Sheida spotkała się z Ishtar w rzeczywistości wirtualnej, używając projekcji, a nie awatara, wezwanie od koleżanki sugerowało powagę sytuacji. Nie zawracała sobie głowy dostrajaniem wirtualnego otoczenia, więc otaczała ją bezkształtna, szara równina rozciągająca się w nieskończoność. Ponieważ jednak nie istniała w rzeczywistości, nie miała też granic do osiągnięcia.
— Wyśledziłam, na ile byłam w stanie, członków rady grupy terraformacyjnej — oświadczyła Ishtar zaraz po pojawieniu się Sheidy. — Jedynym żyjącym, którego udało mi się namierzyć, jest Dionys McCanoc. Tak jak sugerowałaś, kilku z nich zginęło tuż po Upadku, i żadnego nie spotkał wypadek. Wszyscy zostali zamordowani.
— Jeśli gra się o taką stawkę, człowiek nie zawraca sobie głowy wypadkami — stwierdziła Sheida. — A jeśli on zginie, cała moc zostanie wycofana?
— Do czasu, aż można będzie skontaktować się z quorum udziałowców, albo ich spadkobierców, i zorganizować głosowanie — potwierdziła Ishtar.
— I w tej chwili pozwala Chansie przejąć swoje pełnomocnictwo? — zdziwiła się Sheida. — Czemu?
— Członkom Rady nie wolno uczestniczyć w radach nadzorczych — z cierpkim uśmiechem wyjaśniła Ishtar. — Wolno im doradzać w zakresie spożytkowania energii, ale nie mogą bezpośrednio jej przejmować, więc muszą używać pośrednika. Chansa, czy ktokolwiek, kto kontroluje grupę terraformacyjną.
— Podobnie jak my. Ale czemu u diabła on sam nie używa energii?
— Tego nie wiem — przyznała Ishtar. — Jedyne, co mi przychodzi do głowy to fakt, że nie zdaje sobie sprawy, że może. Bo skoro dysponuje całą tą energią, dlaczego miałby się ograniczać do pozycji króla bandytów? Mógłby wygrać całą tę wojnę!
— Brak wiedzy bardzo pasuje do McCanoca — oceniła Sheida. — Uważa się za geniusza, ale tak naprawdę jest tylko przebiegły i ma skłonność do powierzchowności. Wie, że może dystrybuować energię, ale nie, że może jej używać i to teraz. Prawdopodobnie istnieje jakaś ściśle określona komenda, którą musiałby wydać, żeby móc czerpać energię na własny użytek. A co do tego, dlaczego stylizuje się na bandytę, to proste. Nim właśnie chce być. To taki rodzaj człowieka, który lubuje się w bezpośredniej kontroli nad innymi, zmuszaniu ludzi wokół siebie do życia w strachu i niepewności. To jego główny cel istnienia, terroryzować ludzi, żeby widział, jak się go boją. Kocha niszczyć, nie tworzyć. Posiadanie władzy powyżej tego poziomu to już dla niego nie to samo. A więc prawdopodobnie z Chansą maj ą taką umowę, że ten ostatni pozwala mu uganiać się po okolicy i bawić siew złego, w krwawego najeźdźcę, a „przy okazji, może ustanowisz mnie swoim pełnomocnikiem systemu projektu terraformacyjnego, bo inaczej Matka będzie ci cały czas zawracać głowę raportami”, czy coś takiego.
— Tak — wyszeptała Ishtar. — Ale co możemy z tym zrobić?
— Nie jestem pewna — przyznała Sheida. — Muszę się dowiedzieć, gdzie jest. Ostatnio, kiedy o nim słyszałam, kierował się… O cholera!
— Co?
— Kierował się do Raven’s Mill — wyszeptała Sheida. — Niech to szlag!
— Co w tym takiego złego? To znaczy, może je zdobyć, ale Sheida, wiem, że masz tam przyjaciół, ale…
— Pieprzyć to — stwierdziła Sheida, zastanawiając się gorączkowo. — Nie ma szans. Walczy z Edmundem. A ten będzie chciał osadzić jego głowę na włóczni. Zaraz po tym, jak Daneh obetnie mu jaja!
— Jestem pewna, że Chansa dał mu ochronę…
— Nie obchodzi mnie, co zrobił Chansa! On nie pokona Edmunda, ręczę za to! Muszę iść! — Po tych słowach zniknęła.
