ROZDZIAŁ DRUGI

Unoszący się nad biurkiem trójwymiarowy hologram podwójnej helisy rozpadł się na kawałki, włączył nowe DNA, połączył się w sekcje, zasymulował wiązanie białek i rekombinację, po czym zaczął wszystko od początku.

Daneh Ghorbani przyglądała się symulacji z nieobecnym wyrazem twarzy. Podobnie jak jej siostra doktor Napraw Genetycznych miała gładką skórę i identycznie złotorude włosy. W przeciwieństwie do Sheidy nosiła je jednak rozpuszczone, a dobry genetyk byłby w stanie stwierdzić, że jej oczy nie mogły naturalnie posiadać chabrowobłękitnej barwy. Jednak podobnie jak siostra miała bardzo mało udoskonaleń, a te, które wprowadziła, nie miały związku z genami. Miała dość problemów z naprawianiem życia innych ludzi, by grzebać we własnym kodzie.

Hologram nie wyświetlał obrazu z faktyczną szybkością działania programu, stanowił po prostu graficzną prezentację procesu biegnącego znacznie szybciej, niż człowiek mógł zarejestrować. W różnych miejscach Sieci prowadzone były obliczenia i porównania w poszukiwaniu kombinacji genów, która wyeliminowałaby szczególny problem w kodzie aktualnego pacjenta.

Efekt tego problemu siedział na krześle naprzeciw niej, dygocząc i przyglądając się jej z wyczekiwaniem. Herzer Herrick urodził się z wadą genetyczną o symptomach podobnych do choroby Parkinsona. Przeszła one nie wykryta przez standardowe skany genetyczne i zaczęła się ujawniać, gdy osiągnął pięć lat, kiedy ukryte retrogeny wyrwały się na wolność i zaczęły losowe kodowanie białek. W ciągu ostatnich dziesięciu lat jego choroba rozwinęła się do tego stopnia, że tracił wzrok z powodu niezdolności do kontrolowania oczu, miał okazjonalne napady epileptyczne i przez większość czasu wymagał transportu. Prognozy sugerowały, że jeśli jego choroba dalej nie będzie leczona, a do tej pory nie dało się jej leczyć, umrze, zanim osiągnie dwadzieścia lat. Czyli około czterysta siedemdziesiąt pięć lat wcześniej, niż powinien.

Pomimo tych problemów był w dość dobrym stanie fizycznym. Aż do niedawna ćwiczenia pozwalały ograniczyć najgorsze efekty choroby, więc trenował wytrwale. Teraz jednak jego stan zaczął pogarszać się wraz z postępującymi uszkodzeniami nerwów.

Sprawę jeszcze bardziej komplikował fakt, że chłopak był kolegą jej córki. Stanowiło to jeden z powodów, dla których Daneh unikała związania się z tą sprawą, wiedziała, że tak bliski związek to proszenie się o kłopoty. Co więcej, zdecydowanie nie układały się jej stosunki z rodzicami Herzera. Od pierwszych objawów ruchów spazmatycznych chłopca jego rodzice, Melissa i Harris, zaczęli go unikać, jakby wady genetyczne były zaraźliwe. Dopiero kiedy rodzice „dali mu jego wolność” w wieku czternastu lat, Herzer osobiście spytał się jej, czy zgodzi się zająć jego przypadkiem. Biorąc pod uwagę stopień zaawansowania choroby, wyrzucała sobie teraz, że tak długo czekała.

Może jednak uda się znaleźć lekarstwo. Jeśli tylko doktor Ghorbani będzie miała tu coś do powiedzenia.

— To jak układanie puzzli — powiedziała, przyglądając się ewolucjom podwójnej helisy. — Pewne geny nie będą współdziałać z innymi, niezależnie od tego, jak ściśnie się je razem. Kiedyś ktoś w twojej rodzinie zdecydował się połączyć razem kilka z twoich genów. A one do siebie nie pasują. Efekt jest taki, że twoje nerwy nie potrafią już regulować neurotransmiterów.

— Ta’ pani dokt’r — przytaknął chłopiec, wzdychając. — ’iem.

— Tak, faktycznie wiesz — powiedziała z uśmiechem. — Próbuję wymyślić jakiś sposób na naprawienie tego. Sposób, na który nie wpadły automaty medyczne.

— ’arze ’użp ró’ali — powiedział chłopak, bezskutecznie usiłując skupić wzrok na hologramie czy lekarce przed sobą. Jego głowa cały czas przeskakiwała w skurczach i nie potrafił skompensować tego ruchem oczu. — Nie potrafią ’ierdzić, w czym ’roblem.

