ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Kane sprawdzał właśnie podkowę jednego z koni, kiedy do stodoły wszedł Edmund. Ze zdziwieniem podniósł wzrok na burmistrza.

— Kiedy wypuścili cię z klatki? — zapytał ze śmiechem.

— Powiedziałem moim strażnikom, żeby się odpieprzyli i umarli — z uśmiechem odpowiedział Talbot. — Myślałem o małej przejażdżce, jeśli pożyczyłbyś mi konia i sprzęt. I zastanawiałem się, czy mógłbyś pojechać ze mną.

— Dobra — odparł Kane, opuszczając końskie kopyto. — Nie sądzę, żebyś wiele pamiętał na temat podkuwania koni? Sam podkuwałem te stworzenia, ale właśnie skończyły mi się przyzwoite podkowy.

— Porozmawiaj z Suwisą — zasugerował Edmund, ściągając siodło i uprząż. — W tych czasach prawie już nie wchodzę do kuźni.

— Rozmawiałem — powiedział Kane, idąc w jego ślady i gwizdem przywołując konia. — Hanarah czy arab?

— Arab, jeśli Alyssa nie będzie miała nic przeciwko — poprosił Talbot. Kiedy koń podbiegł, chwycił go i z łatwością osiodłał. — Będziemy musieli zobaczyć, czy pamiętam jeszcze, jak się jeździ.

— To jak seks — rzekł Kane, dźwigając się na siodło. — Jak raz się nauczysz, nigdy nie zapomnisz.

— I podobnie jak z seksem — dodał Edmund, z jękiem dźwigając się w górę — jeśli długo tego nie robiłeś, mięśnie tracą siłę.

Wyjechali z corralu kłusem, po czym skierowali się w stronę góry Massan, posuwając się wąską ścieżką po jej pokrytych lasem zboczach. Pogoda była piękna i narastał już letni upał, ale pod drzewami wciąż jeszcze było chłodno po nocy, a konie łatwo się płoszyły, Nagle Edmund pchnął swojego wierzchowca w cwał, a potem pełny galop, pędząc krętą ścieżką w serii jeżących włosy na głowie skrętów.

Kane próbował nadążyć, ale pomimo całej swojej szybkości hanarahy były stworzone do jazdy po płaskim terenie, zwinniejszy arab z łatwością zostawił z tyłu większego konia.

W końcu wypadł na polanę na grzbiecie góry, gdzie Edmund zatrzymał brykającego wierzchowca. Gdy na polanę wybiegł hanarah, arab cofnął się, machając kopytami na widok przeciwnika.

Talbot z łatwością utrzymał się w siodle, szczerząc zęby w uśmiechu z powodu porywającej jazdy i wygłupów konia.

— Wygląda na to, że nie zapomniałem, jak się to robi — powiedział, gdy wszystkie cztery kopyta araba z powrotem znalazły się na ziemi.

— Zawsze byłeś świetnym rycerzem, królu Edmundzie — uśmiechnął się Kane.

— Już nie — odrzekł Edmund. — Jestem burmistrzem i burmistrzem pozostanę, jeśli stanie na moim.

— Co to ma znaczyć? — zapytał Kane, unosząc brew.

— Ci cholerni idioci w komitecie konstytucyjnym… — powiedział Talbot, po czym wzruszył ramionami. — Przechodzimy od miłej, prostej konstytucji do czegoś… Chcą wprowadzić arystokrację, a ja nie mogę tego powstrzymać.

— Cóż… — Kane zwiesił głos, a potem wzruszył ramionami. — Wszystko zależy od tego, czy ma się być do niej zaliczonym, czy nie. Jak zamierzają ich wybierać?

— Chcą wprowadzić system dwuizbowy, przynajmniej do tego udało mi się doprowadzić — wyjaśnił Talbot. — Niższa izba będzie prostą reprezentacją obywateli, choć podzieloną geograficznie. Izba wyższa ma stanowić ciało arystokratyczne. Myślę, że uda mi się zmusić ich, żeby była chociaż częściowo reprezentatywna. Członkowie będą prawdopodobnie wybierani przez regionalne rządy. Ale niektórzy reprezentanci nalegają na dodatek arystokracji. Trzeba im przyznać, że nie wszędzie jest dziedziczna. Ale chcą też „szanowanych osób”, które dostaną dożywotnie stanowiska. Nie podoba mi się pomysł stanowisk dożywotnich, a jeszcze bardziej dziedzicznych przywilejów, które sprawią, że ich posiadacze będą mieć coś do powiedzenia w rządzie.