Daneh zajmowała się ostatnimi szczegółami przygotowań do bitwy, kiedy pojawiła się Sheida. Rachel wraz z kilkoma pielęgniarkami przygotowały lazaret polowy bliżej fortyfikacji, ale zdecydowano, że najcięższe przypadki będą odsyłane do miasta wozami ciągniętymi przez konie, a Daneh była zdeterminowana dać im najlepszą możliwą opiekę. Wyciągała z wrzątku zestaw narzędzi chirurgicznych, kiedy w powietrzu nad kotłem pojawiła się Sheida.
— Daneh, gdzie jest Edmund? — ostro spytała jej siostra. Choć raz zdawała sienie mieć ze sobą projekcji jaszczurki.
— Gdzieś tam, walczy z McCanokiem — cierpko poinformowała ją Daneh. — Bez żadnej pomocy z twojej strony, mogłabym dodać.
— On nie może go zabić! — oświadczyła Sheida. — To bardzo ważne!
— Co to ma znaczyć, że nie może go zabić? — gniewnie spytała Daneh. — Czy wiesz, co on robi? Co zrobił mnie! — dodała, wskazując na swój brzuch.
— Tak wiem — z napięciem odpowiedziała jej siostra. — Nie ważne. Później wyjaśnię. Gdzie jest Edmund?
— W górę drogi — odparła Daneh. — Przy zboczu Bellevue.
— Ruszaj tam najszybciej, jak możesz — oświadczyła Sheida.
— Sheida, jestem tu zajęta!
— Nie ważne! — krzyknęła jej siostra, podejmując decyzję. Wyciągnęła rękę, dotykając Daneh i obie nagle pojawiły się w obozie za linią obrony. Ta część jej umysłu, która zawsze obserwowała poziom energii dostrzegła jej niewielki spadek oraz wpływ, jaki wywarło to na ich obronę przed ciągłymi atakami ze strony przeciwnika. Jedna z tarcz energetycznych elektrowni fuzyjnych zamigotała od nagłego spadku mocy, ale wytrzymała.
— Cześć, Sheida — odezwał się Edmund, podnosząc wzrok znad schematu obrony. — Miło cię widzieć, Daneh — dodał z ukłonem.
— Nie możesz zabić McCanoca — oświadczyła Sheida.
— Dziękuję za opinię — spokojnie odpowiedział Edmund. — Ale musisz mi wybaczyć, że ją zignoruję.
— Wysłuchaj mnie! — prychnęła projekcja. — To bardzo ważne. Odkryliśmy, skąd Paul czerpie całą swoją dodatkową energię i to właśnie McCanoc. — Następnie wyjaśniła problem i potrząsnęła głową. — Jeśli byśmy go złapali, mogli byśmy zmusić do zmiany pełnomocnika. To dałoby nam energię. W tej chwili powstrzymujemy ich pomimo różnicy mocy. Nie używają jej mądrze. Jeśli ją dostaniemy, prawdopodobnie będziemy mogli zakończyć tę przeklętą wojnę!
Słysząc to Edmund odłożył rysunek i potarł dłonią policzek.
— Przyznaję, że to ważki argument. Ale jak zamierzasz skłonić go do zmiany pełnomocnika? Albo, skoro już o tym mowa, jak chcesz do czegokolwiek go zmusić? Przy pierwszych objawach zagrożenia Chansa natychmiast go odteleportuje. W ogóle dziwię się, że pozwala mu się uganiać po świecie, skoro jest taki ważny.
— Prawdopodobnie to właśnie Chansa mu zaoferował. Mogę uniemożliwić mu wezwanie Chansy, strona Paula nawet nie będzie wiedziała, że coś się z nim dzieje. Mogę go zawinąć w blok komunikacyjny i teleportacyjny.
— A jak zamierzasz skłonić go do zmiany pełnomocnika? — zapytała Daneh.
— No cóż, zaoferuję mu pozostanie przy życiu — oświadczyła Sheida z groźnym uśmiechem. — Ale to wszystko.
— Hmmm — wymamrotał Edmund. — I prosisz mnie, żebym go nie zabijał. Człowieka, który zgwałcił moją żonę? Twoją siostrę?
— Myślisz, że mnie się to podoba? — wrzasnęła Sheida. — Ale to konieczność. Nawet jeśli nie wygramy dzięki temu wojny, zyskamy dodatkową energię. — Zwróciła się do Daneh. — Daneh, co dałabyś za dość energii, by móc przywoływać nanity?
