach i w wizjerach hełmów. Zbrojni próbowali osłaniać się tarczami, ale byli w stanie trzymać je tylko z jednej strony, a wtedy ostro atakowali ich łucznicy z drugiej flanki. Gdy pancerne postacie się zbliżyły, strzały zaczęły się przebijać przez blachy, obalając ich. Zresztą Panowie Krwi mogli też wreszcie zaprząc do dzieła pilą. Te nie były w stanie przebić zbroi, ale wbijały się w tarcze, a po wbiciu w drewno masa broni zmuszała przeciwników do opuszczenia osłon. Wojownicy musieli albo zatrzymać się i próbować wyciągnąć pocisk, albo zrezygnować z całkowicie nieporęcznej osłony. Przeciw Panom Krwi wyruszyło czternastu zbrojnych, lecz do szczytu dotarło tylko pięciu.
— Niech przejdą przez barykadę — rozkazał Edmund rozbawionym głosem, gdy pierwszy z nich dotarł do jej podstawy. — Cofnąć się — dodał, robiąc krok do przodu.
Odziana w zbroję postać chwyciła się szczytu umocnienia i podciągnęła się w górę, prawie spadając do środka, unosząc zaraz tarczę i miecz przeciw Panom Krwi po prawej. Robiąc to, równocześnie odwróciła się plecami do Edmunda, który podszedł i spuścił swój młot wprost na tył głowy zbrojnego. Gruba stal hełmu pękła od uderzenia i przeciwnik padł martwy na twarz.
— Tak się to robi — oświadczył Edmund. — Rozdzielcie ich, zatrzymajcie tarczami z jednej strony, a potem załatwcie toporami i młotami. — Gdy nad szczytem palisady pojawił się następny przeciwnik, spuścił młot na jego opancerzoną rękę, wywołując wrzask i mnóstwo hałasu związanego z upadkiem zbrojnego z palisady i turlaniem się w dół stromego zbocza. — I pamiętajcie, żeby nie walczyć fair.
Przez palisadę przedzierało się teraz już tylko trzech zbrojnych, ci również zostali szybko załatwieni w podobnie brutalny sposób. Ostatni zauważył Herzera i desperacko uniósł zasłonę hełmu, odsłaniając twarz należącą do Galligana, jednego z pomagierów Dionysa.
— Herzer! — wydyszał prawie bez tchu mężczyzna. — Boże, proszę…
— Do zobaczenia w piekle — krzyknął Herzer i wbił pilum w twarz przeciwnika. Następnie przeszedł się wzdłuż barykady i odsłonił twarze poległych.
— Benito też tu jest — stwierdził z satysfakcją.
— Lepiej ci? — zapytał Edmund, gdy pierwszego z wrogów przerzucono przez fortyfikację, by sturlał się w dół pod następną falę orków.
— Trochę — przyznał Herzer. — Ale poczuję się znacznie lepiej, kiedy on zginie — dodał, wskazując w kierunku podstawy wzniesienia, gdzie widać było jeżdżącego między ludźmi McCanoca.
— Nie powinno ci to sprawiać przyjemności — zauważył Edmund.
— Zabijanie ludzi mnie nie cieszy — odparł Herzer, a potem wzruszył ramionami. — No dobrze, jest kilku, których zabicie sprawiło mi pewną satysfakcję. Ale nie mam też w związku z tym jakichś strasznych wyrzutów sumienia. Czy to znaczy, że jestem chory?
— Nie, jeśli nie sprawia ci przyjemności zabijanie dla samego zabijania — odpowiedział Talbot. — Niektórzy łucznicy i część z twoich ludzi wymiotuje teraz na potęgę. Ale to tylko jedno ekstremum reakcji na walkę. Część reaguje tak jak ty, po prostu się za to zabiera. I wszystko w porządku, pod warunkiem, że nie będzie ci to sprawiać przyjemności.
— Lubię współzawodnictwo — stwierdził Herzer. — Naprawdę lubię wygrywać. Nawet jeśli oznacza to, że ten drugi ginie.
— W takim razie, jeśli przeżyjesz jeszcze trochę, będzie z ciebie naprawdę dobry żołnierz. — Edmund uśmiechnął się, gdy McCanoc wezwał z powrotem swoje siły. — A niech tam, już jesteś naprawdę dobrym żołnierzem.
Po krótkiej konsultacji Dionysa z kilkoma jeźdźcami w zbrojach jeden z nich podjechał w stronę umocnień i zatrzymał się poza zasięgiem strzału z łuku, machając uwiązaną na końcu lancy białą szmatą.