— Jakie mają argumenty?

— Zasadniczo są pewne obszary, które już zdecydowały się dziedzicznie przekazywać władzę — westchnął Edmund. — I nie możemy ich zmusić do przyłączenia się do nas, jeśli tego nie zaakceptujemy. Jest też to, że część członków komitetu rozumie, że oni zostaną do niej zaliczeni. Twierdzą, że daje to trwałe podstawy systemu przekazywania władzy, z którymi ludzie będą mogli się identyfikować.

— Edmund, nie złość się na mnie — powiedział ostrożnie Kane. — Ale… mają trochę racji. Jako społeczeństwo przeszliśmy piekielny szok. Ludzie… ludzie w tej chwili szukają bezpieczeństwa tak samo jak wszystkiego innego. Dziedziczna arystokracja… ma w sobie bardzo bezpieczne tony.

— Powiedz mi coś, czego sam nie wiem — odparł Edmund. — Ale na dłuższą metę to bardzo zły pomysł. Wiesz, jak ciężko pracowałem, żeby nie dopuścić do rozwinięcia się tutaj nawet nieformalnego feudalizmu. Mamy sojuszników, których będziemy musieli zaakceptować, a którzy formalnie wprowadzili feudalizm. I to też zostanie zapisane, zgoda na społeczeństwo feudalne. Teraz, w tej chwili, to jeszcze ujdzie. Ale z czasem powstaną rejony, które będą miały niewolników i takie, które ich nie uznają. Jak dla mnie to prosty przepis na wojnę domową.

— Au — mruknął Kane. — Masz rację.

— A tymczasem mam miasto do obrony i to o tym chciałem z tobą porozmawiać.

— Och?

— Potrzebuję dwóch rzeczy i wydaje mi się, że jesteś odpowiednią osobą, żeby się nimi zająć. Pierwsza to to, że potrzebujemy konnych zwiadowców, a z czasem również ciężkiej kawalerii. O dobrą kawalerię równie trudno, jak o dobrych łuczników i dobrych legionistów. Prawdę mówiąc, nie spodziewam się, żebyś uznał to za wykonalne, to ten rodzaj wojsk, co do którego jestem skłonny przyznać, że stworzenie go będzie wymagało kilku pokoleń.

— Zgadzam się. — Kane ciężko westchnął. — A z konnymi łucznikami będzie jeszcze trudniej. Cudownie byłoby mieć ich szwadron. Ale w tym rejonie nigdy nie rozwiną się odpowiednie umiejętności. Za dużo lasów, za mało równin.

— Prawda. Ale chcę, żebyś zaczął nad tym pracować. Nie musi to być pełna, najwyższej klasy kawaleria, po prostu najlepsze, co uda ci się osiągnąć. Zacznij od grupy, która pomagała ci w trakcie spędu. Przede wszystkim potrzebuję konnych zwiadowców, a ci przede wszystkim muszą być w stanie orientować się w terenie i pozostać na koniu.

— Dobrze, zacznę od Herzera — powiedział Kane.

— Obawiam się, że będziesz musiał najpierw to z nim przedyskutować — odparł Talbot, a potem zachichotał. — Sądząc z tego, co widziałem, byłby też pewnie cholernie dobrym łucznikiem, Jody prosi o przysłanie go z powrotem do ścinania drzew, ty chcesz go do kawalerii, a z tego, co widziałem wczoraj w kuźni, byłby też cholernie dobrym kowalem. Jedyna osoba, która nie chce go więcej oglądać to John Miller, który mówi o nim per leworęczny dureń.

— Kto go dostanie? — z uśmiechem zapytał Kane. Zarządca tartaku był dobrze znany w środowisku rekreacjonistów.

— Powiedział mi, że chce zostać legionistą — rzekł Edmund, wzruszając ramionami.

— A wie o kawalerii?

— Nie, ale wątpię, żeby zmienił zdanie — odpowiedział Talbot. — Prawdę mówiąc, myślę, że kiedy już skończą szkolenie, to będę chciał, żeby część łuczników i piechoty nauczyła się jeździć. Ale niejako prawdziwa kawaleria.

— Dobrze, zajmę się tym — obiecał Kane. — Nawet bez Herzera.