— Och, ależ potrafią określić problem — poprawiła Ghorbani. — Nie wiesz?

— N-nie — odpowiedział Herzer. — ’yślałem, ’e nie potrafią ’o ’awić.

— To dwie zupełnie różne sprawy, synu — zaprzeczyła łagodnie. — Rzecz w tym, że wyleczenie tego w klasyczny sposób musiałby cię zabić.

— Och? ’emu?

— Kłopot tkwi w regulacji neurotransmiterów — wyjaśniła Daneh. — Zlikwidowanie go wymagałoby zmiany twojego DNA, a potem wymiany wszystkich białek regulatorowych. W trakcie takiego procesu żaden z twoich neurotransmiterów nie będzie działał w ogóle, a to jest równoznaczne z zabiciem cię. Równie dobrze moglibyśmy ci wstrzyknąć neurotoksynę. Dlatego właśnie lekarze nie chcą cię leczyć, nie wolno im podejmować ryzyka powyżej pewnego progu.

— ’ana? — zapytał. — Albo ’ransfer?

— W tych warunkach, oba niosą ze sobą konsekwencje — odpowiedziała, unosząc podbródek i marszcząc brwi w sposób, który mówił „nie”. — Wydaje mi się, że właśnie źródłem problemu jest Przemiana, którą przeprowadzono gdzieś w twojej historii genetycznej, kompleks interferujący z produkcją neurotransmiterów mieści się prawie w tym samym miejscu co białka skrzeli. A mniej więcej trzy pokolenia temu miałeś w rodzinie ludzi morza. Próba Transferu lub Przemiany byłaby ryzykowna. Transfer zakłada, że twoje nerwy, ogólnie mówiąc komórki mózgowe, działają normalnie. Co w twoim wypadku nie jest prawdą. Powiedziałabym, że istnieje około trzydziestoprocentowe ryzyko, że przy Transferze do istoty nanitowej, lub czegoś podobnego, albo straciłbyś znaczącą część pamięci, albo podstawowych zdolności kojarzenia, albo to i to. Strata zdolności kojarzenia oznacza, że stałbyś się niesprawnym umysłem w nanitowym ciele, którego nie jesteś w stanie kontrolować. To też nie najlepsze rozwiązanie.

— Mo’e ’iało ’ię ’ozpada, a ’ój ’ózg też — zauważył chłopiec. — Nie ’am ’yt ’ielu opcji, ’ani ’oktor.

— Hm… — odezwała się. — Mam pewien pomysł. Nie jestem pewna, czy jest lepszy czy gorszy od Transferu, będę musiała to wymodelować. Twój stan faktycznie się pogarsza, ale mamy jeszcze trochę czasu, żeby coś wymyślić. — Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Rozwiążę ten problem, Herzer. Obiecuję.

— ’Obrze, ’ani do’or.

— A tym czasem spędzaj czas najlepiej, jak potrafisz. Odezwę się do ciebie nie dalej niż za tydzień.

— ’Obrze, ’ani do’or — powtórzył. — Oogę już iść?

Powinieneś. To, co zwykle. Odpoczywaj, dużo pij, ćwicz, jeśli możesz.

— ’ędę — westchnął. — D’ ’idzenia.

— Uważaj na siebie — powiedziała, gdy znikał z krzesła.

Odchyliła się na oparcie fotela dryfowego i przez chwilę wpatrywała się w sufit, potem machnięciem ręki wyłączyła hologram i strzeliła palcami.

— Dżinnie, Chile.

Teleportacja była praktycznie natychmiastowa, więc chwilę później zamknęła oczy, gdy owiał ją podmuch znad oceanu, a uszy wypełnił szum fal i wodospadu. Na zboczu w pobliżu Puntlavap stała mała, drewniana altana, oferująca widok na ocean Po’ele. Wąwozem spływał spory strumień, ostatnie dwadzieścia metrów spadając kaskadą i rozpryskując się wśród szumu fal z dźwiękiem równocześnie kojącym ją i pomagającym się skupić.

Dzisiaj jednak zdawało się to nie działać.

Po kilku chwilach otworzyła oczy i nienawistnie przyjrzała się chmurom nadciągającym od zachodu.

— To tu jest — wyszeptała. — Czuję to.

Wstała i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po drewnianej podłodze altany niemal równocześnie z pierwszym podmuchem wiatru poprzedzającego nadciągającą burzę. Wiatr porwał jej włosy, rzucając nimi na twarz, ale ledwie to zauważyła, zatrzymując się i niewidzącym wzrokiem patrząc na nadciągający żywioł.

— Układanka — wymamrotała, gdy zaczął padać deszcz, którego krople ściekały po brzegu ledwie widocznej tarczy siłowej. — Może zrobić to po kawałku? — Była pewna, że to jakiś pomysł, gdyby tylko mogła się skupić. Była blisko.