Edmund stanął na szczycie barykady i przyłożył dłonie do ust.
— Podejdź, jeśli chcesz negocjować. Ale jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, szybko zrobimy z ciebie jeża.
Jeździec wolno podjechał do góry, z trudem zmagając się ze swoim wierzchowcem, jako że niezbyt wyszkolony koń nieustannie płoszył się, czując przesycający powietrze intensywny zapach krwi. Kilku z atakujących wciąż żyło, ale jeździec nie zwracał na nich uwagi, po prostu omijając ich wyciągnięte ręce.
Kiedy dotarł na odległość umożliwiającą rozmowę z linią obrońców Raven’s Mill, znów się zatrzymał i odsłonił twarz.
— Tego nie poznaję — wymamrotał Herzer.
— Kozioł ofiarny — domyślił się Edmund. — To jak, poddajecie się? — zawołał.
— Nie — odpowiedział tamten z nagłym błyskiem humoru na twarzy. — Ale wzywamy do tego was. Jeśli tego nie zrobicie, po prostu zalejemy waszą nędzną palisadę i zabijemy was wszystkich.
— Powinniście byli spróbować tego od razu — rzekł Talbot. — Teraz straciliście już ilu? Pięćdziesięciu? Setkę ludzi? A reszta nie wykazuje zbytniego entuzjazmu do walki.
— Odejdźcie, a pozwolimy wam żyć — zawołał jeździec. — To najlepsza oferta, jaką dostaniecie.
— Dajcie nam McCanoca i wszystkich pozostałych przy życiu uczestników gwałtu mojej żony oraz ludzi, biorących udział w rzezi Resan, a pozwolimy wam żyć — z pogardą odpowiedział Edmund. — Och, i wracajcie do swojej nory. Wtedy pozwolimy wam odejść z życiem.
— Czy to wasze ostatnie słowo? — zapytała postać w zbroi.
— Tak, to moja ostateczna odpowiedź — z uśmiechem odparł Talbot. — Prawdę mówiąc, dopiero zaczęliśmy się rozgrzewać.
Jeździec potrząsnął głową, a potem zawrócił. U podstawy wzgórza zdał raport McCanocowi, który po prostu podniósł środkowy palec w stronę umocnień, przekazując bardzo stary znak pogardy.
— Teraz zobaczymy, co zrobią — zadumanym głosem powiedział Edmund. — Każ ludziom, żeby coś zjedli. Pójdę porozmawiać z Alyssą i McGibbonem.
Herzer przekazał informację i sam zabrał się do jedzenia. Z powodu docierającego z dołu nad palisadą zapachu krwi i trupów oraz krzyków rannych, proszących między innymi o wodę, nie był to jeden z jego najlepszych posiłków w życiu. Ale zdołał go przełknąć. W końcu wrócił baron, żując kawałek małpy, i kiwnął głową na coś u podstawy wąwozu.
— Mówił poważnie.
U podstawy wzgórza zebrały się wszystkie siły, ze zbrojnym w centrum, przy ścieżce, a łucznikami i Przemienionymi ustawionymi na skrzydłach. Na znak McCanoca, cała armia zaczęła wspinać się do góry.
— Przynajmniej ma trochę zmysłu taktycznego — stwierdził Edmund. — Wie, że mając nas za plecami nie może dobrać się do miasta, i że możemy spokojnie wymanewrować go na wzgórzach.
— I co teraz zrobimy? — nerwowo zapytał Herzer. Niewielki oddział na wzgórzu miał przed sobą prawie dziesięciokrotnie liczniejszego przeciwnika.
— Zobaczymy, ilu drani poślemy w piach — z chichotem odpowiedział Edmund. — A potem uciekniemy.
Herzer usłyszał ruszające w górę wąwozu konie i odruchowo rozejrzał się wokół.
— Patrzeć przed siebie — zawołał baron. — Oni idą w górę, a my ich będziemy zabijać. Nie ma w tym żadnej filozofii.
Przemienieni posuwający się między drzewami stanowili kiepski cel dla łuczników, więc skupili się na opancerzonych postaciach idących szlakiem. Znów zbrojni padali, ale za nimi posuwała się fala orków, a po jakimś czasie podchodzenia wróg znalazł się w odległości pozwalającej mu odpowiedzieć ogniem. Ich łuki były lżejsze niż te z Raven’s Mill, ale trafiali głównie w łuczników i ich pomocników. Łucznicy skierowali ostrzał na nich, ale robiąc to, dali szansę spokojnego wspięcia się pod górę zbrojnym.