— Druga rzecz, którą chciałbym, żebyś się zajął, związana jest z pierwszą — ciągnął Edmund, ruszając z powrotem w stronę konia pasącego się nieco niżej. — Potrzebuję kogoś, kto zorganizowałby milicję. Możesz to komuś powierzyć, ale jesteś dobrze znany w walczącej części rekreacjonistów. A ja po prostu nie mam czasu. Mam Roberta do łuczników i Serża do legionów, ale potrzebuję też kogoś, kto zorganizowałby naszą milicję.

— Świetnie. A kawalerię dajesz mi jako rekompensatę?

— Coś w tym rodzaju — zaśmiał się Edmund. — To też możesz przekazać komuś innemu, ale chciałbym żebyś tym kierował w wolnym czasie.

— Od spędu właściwie nawet miałem trochę wolnego czasu — jęknął Kane.

— I to by było na tyle.

— Wszyscy musimy dźwigać nasze krzyże — odparł Edmund, dojeżdżając do równiny. Byli około kilometra od zagrody, co wywołało uśmiech na twarzy Edmunda. — Ścigamy się.


* * *

— Herzer, masz gości — powiedziała Rachel od drzwi jego sypialni. Herzer podniósł wzrok i uśmiechnął się, gdy do pokoju weszli Courtney i Mike, a Rachel wycofała się.

— Ach, goście z dalekich stron — odłożył czytaną książkę. Wizyta w kuźni Edmunda, co nie było zaskoczeniem, wyczerpała jego siły i cierpiał na mały nawrót. Ale znów czuł się lepiej i zaczynał mieć dość zamknięcia. Na szczęście mistrz Talbot dysponował sporą kolekcją starych książek, więc choć czas nie upływał mu przyjemnie, to jednak upływał.

— Co to miało znaczyć? — zapytała Courtney.

— Nieważne — zaśmiał się Herzer. — Powiedziałbym, żebyście sobie przyciągnęli jakieś krzesła, ale skoro jest tu tylko jedno… Nie miałem wielu gości. Więc podzielcie się ze mną nowinami.

— Jak się czujesz? — zainteresowała się Courtney.

— Dobrze. Chciałbym, żeby mnie już stąd wypuścili.

— Naprawdę solidnie oberwałeś — powiedział Mike, opierając się o ścianę i składając ręce. — Prawie nam zszedłeś.

— Tak, no cóż, ale to było wtedy, a teraz jest teraz — odparł Herzer sfrustrowany.

— Zaufaj mi, to lepsze od pracy — westchnęła Courtney, odgarniając włosy. — To dlatego nie masz wielu gości, wszyscy ganiamy ciągle jak kurczak bez głowy. Zresztą to powiedzenie nabrało teraz dla mnie nowego znaczenia.

Herzer zachichotał z powodu rysującego mu się obrazu i potrząsnął głową.

— No, powiedzcie, co się dzieje? Rozumiem, że ominęło mnie spore przyjęcie na koniec rzeźni.

— Tak, no cóż, napchaliśmy się tam na kilka dni — przyznał Mike.

— Ale zapłaciliśmy za to — dodała Courtney z drżeniem.

— Tak źle? — zapytał Herzer.

— Pamiętasz ten strumień za budynkami rzeźni? — Dziewczyna odczekała na potwierdzenie. — Był cały czerwony od krwi. Na koniec mieliśmy prawie sześćset tusz i wyglądało to jak linia produkcyjna. Powiesić je, sprawić, rozciąć, oddzielić wnętrzności…

— Podroby — wtrącił Mike. — Tak to lepiej brzmi. Zwłaszcza jeśli się to potem zjada.

— Ale zebraliśmy też sporo zdziczałych zwierząt domowych — zauważyła Courtney. — I tony jedzenia, które się teraz wędzi. I to właśnie o tym chcieliśmy porozmawiać.

— Och?

— Klasa została podzielona — poinformowała go Courtney. — Emory poszedł do Jody’ego rąbać las i wypalać węgiel drzewny, a Shilan zajęła się tkactwem. My jesteśmy w rolniczej części klasy, ale… niedługo planujemy skończyć, bo i tak prawie już zaliczyliśmy. Zaczynają parcelować ziemię na farmy i zorganizowali loterię na schwytane zwierzęta domowe. Wszyscy mogą się zgłaszać po ziemię, a każdy, kto brał udział w spędzie, dostaje kupon na loterię.

— Widzisz — odezwał się Mike — zamierzają wziąć wszystkie zwierzęta i je rozdzielić. Zebrano ich sporo, ale nie dość, żeby wszyscy dostali, ile by chcieli, a każdy chce określone zwierzęta.

— Czyja też biorę udział w tej loterii? — z uśmiechem zapytał Herzer.