W tej chwili rozległo się ciche, lecz narastające dzwonienie.

— Tak, dżinnie? Powiedziałam ci, że nie chcę tu żadnych telefonów — warknęła ze złością.

— Z wyjątkiem wąskiego grona osób. — W powietrzu pojawiła się przed nią wykrzywiona grymasem głowa jej dżinna. — To sir Edmund. Mówi, że ma pilną wiadomość.

— Połącz go — westchnęła Daneh. Wszystkie myśli o układance natychmiast zostały zdmuchnięte jak przez wiatr. — O co chodzi, Edmundzie?

Przez ostatnie dwa lata wygląd jej partnera genowego prawie się nie zmienił: pozostał równie szeroki i silnie umięśniony, a na jego twarzy wciąż widać było ledwie zaczątki zmarszczek. Może w brodzie przybyło kilka siwych włosów, ale niewiele. Jednak jego zachowanie było… dziwne.

— Daneh, dziękuję, że pozwoliłaś mi ze sobą rozmawiać — powiedział. — Chciałbym, żebyś wzięła pod uwagę przekazanie nadwyżek swoich kredytów na rzecz Projektu Terraformacji Wolfa 359. Wolf Cztery wymaga znaczącego przekształcenia, łącznie z usunięciem milionów ton materiału płaszcza, a Projekt Terraformacji Wolfa 359 potrzebuje twojej pomocy.

— CO?! — krzyknęła. — Edmund, przychodzę tutaj, żeby się oderwać! Mam bardzo chorego chłopca, którego próbuję wyleczyć i nie mam ochoty, żebyś reklamował mi funduszy terraformacyjnych! Zresztą co ciebie obchodzi terraformacja? Stworzenie odpowiedniej planety wymaga pół miliona lat! To ty zawsze zwracałeś mi na to uwagę.

— Terraformacja jest kluczowa dla przyszłości, nie tylko rasy ludzkiej, ale dla całego życia. Za kilka milionów lat nasza planeta zostanie pochłonięta przez słońce. Jeśli nie będziemy mieć nowych planet, na które moglibyśmy się przenieść, planet przygotowanych dla ziemskiego życia, całe życie na ziemi — jedynym jak dotąd miejscu w naszej galaktyce z rozwiniętym życiem — zostanie zniszczone.

— Czekaj — przerwała. — Czym jesteś? Nie jesteś Edmundem Talbotem, prawda?

— Stanowię legalną, autoryzowaną wiadomość od Projektu Terraformacyjnego Wolfa 359, projektu, który potrzebuje twojej pomocy.

Dżinn! Spam! — krzyknęła, a obraz zniknął. — Och. Oooooo! Dżinnie, skontaktuj się z Edmundem — użyj awatara — i powiedz mu, że ktoś posłużył się jego obrazem. I powiedz też mojej siostrze.

— Tak jest, pani — potwierdził osobisty program. — Zapytałem, czy to awatar Edmunda Talbota i powiedział mi, że nim jest.

— Ale mnie nie mógł okłamać — wyjaśniła. — Pytałam Sheidę, kiedy zamierzają to naprawić, ale wciąż mi powtarza, że nie ma dość głosów w Radzie.

— Tak, pani — przytaknął dżinn. — Oboje zostaną poinformowani.

— Dobrze. — Daneh westchnęła. — Nie ważne. I tak nie potrafię już dzisiaj myśleć. Dżinnie, dom.


* * *

Słysząc, jak jego lokaj delikatnie odchrząkuje, Edmund Talbot podniósł wzrok I kładzionego właśnie z niezwykłą starannością damaskinażu.

— — Mistrzu Edmundzie, przed drzwiami czeka awatar, który chciałby się z tobą spotkać.

Projekcja ubrana była w trzynastowieczny strój dworski francuskich królów, w pelerynę z jedwabiu i wełny z czerwono-srebrnym herbem, biel na czerwieni, z przekreśloną ludzką głową. Dzięki całkowicie ludzkiemu wyglądowi wcale nie wydawała się nie na miejscu między wypełniającymi pokój starożytnymi narzędziami, zbrojami i bronią. Wyglądała na średniowiecznego sługę, a nie chmurę nanitów ubraną w jedwab, wełnę i len.