Ludzie w zbrojach, pnący się szlakiem, szli znacznie szybciej niż idący zboczami orkowie, więc pierwsi dotarli do palisady. Znów doszło do desperackich zmagań wokół powalonego drzewa, gdy zbrojni zaleli palisadę. Herzer ochoczo wziął się do dzieła, wymachując potężnym młotem używanym do wbijania w ziemię słupów palisady, a jego zaprawione mięśnie spuszczały go na wrogów z olbrzymią siłą. Jednak posługiwanie się nim wymagało obu rąk i jednemu ze zbrojnych udało się ciąć Herzera w lewe ramię. Po krótkich, zażartych zmaganiach wszyscy zbrojni zostali powaleni i nadszedł czas na uporanie się z nadchodzącymi ich śladem orkami.
Herzer tu też znalazł się w samym sercu bitwy. Podniósł upuszczone przez kogoś pilum i rzucił nim w dół, w tarczę jednego z orków, po czym podniósł swoją tarczę i wyciągnął krótki miecz.
— PANOWIE KRWI, DO MNIE! — krzyknął, tnąc groteskowo Przemienione postacie wspinające się na umocnienia.
Po jego bokach pojawili się Cruz i Deann i we trójkę udało im się utworzyć ścianę tarcz, gdy fala przeciwników zalała umocnienia. Wszystko później rozmyło się, cały czas siekli i kłuli wrogów przed sobą, tnąc odsłonięte ramiona, opuszczając tarcze przed sobą na stopy przeciwników, wyprowadzając mordercze dźgnięcia w twarze, i podnosili je z powrotem.
Gdzieś w trakcie walki Herzer zauważył, czy może wyczuł poruszającego się z boku Edmunda. Za każdym razem, gdy ich szereg wymagał wzmocnienia, nagle błyskał w słońcu młot barona, miażdżąc orka, dwóch czy trzech i obryzgując przeciwników fontanną krwi.
Herzer nie miał pojęcia, jak długo trwała bitwa, po prostu ciął i rąbał, ciął i rąbał, jak na szkoleniu, tyle że towarzyszyły temu wrzaski orków i okazjonalne stęknięcia po jego bokach. W końcu fala zawróciła i jedynymi ludźmi stojącymi na barykadzie byli obrońcy Raven’s Mill.
Fosę wypełniały ciała, w większości orków, ale zginęło też kilku Panów Krwi i nieco więcej łuczników. Ed Stalker leżał w wypełnionej krwią i ciałami fosie przebity mieczem, ale z własną klingą wbitą w gardło orka, który go powalił. Bue Pedersen dostał paskudne cięcie na prawym ramieniu, zalewające krwią pospiesznie zaaplikowany bandaż, i przynajmniej trzech łuczników miało już nigdy więcej nie zobaczyć Raven’s Mill.
— Wyrzucić ciała wrogów przez palisadę i rozpocząć jej demontaż — rozkazał Edmund. — Zacznijcie transportować rannych w górę. Martwych zakopać w fosie.
— Tak jest, sir — zmęczonym głosem odpowiedział Herzer. — Nie będziemy obdzierać ciał? — spytał, patrząc na trupy i kilku rannych. Gdy pytał, kilku ludzi dobijało właśnie orków. — Jest tu trochę dobrego materiału, który mógłby się nam przydać.
— Tak, ale nie jesteśmy w stanie tego nieść — zauważył Edmund. — Lepiej będzie, jeśli to zostawimy. McGibbon.
— Panie.
— Wyślij połowę swoich łuczników do pierwszego punktu odwrotu — rozkazał Talbot. — Powinien tam czekać jeździec.
Edmund stanął na płaskowyżu, gdy Panowie Krwi i pozostali łucznicy zabrali się do pracy.
— Ile to potrwa, Herzer? — zapytał, osłaniając oczy przed słońcem.
— Trzydzieści minut, baronie — wydyszał Herzer, wyciągając z ziemi jeden ze słupków palisady.
— Mnóstwo czasu — wymamrotał Edmund, patrząc w dół wąwozu. — Zobacz, jak się kręcą. Łucznicy, zostawcie to i sprawdźcie, czy jesteście w stanie ich stąd sięgnąć.