— Och, tak — Courtney odpowiedziała z zakłopotanym wyrazem twarzy. — I widzisz, zastanawialiśmy się…

— Co planuję zrobić z tym, co dostanę?

— Tak.

— Cóż, nawet nie wiedziałem, że coś takiego się dzieje, więc to dla mnie trochę nieoczekiwane.

— Możesz też zgłosić się po przydział ziemi — powiedział Mike. — Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale jeśli poprosisz o działkę sąsiadującą z naszą, mogę spróbować pracować na obu. Za ziemię trzeba płacić zwiększonymi podatkami. Nie wiem, czy będę w stanie pracować na obu działkach, ale mogę spróbować. A jeśli to się uda, podzielę się z tobą uzyskanymi dochodami. To mogłoby ci zapewnić dodatkowe źródło dochodu. Kiedyś.

Herzer zastanowił się nad tym przez chwilę, a potem kiwnął głową.

— Dobra, czekajcie. Powiem wam, co zrobię. Courtney, w szafce jest sakiewka. Mogłabyś ją wyciągnąć i mi podać?

Spełniła prośbę, a on wysypał na łóżko trzymane w sakiewce żetony.

— Zamierzam zgłosić się na żołnierza — oznajmił, dzieląc wysypane monety na pełne żetony i drobne. — A z tego, co mi mówiono, dostanę tam wszystko, czego potrzebuję. Ale zapłacono mi za dzień przed spędem, sam spęd i trzy dni rekonwalescencji. Jako „wyszkolonemu jeźdźcowi”, ni mniej ni więcej. Tak więc dostałem bonus za spęd. — Wyciągnął pełen żeton i drobne, a resztę podał Courtney. — Możecie wziąć, cokolwiek przypadnie mi na loterii, i zgłoszę się po ziemię obok was. To — mówił dalej, wskazując na żetony — będzie pożyczka. Powinno tam być dość, żebyście mogli kupić parę dodatkowych narzędzi. A to może zrobić dużą różnicę.

— Dziękuję. — Courtney patrzyła na pieniądze, jakby był to garnek ze złotem.

— No nie wiem, czy możemy się na to zgodzić — zawahał się Mike. — Zamierzałem poprosić cię, o pożyczenie zwierzęcia z loterii, ale nie wiem co z tym-

— Och, cicho — wtrąciła się Courtney. — Po prostu powiedz „dziękuję”, głuptasie.

— Poważnie — zapewnił Herzer. — Nawet nie musicie dziękować. Jak mówiłeś, będziecie pracować na obu farmach. Jeśli dasz radę, a mam wrażenie, że spokojnie sobie z tym poradzisz, to na dłuższą metę oznaczać to będzie dla mnie nie tylko dodatkowy dochód, ale w dawnych czasach żołnierze marzyli o wycofaniu się i kupieniu na starość farmy. A ja już będę miał swoją!

Mike roześmiał się i potrząsnął głową, ale najwyraźniej nie był jeszcze przekonany.

— I jak już powiedziałem, to pożyczka. Spłacicie mnie, kiedy będziecie mieć pieniądze, ale nie wcześniej, niż uwolnicie się od wszelkich innych zobowiązań. Wiem, że sobie z tym poradzicie.

— Dobra — zgodził się w końcu Mike, wzruszając ramionami. — Z tym będę mógł kupić trochę rzeczy, które pomogą nam zacząć. Narzędzia do obróbki drewna, części do pługa, dodatkowa lina. A jeśli nic nie wyjdzie z loterii, możemy to wszystko przeznaczyć na zwierzę pociągowe.

— A więc jak się wam podoba życie rolnika? — zapytał Herzer, zmieniając temat.

— Jest ciężkie — odparła Courtney. — To znaczy, praca nie ma końca. Zawsze jest coś jeszcze do zrobienia. Ale… — Wzruszyła ramionami. — Zgadzam się z Mike’em, to lepsze od innych rzeczy, które robiliśmy.

— Nie wiem — powiedział Mike. — Prawdopodobnie mógłbym się zająć ścinaniem drzew albo konstrukcją, czymś w tym rodzaju. Ale przy pracy na roli i tak robi się to wszystko.

— Wrócilibyście? — zapytał Herzer, strosząc brwi. — No wiecie, gdyby nagle wszystko wróciło? Gdyby można było powiedzieć „dżinn”, a ten by się pojawił?

Mike pomyślał nad tym przez chwilę, a potem kiwnął głową.