— Och — westchnęła Daneh uderzona przez tę myśl. — Wiele dałabym za możliwość posiadania choćby cholernych podręczników medycznych i lekarstw. Nanity?! — Zastanawiała się nad tym przez chwilę i westchnęła. — Boże, ale tak chciałabym, żeby zginął!
— Wszyscy tego chcemy — zapewniła ją Sheida. — Edmundzie, zbroja energetyczna? Wspomaganie?
— Wcale ich tak naprawdę nie potrzebuję — odpowiedział. — Mamy technikę i przyjemną armię zawodową, którą zamierzamy powiększyć. Ale szczerze mówiąc, nie ode mnie to zależy. To nie ja zostałem bezpośrednio dotknięty. — Odwrócił się do Daneh i skłonił się jej. — Milady, wiem, że składam na twe ramiona wielki ciężar, ale tobie właśnie, jako najbardziej poszkodowanej, pozostawiam decyzję. Życie? Czy śmierć?
Daneh mocno zacisnęła szczęki i potrząsnęła głową.
— Niech cię diabli, Sheida!
— Przykro mi, Daneh — szczerze powiedziała Sheida. — Ale pomyśl, w najlepszym przypadku możemy zniszczyć osłony Paula i zakończyć tę wojnę. W najgorszym, będziemy mieć dość energii, żeby sobie ułatwić życie. A technika medyczna znajdzie się na początku listy. Obiecuję.
Daneh zasłoniła twarz dłońmi i prychnęła.
— Niech cię piekło, Sheida — powtórzyła, a potem przez zaciśnięte zęby parsknęła: — Życie. Ale lepiej, żeby nie było łatwe!
— Obiecuję ci, znajdziemy dla niego ciekawy sposób na spędzenie reszty jego nędznego żywota. Choć pewnie będziemy musieli zgodzić się na nietorturowanie, więc przykucie go do skały i codzienne wyjadanie wątroby przez sępy może nie wchodzić w rachubę.
— Nie prosiłabym o coś takiego — odpowiedziała Daneh. — Po prostu… zamknij go. Samotne więzienie. Na resztę życia.
— Dobrze — zgodziła się Sheida. — Przez resztę życia nie zobaczy ani jednej ludzkiej twarzy i nie usłyszy innego głosu niż swój własny. Zdajesz sobie sprawę, że tego rodzaju samotność stanowi jedną z najokrutniejszych tortur na świecie? Że doprowadzi go to do szaleństwa, a raczej je pogłębi?
— Tak — lodowato odpowiedziała Daneh. — Wiem o tym.
— Załatwione — oznajmiła Sheida, odwracając się do Edmunda. — Zdołasz wygrać tę bitwę?
— Prawdopodobnie. Jeśli nie tutaj, to u bram miasta. Ale on prawdopodobnie dysponuje jakąś energią do obrony. Złapanie go, a nawet zabicie, przypuszczalnie nie będzie proste.
— Po prostu go złap. Zorganizuję ci jakąś pomoc. Jeśli uda ci się go pojmać, uniemożliwię mu ucieczkę. Muszę iść, ale będę mieć oko na rozwój sytuacji. Jeśli Paul albo Chansa zauważą, że on przegrywa, będę musiała spróbować nie dopuścić do ich bezpośredniej interwencji. Ale teraz już lecę. — Po tych słowach zniknęła.
— Och, cudownie — westchnęła Daneh. — Dzięki za zostawienie mnie tutaj, Sis.
— Do i z miasta regularnie jeżdżą wozy — odezwał się Edmund. — Ale skoro Sheidy już nie ma, chcę ci coś powiedzieć.
— Tak?
— Cieszę się, że się zgodziłaś.
— Co? — gniewnie wciągnęła powietrze. — Ale…
Sheida ma rację — powiedział, podnosząc rękę, by powstrzymać jej gniewną reakcję. — Potrzebujemy energii. Ale jest coś więcej. Nie rozmawiałem z tobą o gwałcie i terapii, ponieważ jestem zbyt blisko ciebie, ni‹ jestem właściwą osobą do pomocy. Ale to nie znaczy, że nie… obserwowałem. A ty owijałaś się wokół nienawiści wobec McCanoca do bardzo nie zdrowego poziomu.
Przyglądała mu się przez bardzo długą chwilę, a potem westchnęła.