Pod osłoną strzał łuczników, którzy faktycznie byli w stanie dostrzelić do miejsca, gdzie wróg usiłował przeformować szyki, triari szybko rozebrali swoje umocnienia i zakopali ciała towarzyszy. Jeśli pokryła ich przy tym krew wrogów, tym lepiej, jednak trupy wrogów zostawiono na powierzchni, żeby zajęli się nimi ich przyjaciele. Albo i nie. W dolinie Shenan wciąż było mnóstwo kruków, które już zaczęły się zbierać.
— Łucznicy, przejść do drugiego punktu obrony — rozkazał Edmund. — Kiedy dojdziecie, Mac, niech reszta rusza w górę. Panowie Krwi, do obozu. Ruszać się.
Wieczór zastał ich z powrotem za palisadą, którą opuścili poprzedniego dnia. Dostali pierwszy gorący posiłek od jakiegoś czasu, a podpłomyki i gotowana wieprzowina nigdy jeszcze nie smakowały im tak dobrze. Kawaleria odjechała, zanim tam doszli, ale Panowie Krwi i łucznicy stanowili razem dostateczną siłę, by ograniczyć się do minimalnych wart i wszyscy mogli porządnie odpocząć.
W dolinie migotały ogniska przeciwnika i choć nie byli w stanie dostrzec jego ruchów, wiedzieli, że jak długo ogniska płoną, wróg nigdzie się nie ruszył.
Po zejściu z warty Herzer szybko usnął, ale śniły mu się tak żywe sny, że nieustannie się budził. Kiedy nie spał, słyszał obóz wokół wypełniony jękami i mamrotaniem innych, co najwyraźniej stanowiło reakcję po bitwie. W końcu przed świtem zrezygnował z prób dalszego snu, założył zbroję i podszedł do ogniska w środku obozu. Baron też był na nogach i podał mu kubek sasafrasowej herbaty.
— To cholernie nędzny substytut prawdziwej herbaty — Edmund skrzywił się — ale przynajmniej jest gorące.
Herzer napił się trochę i rozgrzał dłonie, przyglądając się palisadzie.
— Jakieś wieści?
— Ani śladu. Co, jak myślę, oznacza, że wynieśli się w środku nocy.
Przed podejściem do ogniska Herzer przyjrzał się dolinie, więc teraz potrząsnął głową.
— Wciąż są tam ognie.
— Jasne, zostawia się za sobą kilku ludzi, którzy pilnują ognia, a resztę się wyprowadza. To stara sztuczka.
— Ale nie będziemy wiedzieć, gdzie się skierowali — zmartwił się Herzer. — Mogą być już w połowie doliny!
— I co? — Edmund zaśmiał się. — Nie obchodzi mnie, jak szybko się poruszają. Teraz, kiedy trochę odpoczęliście, możemy ich bez trudu wyprzedzić. Jesteśmy wewnątrz ich pola manewru. W którąkolwiek udadzą się stronę, możemy zajść im drogę. Jeśli pójdą na północ, my zrobimy to samo i albo ich wyprzedzimy, albo zejdziemy do mostu, żeby ich odciąć. Jeśli spróbują pójść z powrotem wokół góry, możemy przejść przez rzekę przed nimi i zrobić to samo. Jesteśmy wewnątrz ich łuku.
— Ale skąd będziemy wiedzieć, w którą stronę iść? — zapytał Herzer, a potem rozejrzał się wokół. — Kawaleria.
— Wysłałem naszą kawalerię w dwóch grupach — odpowiedział Talbot. — Nie będą mieli dużo snu, ale dałem im też konie używane przez łuczników. Mogą zostać przed nimi i sygnalizować ich zamiary. Tamci mogli też zostać na miejscu, co oznaczałoby, że spróbują szturmu doliną. Myślisz, że mogą zdobyć ten fort? Po tym, co zrobiliśmy z nimi wczoraj przy znacznie słabszych fortyfikacjach?
— Nie — przyznał Herzer.
— Ja też nie. Gdy tylko wzejdzie słońce, dowiemy się, gdzie są. A przy okazji, pora już wszystkich budzić.
Obóz ożywił się przed świtem i do chwili, gdy nad horyzontem pojawiła się tarcza słońca, wszyscy mieli już za sobą gorące śniadanie i byli gotowi na kolejny dzień. Spakowano materiały obozowe i gdy tylko słońce dawało dość światła, mogli się przyjrzeć dolinie.
Zgodnie z przewidywaniami, obóz w dole został opuszczony. Wiadomość o spodziewanym wymarszu wroga została już rozpuszczona, więc nikt się tym nie zmartwił. Edmund wjechał na szczyt góry, żeby się lepiej rozejrzeć. Wrócił mniej więcej po piętnastu minutach.