— Tak. Są takie dni, kiedy się budzę i zastanawiam przez chwilę, gdzie jestem, bo wszystko jest nie tak. A potem to do mnie wraca. I wiesz, stary, to są naprawdę paskudne dni.

— Tak, mam to samo — stwierdził Herzer. Ale w jego głosie brzmiał dziwny ton.

— Czemu nie jestem przekonana? — z chichotem zapytała Courtney.

— Ach, trudno to wyjaśnić. Gdybym mógł po prostu kliknąć przełącznikiem i przywrócić wszystko z powrotem, tak jak było, czy zrobiłbym to? Tak. — Znów westchnął i wzruszył ramionami. — Ale. Ha! Byłyby jednak dni, kiedy obudził bym się i przez chwilę zastanawiał, gdzie jestem, a potem by to do mnie wróciło. I byłyby to naprawdę paskudne dni.

— To dziwne — powiedział Mike.

— Tak, cóż, to długa historia.

— I nie będziesz jej opowiadał dzisiaj — od drzwi oświadczyła Rachel.

— Och, Rachel, daj spokój!

— Masz odpoczywać w łóżku, nie bawić się w nim — powiedziała Rachel, po czyni się zaczerwieniła. — Nie to chciałam powiedzieć.

— No, nie wiem — roześmiała się Courtney.

— Odpoczywam, patrz! — powiedział Herzer, opierając się na poduszkach. — Widzisz. Odpoczynek.

— Wiecie, co ten dureń zrobił wczoraj? — Rachel zapytała Courtney.

— Nie mam pojęcia — z uśmiechem odrzekła dziewczyna. — Co zrobił ten dureń?

— Przez cztery godziny pomagał mojemu tacie w kuźni.

— Och, no to faktycznie był świetny pomysł! — wykrzyknęła Courtney.

— To nie było takie złe — zaprotestował Herzer. — No i miałem potem tylko lekki ból głowy.

— Wydawało mi się, że w którymś momencie użyłeś określenia oślepiający? — przypomniała Rachel. — Coś o czerwonych plamach? Odpoczynek w łóżku. Odpoczynek.

— Dobra, rozumiemy aluzję — stwierdził Mike. — Już idziemy.

— Herzer, spiszę umowę i przekażę ci ją — powiedziała Courtney. — Jeszcze raz dziękuję. Znajdź kogoś, kto ją dla ciebie obejrzy i upewnij się, że dokładnie tego chcesz, zanim ją podpiszesz. Zarejestruję ją w sądzie.

— Dobrze — zgodził się Herzer. — Ufam wam. Ale jeśli nalegacie na spisanie tego…


* * *

Herzer nie był pewien, czy zrobiono tak celowo, żeby dać mu szansę znalezienia się w pierwszej klasie, ale wezwanie do zgłoszenia się rekrutów ogłoszono w dzień po tym, gdy doktor Daneh oznajmiła, że jest już zdrowy.

Herzer pojawił się w punkcie rekrutacyjnym tuż po świcie następnego dnia, podchodząc i z zainteresowaniem rozglądając się w świetle przedświtu. Punkt rekrutacyjny składał się z prostego stołu ustawionego przed grupą namiotów, z których większość miała zawieszone przed wejściem latarnie. Stało tam już około pół tuzina ludzi. Jedną z nich była Deann.

— Zdecydowałaś się zostać żołnierzem? — zapytał, podchodząc i wyciągając rękę na powitanie.

— Pracowaliśmy w garbarni — przyznała dziewczyna, łapiąc jego rękę i mocno nią potrząsając. — Zdecydowałam, że muszę znaleźć coś innego, kiedy główny garbarz zauważył, że kiedy już straci się węch, praca robi się o sto procent lepsza.

Herzer zachichotał i rozejrzał się po grupie, która składała się mniej więcej w połowie z młodych ludzi plus minus w wieku Deann i jego, a w połowie ze starszych. Nie było między nimi jakiejś bardzo wyraźnej różnicy w wyglądzie, ale dało się to zauważyć po drobiazgach: sposobie stania, gestach. Dzięki nowoczesnej technice ludzie nie zaczynali wyglądać staro przed przekroczeniem dwustu lat. Herzer zastanawiał się, ile z tego było wbudowane i pozostanie, a jaka część wynikała z ingerencji nanitów i zniknie niedługo po Upadku. W tej chwili starsi zdawali się jeszcze trzymać.