Prawdę mówiąc, nigdzie w zagraconym warsztacie nie dało się dostrzec żadnego śladu zaawansowanej techniki. Koło szlifierskie było poruszane nogą, kuźnię w końcu pomieszczenia zasilały ręczne miechy, beczki, w których umieszczono miecze i sztaby metalu, wykonano z lokalnego dębu, a wszystkie materiały były całkowicie naturalne i wyglądały na zrobione ręcznie. Słońce chyliło się ku zachodowi, wypełniając pokój grą cieni i złotych promieni, lecz jedyne poza oknem źródło światła stanowił osłonięty szkłem łojowy kaganek.

Sam Edmund miał na sobie wąskie spodnie i wymiętą tunikę, która — pomijając wykonanie z badwabiu i niezwykłą gęstość splotu — całkiem dobrze pasowałaby do średniowiecznego stroju ropazyjskiego od czasów upadku Rzymu do Renesansu. Z jego pełnymi stwardniałej skóry dłońmi, potężnymi ramionami i siwiejącą brodą oraz masywnym ciałem można by go było wziąć za średniowiecznego mistrza kowalskiego. Ewentualnie lorda z hobby.

I dokładnie o to chodziło.

Jedynym wyjątkiem od stroju z epoki była para okularów w cienkich oprawkach, które opuścił teraz na nosie, patrząc na sługę.

— Kto to? — zapytał.

— Madame Daneh, mój panie — odrzekła projekcja. — Czy mam ją wpuścić?

— Ależ oczywiście. — Talbot zdjął okulary i wstał.

Powrót zajął awatarowi dosłownie chwilkę. Oczywiście awatar gościa mógł się po prostu pojawić w izbie, ale nie sprawiłoby to wrażenia bycia wprowadzanym. Ponieważ cały program teleportacji zarządzany był przez Sieć, która teoretycznie mogła przesłać kogokolwiek w dowolne miejsce, istniały protokoły zapobiegające nieupoważnionemu dostępowi. Osoby, którym nie umożliwiono wejścia do domu, musiały przenosić się na zewnątrz budynku, a istoty bezcielesne, projekcje, awatary i osoby Przetransferowane w chmury nanitowe nie mogły po prostu wejść do domu bez wcześniejszego pozwolenia. Technicznie rzecz biorąc, awatar Daneh Ghorbani mógł przenieść się bezpośrednio do jego domu, jednak posiadający na to zgodę przyjaciele i krewni Edmunda doskonale zdawali sobie sprawę z jego dziwactw i zawsze pytali o pozwolenie.

— Edmundzie — przywitał go awatar.

Talbot znieruchomiał na chwilę, napawając się widokiem swojej byłej kochanki. Awatary standardowo naśladowały aktualną prezencję ich właścicieli. Nie zawsze tak było, ale Daneh raczej nie zmieniałaby wyglądu, skoro posługiwała się prawdziwym nazwiskiem. Ocenił więc, że fizycznie praktycznie wcale się nie zmieniła. Włosy miała odrobinę bardziej czerwone i pojawiły się w nich lekkie rozjaśnienia, prawdopodobnie od słońca. Z tego samego powodu jej skóra była troszkę ciemniejsza. Poza tym jednak wyglądała tak samo jak w czasach, gdy byli razem. Wyglądała… dobrze, podczas gdy on czuł, jak z dnia na dzień się starzeje.

— Madame Daneh — przywitał ją z lekkim ukłonem. — Czemu zawdzięczam ten honor?

— Ktoś spamuje, używając do tego twojego awatara — odpowiedział jego gość. — Nie przypuszczam, żebyś dał na to zgodę Projektowi Terraformacyjnemu Wolfa 359.

— Nie przypominam sobie — z parsknięciem odpowiedział Talbot. — Przepraszam, spróbuję wyjaśnić tę sprawę. Awatarze, nie sądzę, żebyś dysponował jakimiś szczegółami?

— Madame Daneh nie prosiła mnie o ich zebranie — odparł awatar głosem bez wyrazu.

— Bardzo dobrze. Jak się miewasz?

— Madame Daneh czuje się dobrze i przekażę jej, że pytałeś o nią.

— A Rachel? Jak ona się miewa?

— Panienka Rachel również ma się dobrze. W tej chwili zajmuje się surfowaniem energetycznym w rejonie Fidżi.

— No cóż, powiedz Daneh, że moje drzwi są zawsze dla niej otwarte i prze każ Rachel wyrazy miłości. Powiedz jej, że niecierpliwie czekam na jej wizytę w przyszłym miesiącu.

— Zrobię to, mistrzu Talbocie. Dobrego dnia.

— Szybkości, awatarze.

Stał w zamyśleniu, stukając palcami po wardze, aż projekcja wyszła z pokoju i wrócił jego sługa.