— Wiem. Ale nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
— Właśnie zrobiłaś większość. Używając rozumu zamiast serca wykazałaś, sobie samej, że możesz o tym zapomnieć. Zyskałaś dzięki temu przynajmniej tyle samo, ile dzięki tamtej sesji z Bast. Udowodniłaś, że nawet jeśli McCanoc jest na twojej łasce, możesz pozwolić mu żyć, dla dobra większej sprawy. Gdybyśmy go złapali, zostałby skazany na śmierć. Ale wyłącznie po uczciwym procesie i zgodnie z zasadami. Emocje nie powinny tym kierować.
— Mogę cię o coś spytać? — odezwała się.
— Oczywiście.
— Gdybym powiedziała nie, to znaczy, że chciałabym jego śmierci, zrobiłbyś to? Nawet wbrew obiekcjom Sheidy?
— Tak. Nie sądzę, żeby zyskanie tej energii miało zakończyć tę wojnę. Wojny rzadko, praktycznie nigdy, nie wygrywa się przez tego rodzaju jednostkowe zmiany. Wojny są zbyt złożone. Zabicie go pozbawiłoby frakcję Paula znacznej ilości energii, co byłoby pozytywne. Ale wcale nie zakończyłoby wojny. Z drugiej strony, dodatkowa energia byłaby na tyle użyteczna, że niepodjęcie szansy zdobycia jej byłoby… nie najlepszą decyzją. Ale gdybyś podjęła właśnie tal poparłbym ją.
— Jesteś taki… dziwny, Edmundzie Talbocie — westchnęła, uśmiechając się. Zawsze myślisz o przyszłości, prawda?
— Jeśli zaczniesz żyć przeszłością, to automatycznie kierujesz się na drogę do grobu — skomentował Edmund, a potem się uśmiechnął. — Mogłabyś zostać na kolacji, McCanoc nie dotrze tu dzisiaj, ciągle wpada w pułapki, które postawialiśmy na niego po drodze.
— Niestety, muszę wracać — powiedziała, głaszcząc go po policzku. — Wracając, zatrzymam się w lazarecie i zobaczę, co słychać u Rachel. Zrób coś dla mnie, nie przychodź jutro po czułości. Nie będę czuła.
Po tych słowach odeszła, szukając jednego z wozów.
— Tak jest. — Edmund z powrotem podniósł szkic. Gdy się oddalała, westchnął i znów go odłożył. — HERZER!
— Tak, baronie — z drugiego końca obozu zawołał triari.
— Znajdź McGibbona, mam dla was dodatkowe rozkazy.
Kiedy cała trójka się zebrała, powiedział im o prośbie Sheidy, choć nie zdradził jej powodu.
— Wiem, czemu o to prosi, i zgodziłem się postąpić zgodnie z jej życzeniem. Ma nie zostać zabity. Zrozumiano?
— Tak jest, sir — niechętnie mruknął Herzer.
— Czemu, do diabła, nie? — zapytał McGibbon. — Wiesz, co zrobił!
— Tak, wiem — bezbarwnie odpowiedział Edmund. — A powód jest taki, że wydałem rozkaz. Zamierzasz mu się podporządkować i nakazać to swoim podwładnym? Czy mam kazać Steinweggenowi przejąć dowództwo?
McGibbon zaczerwienił się, ale kiwnął głową.
— Wiesz, że wykonam twoje rozkazy. Ale to wcale nie znaczy, że muszą mi się podobać.
— Nikomu z nas się to nie podoba — odparł Edmund. — Ale to konieczność.
— Mogę zadać pytanie, sir? — odezwał się Herzer.
— Nie jesteś już rekrutem, Herzer — z uśmiechem przypomniał mu Talbot.
— Czy doktor Daneh wie o tym?
— Tak — potwierdził Edmund.
— Och… — Herzer próbował znaleźć jakiś sposób na sformułowanie swoich uczuć, a potem wzruszył ramionami. — Zgodziła się?
— Będziesz musiał sam ją o to spytać. Kiedy będziesz miał okazję. — Tak jest, sir.
— A teraz idźcie przekazać informację.
— Jeszcze jedno pytanie, wiem, że się pojawi — odezwał się McGibbon. — Czy możemy przynajmniej go trochę poturbować!
— Wątpię, żebyśmy byli w stanie go złapać, jeśli tego nie zrobimy — odpowiedział Edmund. — Ale osoba, która go zabije, będzie odpowiadać przede mną.
Po kolacji Herzer sprawdził posterunki wartownicze i poszedł do swoich rzeczy. Kiedy dotarł do posłania, zauważył rozłożoną na jego futrzanym kocu Bast i przypomniał sobie, że faktycznie należał on do niej.