Czekali w przyjaznym milczeniu, podczas gdy nadchodzili następni. Deann była jedyną, którą znał po imieniu, ale kilku innych kiwnęło mu głową, jakby go znali, co wydało mu się dziwne. Miał problemy z przystosowaniem się do sytuacji, w której wiele osób rozpoznawało go po wyglądzie.

— Wciąż mówią o tobie w mieście — oznajmiła Deann, śmiejąc się cicho, gdy jeden ze starszych nowo przybyłych bez słowa poklepał Herzera po ramieniu.

— Przecież ja tylko zagoniłem trochę bydła — wymamrotał, potrząsając głową.

— Bzdura — odpowiedziała z szerokim uśmiechem. — Sama zarobiłam na tobie kilka żetonów. Nikt nie spodziewał się, że przeżyjesz pierwszego tygrysa. A sądząc po tym, jak tam szalałeś, większość obstawiała, że nie przetrwasz dłużej niż pół godziny.

Na twarzy Herzera zaczęły się rysować mieszane uczucia, ale nic nie odpowiedział, ponieważ właśnie odsunięto klapę namiotu i w wyjściu pojawiła się postać w zbroi.

— Podejdźcie do stołu, podajcie swoje prawdziwe nazwisko, prawdziwy wiek i odpowiedzcie na pytania — szorstko powiedziała postać i odsunęła się na bok. Ze środka wyszły dwie kobiety i zajęły miejsca przy stole.

Herzer odczekał na utworzenie się kolejki i zajął miejsce koło Deann. Proces był powolny i uświadomił sobie, że prawdopodobnie ma dziś przed sobą dużo czekania.

W końcu przyszła jego kolej na stanięcie przed stołem. Do tej pory słońce wspięło się już całkiem wysoko i żołądek mu się buntował, przypominając, że nie jadł dzisiaj śniadania.

— Herzer Herrick — powiedział. — Siedemnaście. — Ale nie dodał, że prawie.

— Dobra, myślę, że mogę ci zapisać, że masz doświadczenie w zakresie jazdy konnej i łucznictwa — roześmiała się kobieta.

— Nie jestem ekspertem… — zwiesił głos.

— Nie ekspert. Jasne. Czy masz jakieś inne umiejętności, które powinnam zapisać?

— Szkoliłem się w indywidualnej walce na miecze. Trening w rozszerzonej rzeczywistości. To samo z włócznią. — I lancą — dodała kobieta.

— Lanca nie — wtrącił mężczyzna w zbroi. — To było bardziej szczęście niż cokolwiek innego. I koszmarnie siedział.

Herzer rzucił mężczyźnie szybkie spojrzenie: starszawy, z siwymi włosami i rysującymi się na twarzy zmarszczkami, ale twardy, co do tego nie było wątpliwości. Miał na sobie zbroję segmentową wykonaną z częściowo nachodzących na siebie wygiętych stalowych płyt, co wyglądem przypominało chityno-wy pancerz wiją. Herzer poczuł przez moment chęć, aby oprotestować jego stwierdzenie, przynajmniej mentalnie, ale tak naprawdę nie mógł. To faktycznie było szczęście. Mężczyzna był brutalnie szczery. I przenikliwy.

— Znasz się na produkcji broni i uzbrojenia?

— Nie, nawet nie ubierałem się sam w trakcie treningu — przyznał Herzer. — I nie wiem zbyt wiele o opiece nad końmi. Ale potrafię jeździć.

— To prawda — potwierdziła postać w zbroi.

— Coś jeszcze? — zapytała kobieta.

— Nie.

— Wejdź do namiotu i postępuj zgodnie ze wskazówkami — powiedziała, podając mu folder. — Pilnuj tego — kontynuowała urzędowym tonem. — Właśnie zostałeś wpisany w akta i to właśnie one.

Herzer trzymał swoje akta i przechodził przez kolejne punkty. Zaliczył test czytania i pisania, prosty sprawdzian siły polegający głównie na dźwiganiu różnych ciężarów i badanie lekarskie. Temu ostatniemu poddał się z rezygnacją Był już tak przyzwyczajony do bycia obstukiwanym i oglądanym, że dzień wy-dawałby mu się niepełny, gdyby ktoś nie kazał mu wystawić języka i powiedzieć: aaaa. Badała go jedna z pielęgniarek, które były szkolone przez doktor Daneh i która pojawiała się od czasu do czasu w trakcie jego rekonwalescencji. Była dość ładną brunetką z nieprzyjemnym zwyczajem mówienia przez zaciśnięte zęby. W trakcie wizyt u niego zachowywała się raczej przyjaźnie, jednak teraz zachowała profesjonalny dystans. Aż do chwili, gdy zachichotała.