— Charles, wyślij awatary do wszystkich moich przyjaciół, informując ich o tym i przepraszając. Wyślij na ten temat skargę do Rady. I kopię do Projektu Terraformacyjnego wraz z ostrzeżeniem dotyczącym ewentualnych dalszych działań tego typu, a potem skontaktuj się z Carbem i poproś go, żeby sprawdził, kto uznał mnie za dobry cel.

— Tak jest, mój panie. Masz też kolejnego gościa.

— Kto? — zapytał Edmund.

— Dionys McCanoc.

— Na piekło i demony — zaklął Talbot. — Czego chce ten ośli zadek?

— Nie zaszczycił mnie tą wiadomością, panie — odpowiedział sługa. — Mam go wprowadzić czy powiedzieć mu, żeby poszedł znaleźć sobie krótką i nie przyjemną drogę do piekła?

— Awatar czy osoba?

— Osoba, mój panie.

— Spotkam się z nim w jadalni — zgodził się Talbot po namyśle. — Za trzy minuty.

— Tak, panie.

Edmund założył tabard ze swoim herbem, po czym przeszedł do głównej sali dużego domu. Ściany pokoju poobwieszane były bronią i sztandarami upamiętniającymi zwycięstwa nad najróżnorodniejszymi przeciwnikami. Zgromadzono tam katany, pałasze i tulwary, a pod jedną ze ścian w końcu pokoju umieszczono surrealistyczną rzeźbę z dosłownie setek najfantastyczniejszych mieczy, z których większość nie była warta metalu stanowiącego ich surowiec. Herby setek rycerzy służyły za tapetę, a drzwi obito podniszczonymi tarczami.

Po jednej ze stron potężnego kominka stał na stojaku zestaw średniowiecznej zbroi płytowej, noszącej ślady uderzeń i zużycia, a po drugiej stronie ognia ustawiono pawęż, zza której wystawał młot i długa kopia.

Edmund usiadł przed kominkiem i machnięciem nakazał słudze wprowadzenie gościa.

Dionys McCanoc był wysoki, miał trochę ponad dwa metry i bary szerokie jak dom. W tej chwili miał postać człowieka, ze śladami elfich cech. Nie dość, by naruszyć przepisy, ale wystarczająco, by wzbudzić furię u każdego prawdziwego elfa. Włosy — długie i srebrne, z holograficznym podbarwieniem — spływały mu po plecach wodospadem chwytającym światło w tęczę, podczas gdy jego skóra była całkowicie czarna, nie czernią afrykańskich genów, lecz absolutną czernią głębi nocy.

Miał pionowe źrenice oczu, świecące lekko nawet w świetle ustawionych w pokoju lamp oliwnych.

— Książę Edmundzie — odezwał się głębokim, aksamitnym barytonem, schylając się w pokłonie.

— Czego chcesz, Dionys? — zapytał gospodarz.

Kiedy Dionys zaczął pojawiać się na turniejach, Edmund zadał sobie trud przeprowadzenia małego wywiadu. Nigdy nie stanęli naprzeciw siebie, ale Talbot zawsze wolał sprawdzić potencjalnych przeciwników i problemy, jakie mogli stworzyć, a Dionys miał słowo „problem” wytatuowane na czole.

Zdołał ustalić, że imię to było stosunkowo świeżym pseudonimem, podobnie jak i elfi wygląd. Dotarł do plotek, że poprzednie wcielenie jego gościa tak daleko zeszło ze ścieżki prawa, że zdołał na siebie ściągnąć uwagę Rady. Nie było jasne, czy skończyło się to na przymusowej terapii, czy po prostu na dozorze, podobnie jak niejasna była natura przestępstw, o które go oskarżano, ale gdy tylko wkroczył w subkulturę rekreacjonistów, przyczyna jego problemów stała się oczywista: Olbrzym był po prostu kompletnym świrem.

Swoją karierę w rekreacjonizmie rozpoczął od próby wymuszenia pojedynku z królem Avalonii. Ponieważ król nie miał powodu zaakceptować wyzwania ze strony osoby, która nie zdobyła nawet ostróg, dość stanowczo odmówił.

Dionys rozpoczął wtedy kampanię pomówień przeciw królowi, oskarżając go o wszystko, od tchórzostwa do pedofilii. Równocześnie zaczął gromadzić wokół siebie grupę popleczników — którzy natychmiast zostali ochrzczeni mianem „Młodych Chamów” — i używał ich do siania niezgody w całej Avalonii Przez cały ten czas przeważnie albo unikał turniejów, albo walczył wyłącznie przeciw możliwie najsłabszym, najchętniej gdy zasady pozwalały na stosowanie broni wspomaganej. Dzięki doskonałym mieczom energetycznym i rozmiarom uzyskanym w Przemianie szybko miażdżył wszystkich przeciwników.