— Nie zawracajcie sobie głowy niszczeniem obozu — zdecydował. — Z czasem zapewne wybudujemy tu jakiś rodzaj stałego fortu. Skierowali się z powrotem doliną, w stronę jednego z brodów na wschodzie rzeki. Czas się zbierać.
Oddział wyruszył z łucznikami na przedzie i Panami Krwi za nimi. Łucznicy szli całkiem szybko, ale Panowie Krwi po cichu wyrażali niezadowolenie ze zbyt wolnego tempa marszu.
— Ci faceci muszą trochę popracować nad umiejętnością maszerowania — wymamrotał Cruz. — Moglibyśmy iść dwa razy prędzej. W cięższych zbrojach.
— Cicho — zachichotała Deann. — Osobiście wolałabym mieć ich ze sobą przy następnej walce, ty nie?
— Cisza w szeregach — krzyknął Serż.
Okazjonalnie udawało im się dostrzec między drzewami siły przeciwnika, znacznie teraz zmniejszone, kierujące się na pomoc. Chwilami mogli też zauważyć kawalerię przekazującą flagami sygnały. Pomimo wolnego tempa łuczników wyraźnie poruszali się szybciej od wroga i wyminęli go w południe. Herzer jednak martwił się szybkością, z jaką będą w stanie schodzić w dolinę, nie wspominając o przekraczaniu rzeki. O tej porze roku jeszcze nie wzbierała, ale i tak rozlała się dość szeroko i nie da się jej łatwo pokonać. Przywykł już jednak ufać baronowi i skoro Talbot powiedział, że mogli odciąć przeciwnika, był skłonny mu uwierzyć.
U końca górskiego grzbietu, w miejscu, gdzie rozdzielał się na dwa mniejsze, z doliną pośrodku, wybrali prawe odgałęzienie, schodząc w dół starym szlakiem turystycznym. Herzer cieszył się, że mieli ze sobą tylko kilka mułów, prawie zupełnie pozbawionych już ładunku, podobnie jak konie Edmunda, ponieważ droga przedstawiała się bardzo kiepsko, przy większej liczbie zwierząt pokonanie jej mogłoby się okazać prawie niemożliwe. Zeszli na pomoc, tracąc z pola widzenia siły przeciwnika, który podjął próbę przejścia rzeki na jakichś kaskadach, i wędrując do późnego popołudnia, tuż przed zmierzchem natknęli się na grupę ludzi z Raven’s Mill czekających przy szlaku u podnóża góry.
— Cześć, Herzer — zawołał jeden z nich. Ludzie z miasta mieli ze sobą topory i szpadle i najwyraźniej ciężko pracowali nad polepszeniem drogi.
— Czołem — odpowiedział, schodząc wraz z oddziałem z góry. Niezależnie od wcześniejszego stanu szlaku, od tego miejsca była to praktycznie droga. W miejscach wyjątkowych stromizn przygotowano na niej serpentyny lub schody ze skał i pni, ze stopniami starannie wypełnionymi ubitą ziemią, która wytrzymała szybki przemarsz podkutych butów pędzącego w dół wojska.
— Jak dawno temu pan to zaplanował, baronie? — zapytał Herzer, gdy ten przechodził obok niego, ostrożnie sprowadzając po stopniach konia.
— Od początku — odparł Edmund. — Kazałem Kane’owi wysłać ich wczoraj na tę ścieżkę i dwie inne, nie było pewności, w którą stronę się skierują.
Herzer tylko potrząsnął głową i zaczął się zastanawiać, czy kiedyś będzie stanie opanować planowanie z takim wyprzedzeniem.
U podnóża góry skierowali się drogą do rzeki, gdzie zainstalowano prom. Składał się z prostej tratwy zaczepionej do solidnych lin, ale w zupełności też wystarczył do przetransportowania wojska. Do czasu, gdy wszyscy przedostali się na drugą stronę, zrobiło się już całkiem ciemno. Ale po zdemontowaniu promu i wysłaniu dwóch ludzi z zadaniem spławienia tratwy, pomaszerowali w dół rzeki do zbocza Bellevue, gdzie planowali stawić czoło przeciwnikowi.