— Biorąc pod uwagę, że doktor Daneh przeprowadziła kilka dni temu kompletne badanie, to wydaje się raczej niepotrzebne — powiedziała, zapisując coś na kawałku papieru i wsuwając go do swojego notatnika.

— Nie zamierzałem niczego mówić — odparł Herzer z uśmiechem.

— Cóż, poza tym, że potrzeba ci trochę ćwiczeń, wydajesz się być doskonałym kandydatem na żołnierza — orzekła, marszcząc czoło. — Wyświadcz mi przysługę i nie daj się zabić. Zainwestowaliśmy w ciebie dużo pracy.

— No cóż, skoro tak na to nalegasz, obiecuję się postarać.

— Dobrze — uśmiechnęła się. — Przez te drzwi.

Herzer przeszedł w końcu przez drzwi na zewnątrz i zobaczył niewielką grupkę czekających bezczynnie rekrutów, z których jednym była Deann. Stał tam też mężczyzna w kolczudze, lekkim hełmie i skórzanych karwaszach, który zdawał się dowodzić. Kiwnął Herzerowi głową.

— Razem dwudziestu — powiedział. — Chodźcie za mną.

Za namiotami znajdował się duży, niedawno oczyszczony z lasu teren na północny wschód od Raven’s Mill, wciąż pełen pniaków i korzeni. Na jednym jego końcu ustawiono w różnych odległościach tarcze z celami dla łuczników, każda z numerem u góry, a mężczyzna poprowadził ich do stołu, na którym leżały łuki. Przy jednym z końców stołu stało wiadro z wodą i beczułka wypełniona strzałami o lotkach pomalowanych na różne kolory i wzory. Herzer stwierdził, że coś jest nie tak z ich wyglądem.

— Nazywam się Malcolm D’Erle — przedstawił się mężczyzna, kiedy grupa zebrała się wokół niego. — Dzisiaj sprawdzę waszą zdolność do naciągania i strzelania z łuku. Tak naprawdę nie spodziewamy się, że będziecie w stanie w coś trafić. Po prostu chcemy wiedzieć, jakie macie możliwości w tym zakresie.

Herzer zauważył, że na szczęście były tam również przygotowane rękawiczki i karwasze.

— To — powiedział Malcolm, podnosząc jeden z większych łuków — nazywa się długim hakiem albo hakiem równikowym. Nazywa się tak, ponieważ, jak widzicie, jest bardzo długi. A jest tak dlatego, żeby strzała miała większą drogę, na której może być popychana przez wygięcie haku. Krótsze haki mają mniejsze wychylenie i w związku z tym mogą przekazać strzale mniej energii. Na jakiś czas będzie to podstawowy typ haku dla łuczników Sił Obronnych Raven’s Mill. Wiąże się z tym kilka aspektów. Po pierwsze jest to bardzo twardy hak, wymagający dużej siły. Zwłaszcza przy nieustannym strzelaniu, co jest koniecznością w walce. Po drugie wymaga osoby normalnego lub większego wzrostu. — Rozejrzał się po grupie, skupiając spojrzenie na Deann. — Na przykład ty, młoda damo, raczej nie masz wielkich szans, jesteś po prostu zbyt niska. Deann skrzywiła się i warknęła:

— Ale dasz mi szansę, prawda?

— Oczywiście. Dobrze. Czy ktoś z was ma jakieś doświadczenie z hakami? Po chwili, gdy nikt inny się nie zgłosił, Herzer niechętnie podniósł rękę.

— Och tak. Facet na koniu. Gdzie się uczyłeś?

— Ćwiczyłem w rozszerzonej rzeczywistości, zanim przyszedł Upadek.

— Czego normalnie używałeś?

— Do treningu kompozytowego retrofleksu o naciągu stu kilogramów, sir. Ale mięśnie mam mocno osłabione i nie sądzę, żebym był w stanie w tej chwili poradzić sobie z czymś takim.