W końcu sytuacja osiągnęła stan kryzysowy i król wygnał go ze swych ziem. Nie zakończyło to werbalnych, politycznych i fizycznych napaści Dionysa i je-20 grupy, aż w końcu król poddał się i zgodził na osobistą walkę.

Jednak w związku ze zdolnością ludzi do Przemiany i wspomagania formalne pojedynki zmieniły się w ciągu stuleci. Dionys nie zdawał sobie sprawy, że w tego rodzaju pojedynku Sieć, która dysponowała pełnym dostępem do danych Przemiany, wyznaczała utrudnienia na podstawie stopnia Przemiany każdego z walczących. Oczywistym było, że niedozwolone było również stosowanie wspomaganej broni.

Kiedy udał się na walkę z królem, jego całkowicie zwyczajna broń i zbroja zostały obciążone dodatkowym ciężarem blisko stu kilogramów.

Ponieważ McCanoc unikał oficjalnych pojedynków klasyfikacyjnych, nie było jasne, na ile mógł być dobry. Nieliczne toczone przez niego walki kończyły się masakrą, ale tzwsts walczył z lżejszymi i niedoświadczonymi przeciwnikami. Jednak niezależnie od faktycznie posiadanych umiejętności, walka z królem Avalonii była krótka. Stanęli naprzeciw siebie na arenie, obaj uzbrojeni w ropazyjskie proste miecze, tarcze i kolczugi. Miecze, zgodnie z rytualną naturą wyzwania, wyposażone zostały w pola stępiające, a starcie miało zostać rozstrzygnięte na punkty.

Mimo to Dionys nie tylko został pokonany, ale też dość krwawo zmasakrowany. Król Avalonii w ciągu poprzedniego stulecia czy dwu brał udział w tysiącu podobnych starć i znał wszystkie legalne sztuczki oraz większość z tych niedozwolonych. Użył ich, by nie tylko wygrać na punkty, ale i zrobić to tak, by Dionys na dłuższy czas zapamiętał ból. Przynajmniej nigdy już nie będzie uważał tarczy za broń czysto defensywną. Kiedy McCanoc wytoczył się z pola walki, z hełmu na zbroję wyciekały strumienie krwi. Wyteleportował się i nie widziano go bardzo długo.

Od tego czasu minął prawie rok i dopiero w ciągu ostatnich kilku miesięcy znów Chamy, wraz z ich przywódcą, zaczęły się tu i tam pojawiać. Tym razem Dionys zdawał się podchodzić serio do wspinania się po stopniach hierarchii turniejowej i walczył z przeciwnikami w tej samej kategorii wagowej. Jak się okazało, był dość dobry. Jednak — ponieważ jego przeciwnicy przeważnie dysponowali bronią wspomaganą w równym stopniu co jego, jeśli dozwolone było stosowanie takiego uzbrojenia — wspinał się bardzo wolno.

Co zdawało się stanowić dla niego problem.

— Chciałbym, żebyś zrobił dla mnie zestaw turbozbroi i miecz siłowy — oznajmił wojownik.

Talbot nie potrafił się opanować. Roześmiał się w głos.

— Chyba żartujesz — zachichotał w końcu. — Czemu na skarby świata miał bym cokolwiek dla ciebie zrobić?

— No cóż, po pierwsze dla kredytu — zaczął wyliczać Dionys, najwyraźniej niezmieszany śmiechem. — Mogę ci za nią hojnie zapłacić, nie wydaje mi się nawet, żebyś zdawał sobie sprawę, jak hojnie.

— Nie wydaje mi się, żebyś miał pojęcie, ile to jest warte — odparł Edmund. — Nie wyczarowuję zbroi po prostu z powietrza, bo nie byłoby cię tutaj. Każdy element jest tworzony osobno z podstawowego żelaza, a dla zbroi wspomaganej, Starej, jak przypuszczam, chcesz, używam specjalnie tworzonych nanitów. Skompletowanie pełnego zestawu wymaga prawie trzech miesięcy. Cóż takiego mógłbyś mi zaoferować, co warte byłoby trzech miesięcy mojego cennego życia?

— Dwieście terakredytów — odpowiedział natychmiast Dionys.

— Co? — zdziwił się Talbot. — To zauważalny kawałek budżetu planety! Nie ma mowy, żebyś zebrał tego rodzaju kwotę!

— Mogę ją mieć. Mam swoje… źródła.

— Dobra — niechętnie zgodził się Talbot. — Zakładając, że faktycznie możesz położyć na nich rękę, to mnóstwo kredytów. Jest tylko jeden problem.

— Jaki?