Tam również ciężko pracowali mieszkańcy miasta. W miejscu tym do rzeki dochodził skraj pierwszego grzbietu, a jedynym sposobem na przekroczenie go był przesmyk u jego podstawy. Pomimo to na całej linii od rzeki do urwiska, którym kończył się grzbiet, zwalono drzewa, wznosząc barierę, wzmocnioną następnie umocowanymi poprzecznie belkami, tworząc tym samym skomplikowane przedpiersie. W poprzek przesmyku kopano właśnie fosę i wznoszono parapet, a od wschodu, na grzbiecie góry przygotowano pozycje łuczników. Z Panami Krwi na parapecie wzdłuż zachodniego brzegu i łucznikami w górze, mogącymi strzelać ze swoich stanowisk aż do rzeki, dysponowali praktycznie niezdobytą pozycją obronną.
Herzer wiedział, że mimo wszystko czeka ich bardzo ciężka walka.
Po drugiej stronie umocnień przygotowano obóz i po przejściu przez wąską ścieżkę, stanowiącą jedyną drogę przez fortyfikacje, grupa zatrzymała się i zjadła solidny posiłek ugotowany przez kobiety z miasta. Do kolacji dostali po porcji wina, a jeść mogli, ile tylko zechcieli, ale najlepsze było to, że baron dał im wolną noc, na straży postawiwszy milicję.
Herzer usnął, widząc niedaleko siebie barona pochylonego przy świetle pochodni nad mapami, i tym razem, snu nie przerywały mu żadne koszmary.
Obudził się po południu i zamrugał oślepiony światłem słońca, które wspięło się nad grzbiet ocieniającego ich dotąd wzniesienia. Kilku z Panów Krwi kręciło się już po okolicy, ale większość wciąż jeszcze spała, przeważnie zwinięci w kłębek. Podszedł do miejsca, gdzie Edmund konferował z Alyssą i skłonił się im.
— Przeprawa nie poszła mu najlepiej — mówiła Alyssa. — Stracił większość wozów i zmyło mu nawet część piechoty. Tych kilku pozostałych jeszcze zbrojnych w większości porusza się pieszo i wydaje mi się, że przynajmniej jeden przepadł, bo widziałam tylko pięciu. Z moich obliczeń wynika, że nie zostało mu więcej niż trzystu ludzi. I poruszają się wolno.
— Dwustu siedemdziesięciu trzech pod bronią — oznajmiła Bast, schodząc ze wzgórza. — Dzisiaj rano, po tym, jak obniżyłam ich liczbę z dwustu siedemdziesięciu siedmiu. A teraz mają jeszcze straże boczne, co dodatkowo ich zwolniło.
— Cześć, kochasiu.
— Cześć, Bast — odpowiedział Herzer z uśmiechem, czując nagłą falę pożądania. Miał nadzieję, że nie rysowało się to zbyt wyraźnie na jego twarzy.
— Widzę, że cieszysz się na mój widok — stwierdziła elfka z uśmiechem, mrugając. — Ale mamy dziś przed sobą bitwę, a ja nie robię tego z facetami w zbrojach. One są strasznie twarde.
— Czyli teraz czekamy? — Herzer zapytał Talbota.
— Mniej więcej — odparł Edmund. — Ale nawet mając niecałe trzy setki tej hałastry, może nas zalać, jeśli zdecyduje się wysłać wszystkich w jednej fali. — Kiwnął zebranym głową i chwycił lejce swojego konia, wsiadając na niego bez problemu mimo ciężkiej zbroi. Wąską ścieżką przejechał przez umocnienia, pojeździł przed nimi chwilę, a potem wrócił, z satysfakcją kiwając głową.
— Kane, chcę tu grupę milicji. Trochę łuczników i pikinierów, żeby obsadzić umocnienia. McGibbon, Herzer, ściągnijcie swoich. Zobaczymy, czy uda się nam jeszcze raz go wykołować.
— Wyślę część ludzi do wznoszenia osłoniętych korytarzy — dodał Kane. — W ten sposób, jeśli tamci zrobią przerwę na noc, obrońcy, niepostrzeżenie, będą mogli się wycofać z parapetu, co przynajmniej pozwoli ich spokojnie nakarmić.
— Dobry pomysł — zgodził się Edmund.
— Serż, musisz wracać do miasta. Poradzimy tu sobie z Herzerem. — Chciałbym, żebyś usztywnił trochę milicję.
— To jak używanie bata do usztywnienia galarety — wymamrotał Serż. — Proszę o pozwolenie na pozostanie, sir.
— Odmawiam. Skoro Kane jest tutaj, ty musisz pojechać tam.
— Tak jest, sir — odpowiedział beznamiętnie podoficer.
— Bierzmy się do dzieła.