— Przyszłaś odebrać swoją własność? — zapytał z uśmiechem.
— Tylko, jeśli sam chcesz się tak określić, kochany — odrzekła z błyskiem w zielonych oczach.
— Bast… to nie jest dobry pomysł — powiedział, siadając obok koca.
— Musisz się wreszcie nauczyć, że z wyjątkiem sytuacji, kiedy ludzie aktywnie próbują cię zabić — nachyliła się, by go pocałować — to zawsze jest dobry pomysł.
— Mam obowiązki — wymyślił na poczekaniu. — A poza tym nie zamierzam robić tego tu, na oczach wszystkich.
— Przykryjemy się — zachichotała, zasłaniając kocem nogi. — I tak robi się zimno. Chodź tutaj i mnie ogrzej.
Herzer zdjął zbroję i wczołgał się między futro a koc, obejmując ją ramionami. Robiąc to, równocześnie uświadomił sobie, że wcale nie byli sami. Było trochę par między milicją i łucznikami, był też przekonany, że słyszał jakieś odgłosy ze zwykłego miejsca Deann. I prawdę mówiąc, nie było obok niego Cruza.
— Na Mithrasa, mam nadzieję, że strażnicy uważają na to, na co powinni — wymamrotał, gdy wspólnym wysiłkiem pozbawiali go munduru.
— Sprawdzę ich, gdy będziesz spał — wyszeptała mu do ucha między pocałunkami.
— Dziękuję — powiedział, pozwalając swojej dłoni przesuwać się po jej ciele i przyglądając się wywołanym tym dreszczom. — Myślę, że cię kocham.
— I ja ciebie też kocham — powiedziała cicho. — Ale miłość, to nie jest pojedyncza, idealna emocja. Kochasz też Cruza.
— Co? — zaprotestował, siadając. — To znaczy, on jest kumplem, ale…
— Ależ jesteś zdecydowanie hetero, kochany — uśmiechnęła się, ściągając go z powrotem w dół. — Nie wpuszczaj tyle zimna! Jednak kiedy walczysz, robisz to za swoich przyjaciół, towarzyszy, w równym stopniu, żeby utrzymać przy życiu ich, jak i siebie. Prawda?
— Tak, ale…
— To też jest miłość — oświadczyła z uśmiechem. — Honor i odwaga często są wyrazem miłości. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam, dostrzegłam w tobie olbrzymią zdolność do miłości. No cóż, pomyślałam też: „Rety, ale wielki chłopak, ciekawe, czy wszystko ma w tej skali”.
Herzer zachichotał i stuknął ją głową.
— Jesteś… zadowolona?
— Ekstatycznie. Ale tak naprawdę chodzi tu o miłość. Kochasz „Królestwo Wolnych Stanów”?
— Cóż…
— Dobrze, a kochasz Raven’s Mill?
Zastanowił się nad tym przez chwilę. Grupa obcych ludzi, którzy przetrwali katastrofę, zebranych w jednym miejscu. Ale…
— Tak — powiedział i wtedy zrozumiał.
— A więc mógłbyś uciec — ciągnęła dalej. — Możliwe, że jutro zginiesz. Ale nie uciekniesz. Zostaniesz. Dla swoich towarzyszy, dla swojego miasta, dla honoru. To właśnie miłość.
— Karą za dezercję jest śmierć — zauważył Herzer.
— Czy to dla ciebie problem? Naprawdę?
— Nie — przyznał.
— To właśnie miłość na przestrzeni wieków prowadziła żołnierzy do walki. Zdarzają się chwile, kiedy zwycięża z nią strach i trzeba ich zaganiać do bitwy. Istniały też armie poborowe, kierowane przez strach czy przez nieposiadanie niczego oprócz własnego życia. Są też tacy, którzy po prostu lubią zabijanie, McCanoc jest jednym z nich. Ale to nędzni żołnierze. Najgroźniejszymi zabójcami są ludzie, którzy coś kochają, którzy z otwartymi oczami pójdą za to w bój. Czasem źle lokowali swą miłość. Dżihad, pogromy i holokausty. Nienawiść wymieszana z miłością. Ale sprowadzenie żołnierza na pole bitwy zazwyczaj wymaga miłości do czegoś. Mogą kochać coś większego niż oni sami, ale muszą kochać. Najwięksi wojownicy są największymi kochankami. A ja dostrzegłam w tobie wielkość.
— Dziękuję — powiedział cicho.
— Dość już słów — wyszeptała mu do ucha. — Przejdźmy do czynów.