— Nie chcę ich — wyjaśnił Edmund. — Nie mam nic, na co mógłbym wydać dwieście terakredytów. Prawdę mówiąc, nie wiem, co zrobić z kredytami, które już mam, prawie wszystkie swoje nadwyżki oddaję córce. Która także nigdy nie jest w stanie wydać wszystkiego. Tak więc nie mam co zrobić z twoją fortuną, niezależnie od jej źródła.

— No dobrze. — Dionys pokiwał głową. — Mogę to zrozumieć. W takim razie pomyśl o wyzwaniu. Nie chcę po prostu zwykłego zestawu broni, chcę najwspanialszej zbroi i najdoskonalszego miecza, jaki kiedykolwiek stworzono. Zbroja musi mieć własne źródła energii, możliwość podłączenia zewnętrznego zasilania, wymieniać energię i naprawiać uszkodzenia własne i użytkownika. Kolczuga powinna być reaktywna kinetycznie, i oczywiście nieprzebijalna. Wszystko to musi stanowić osłonę przeciwko generatorom pola i broni energetycznej. Miecz musi generować pole tnące i energetyczne oraz być w stanie wysysać i wymieniać energię. Musi być najwspanialszy: najlepsze nanity, najdoskonalsze programy zdolne zetrzeć się ze wszystkimi wspomaganymi zbrojami na ziemi i pokonać je. Wszystko to niewidoczne przy pobieżnej inspekcji i oczywiście, powinno wyglądać… dobrze. — Lekceważąco machnął w stronę podniszczonego kompletu zbroi przy kominku.

— Wyzwania są dla młodych. — Gospodarz skrzywił się i odchylił na oparcie fotela, wyciągając nogi. — Kiedy osiąga się mój wiek albo kończy się z robieniem różnych rzeczy dla wyzwania, albo jest się martwym. Nie bez powodu najczęstszą przyczyną śmierci w naszych czasach są wypadki. A zaraz za nimi samobójstwa.

— Więc mi jej nie zrobisz? — zapytał Dionys.

— Wątpię — odpowiedział Talbot. — Zresztą po co ci coś takiego? Nie mógł byś użyć jej w żadnym turnieju. Nawet w takim, który dopuszcza wspomaga nie. Sama funkcja odciągania energii wystarczyłaby do jej wykluczenia. A to wykryje każda, nawet najbardziej powierzchowna inspekcja.

— Nie ma służyć do turniejów — wyjaśnił Dionys. — Choć powinna mieć możliwość ukrywania i wyłączania wspomagania, gdybym faktycznie używał jej w turnieju. Ale chciałbym użyć jej, by zostać królem Anarchii.

Talbot nie był osobą o zbyt wylewnym charakterze, ale nie potrafił się powstrzymać przed ponownym parsknięciem śmiechem.

— Och, dziękuję, Dionys — powiedział, usiłując nad sobą zapanować. — Od wieków się tak nie ubawiłem.

— Mówię poważnie — ponuro oznajmił jego gość. — Mogę zostać pierwszym królem Anarchii od czasów Karola Wielkiego.

— Przy mojej pomocy. — Talbot zachichotał. — Król Anarchii. Dzięki niewykrywalnej wspomaganej zbroi. Przypuszczam, że powinna też świecić?

— W odpowiednich warunkach — potwierdził wyniośle Dionys.

— A jaki jest twój ulubiony kolor? — Edmund uśmiechnął się szeroko.

— Wydaje mi się, że powinna uwalniać chmurę ciemności. Tak byłoby… odpowiednio.

— Ha — parsknął kowal. — Nie. Ani czarna, czerwona, błękitna ani nawet w świńskim różu. Odejdź.

— Nie potrzebuję twojej pomocy — ostro zareagował McCanoc. — Fukyama zgodził się zrobić ją dla mnie.

— Fukyama ma na utrzymaniu ten niedorzeczny latający zamek — odpowiedział Talbot. — Oraz tendencję do stawiania na niewłaściwe konie. Co zresztą jest powodem, dla którego zawsze połaszczy się na kredyt. I możesz mnie cytować. Dla dwustu terakredytów będzie więcej niż uprzejmy. Za taką kwotę odda duszę. Oczy wiście jego zbroja przy mojej to towar drugiej klasy, ale dostajesz, za co płacisz.

— Będzie to najsłynniejsza zbroja, jaką kiedykolwiek stworzono — zauważył McCanoc. — Z pewnością to czegoś warte.

— Niewiele — zaprzeczył Talbot.-A już cholernie pewne, że nie warte dwóch czy trzech miesięcy z ograniczonego czasu, jaki pozostał mi na tym padole łez — dodał, wstając. — Żeby nie było nieporozumień, Dionys — mówił dalej, opierając dłoń na ramieniu zbroi. — Nie lubię cię. Nie lubię twojego stosunku do rzeczywistości, twoich działań, i nie lubię twoich przyjaciół. Nie obchodzi mnie wyzwanie w postaci stworzenia największego zestawu oszukańczych trików, jaki kiedykolwiek zbudowano. Nie dbam o twoje pieniądze. Nie masz nic, co mógłbyś mi zaoferować. Nie zamierzam niczego dla ciebie zrobić, a już najmniej wspomaganej zbroi. I nie chcę więcej widzieć twojej gęby na mojej ziemi. Czy to jasne?

— Lepiej, żeby przemyślał pan swoje położenie, mistrzu Talbot — wycedził Dionys, robiąc krok naprzód, by stanąć tuż przed niższym kowalem. — Naprawdę nie chcesz zostać moim wrogiem.

— Chłopcze, grozili mi znacznie bardziej przerażający ludzie i to zanim się jeszcze urodziłeś — Talbot odpowiedział z ziewnięciem. — Wynoś się z mojego domu.

— Bardzo dobrze — warknął McCanoc, cofając się. — Ale będziesz tego żałował przez resztę życia.

— Jedyne, czego żałuję to wpuszczenia cię przez te drzwi — odciął się starszy mężczyzna. — I jesteś na trwałe zablokowany. Nie wpadnij czasem na pomysł, że możesz wrócić.

Dionys warknął na niego, uniósł rękę nad głowę i strzelił palcami. Po chwili rozejrzał się wokół zaskoczony.

— Oprócz paru innych rzeczy, mam w domu cholernie silny blok antyteleportacyjny — wyjaśnił gospodarz. — Tam jest wyjście — dodał, wskazując na drzwi.

Dionys okręcił się w miejscu, po czym ruszył do drzwi, otwierając je po chwili zmagania się z antyczną klamką i zostawiając je otwarte.

— I takiej jakości przeciwników dostaje się w dzisiejszych czasach. — Talbot westchnął, gdy do pokoju wrócił sługa. — Nawet nie wie dość o epoce, by trzasnąć drzwiami. — Machnął palcem i drzwi się zamknęły. Delikatnie.

— Cóż za okropna osoba — odezwał się lokaj.

— Nie taka okropna, Charles — odpowiedział Talbot. — Po prostu młoda. I socjopatyczna. Szkoda, że nie usunęli tego genu, choć od czasu do czasu na coś się przydaje. Wydaje mi się jednak, że trochę przesadza.

Potrząsnął głową i pogładził zbroję, przesuwając palcem po wgnieceniu na naramienniku.

— Po prostu młody. Chce zostać królem Anarchii. Czyż nie chcą tego oni wszyscy?

Program służącego wyczuł, że była to jedna z tych chwil, kiedy powinien zaangażować siew niezobowiązującą rozmowę i wywołał odpowiedni podprogram.

— Królem Anarchii — program powtórzył zaskoczony. — Zaiste, Anarchia nie miała króla od ponad stu lat. Od czasu, gdy Karol Wielki podbił ją w niecałe dziesięć lat. A potem rządził nią w pokoju przez kolejne dziesięć, po czym znów zniknął!

— Tak, nie miała — zgodził się Talbot, odwracając się od zbroi i znów potrząsając głową. — I poradzę sobie bez powtórki, to znaczy, żyłem wtedy, pamiętasz?

— Tak, milordzie. Przepraszam.

Edmund zatrzymał się i przez chwilę gładził brodę w zamyśleniu.

— Muszę zadzwonić do Fukyamy i uprzedzić go, żeby zażądał opłaty z góry. — Znów przerwał, ciągnąc się za brodę. — Król Anarchii, tak? — Skrzywił się, znów pociągnął się za brodę, po czym rozejrzał się po otoczeniu jakby zaskoczony.

— Idę na obiad do pubu — oznajmił w końcu.

— Tak, mój panie — odpowiedział program sługi. — I Charles?

— Tak, panie?

— „Zaszczycenie” mogę znieść, ale „zaiste” to już przesada.

— Tak, mój panie.

— Nie czekaj na mnie. Czuję, że spędzę noc na hulance.

— Tak, panie — powtórzył program. — Chciałbym jeszcze poinformować, że panienka Rachel przysłała wiadomość, że nie będzie w stanie odwiedzić pana w przyszłym tygodniu. Na przeszkodzie stanie przyjęcie urodzinowe jej przyjaciółki Marguerite.

— Och. — Edmund pomyślał o tym przez chwilę, po czym westchnął. — Zdecydowanie nie czekaj.

Загрузка...