— Sto kilo? Cóż, dobra wiadomość jest taka, że nie mam tak twardych haków, więc nie będziemy sprawdzać, czy byś sobie teraz z nim poradził. Przyniosłem te łuki tylko po to, żeby je wam pokazać — kontynuował, odkładając drugi łuk. Podniósł jeden z mniejszych i zgiął go w rękach. — To krótki łuk, i jak doskonale widzicie, jest krótszy. Zasadnicza różnica w stosunku do poprzedniego polega na krótszej drodze pchania strzały, a w związku z tym na mniejszym zasięgu, słabszej sile przebicia i ograniczeniu, jeśli chodzi o rodzaje zbroi, jaką w ogóle jest w stanie przebić. Masowy ogień z krótkich łuków może być skuteczny przeciw grupom nieosłoniętych przeciwników. Jednak w przeciwieństwie do długiego łuku do osłony przed nim wystarczy praktycznie dowolna zbroja, nawet z ćwiekowanej skóry.

Wziął kolejny hak, który był mniej więcej tej samej długości, ale znacznie bardziej zakrzywiony.

— To, z drugiej strony, jest krótki kompozytowy hak retrofleksyjny. Ma znacznie większy naciąg i długą drogę cięciwy. Dodatkową moc zapewnia mu zastosowanie ścięgien. Ten egzemplarz wykonany jest z rogów i ścięgien z cienkim paskiem drewna w środku. Jest bardzo mocny, prawie tak jak długi hak. Niestety, bardzo trudno je wyprodukować, wymaga materiałów, których nie posiadamy i źle na niego wpływa wilgoć. Posługiwali się nimi głównie konni łucznicy ze stepów. Na stepach przeważnie jest sucho, a haki mogły być używane z grzbietu konia oraz mieli mnóstwo materiału na nie, przy równoczesnym, pozornym, braku odpowiedniego drewna. W miarę postępu testów pozwolę wam się przyjąć tym hakom. A teraz zajmiemy się strzelaniem do celu oznaczonego siedemdziesiąt pięć. Oznacza to, że znajduje się w odległości siedemdziesięciu pięciu metrów.

Wziął długi hak, wyciągnął z beczki strzałę, założył ją na cięciwę i naciągnął.

— Zauważcie, że przyciągam strzałę do policzka i odpycham łuk od siebie — Powiedział. — I zwróćcie uwagę, że mierzę sporo powyżej celu. — Wypuścił strzałę, który wbiła się głęboko w tarczę na prawo od środka, przy jej krawędzi.

— Te strzały też można uznać za test — powiedział ponuro. — To pierwszy efekt pracy uczniów zajmujących się produkcją strzał i są dość nędzne. Ale wszystko, co musicie w tej chwili zrobić, to dostrzelić je na odległość celu. Jeśli będziecie w stanie to zrobić, przeprowadzimy dalsze testy. Ci, którzy nie będą potrafili naciągnąć łuku, ani nawet dobrze go ustawić, przejdą do następnego etapu testów.

— Czy mogę o coś zapytać? — odezwał się Herzer.

— Proszę.

— Zakładam, że każdy, kto przejdzie test zostanie łucznikiem?

— Oba testy. Ten i następny, czasowy. Trzeba będzie wystrzelić pięćdziesiąt strzał w dziesięć minut. Jeśli nikt go nie zaliczy, wtedy obniżymy wymagania.

— A pan potrafi? — zapytał śmiało Herzer.

Zamiast odpowiedzi Malcolm wyciągnął dziesięć strzał i wbił je w ziemię koło siebie. Potem napiął łuk i wystrzelił je po kolei, kilkoma trafiając blisko środka tarczy.

— Muszę sprawdzić, które trafiły — cierpko skomentował D’Erle. — Ci uczniowie robią przyzwoite strzały.

— A co, jeśli ktoś nie chce być łucznikiem? — zapytał Herzer.

— Potrzebujemy łuczników — odpowiedział Malcolm. — Mieczem może machać praktycznie każdy. A łucznikiem trzeba się urodzić, nie da się tego nauczyć. Jeśli możesz być łucznikiem, to nim zostaniesz. Możesz zrezygnować, ale nie możesz nie zostać łucznikiem.

Herzer otwarł usta, żeby zaprotestować, ale zaraz zamknął je z głośnym kłapnięciem.

— Ty pierwszy. — Malcolm podał mu łuk.

Herzer przyjrzał mu się uważnie, a potem założył mniej więcej pasującą rękawiczkę i karwasz.

— Nie bez powodu wykorzystałem go do demonstracji — zauważył Malcolm. — Jeśli nie będziecie na początku używać rękawiczek, to przerobicie sobie palce na papkę. I nigdy nie będziecie mogli obejść się bez karwaszy. Cięciwa uderza o wnętrze przedramienia przy każdym strzale. Właściwie to do strzelania bojowego konieczne są metalowe karwasze, choć powinny być wyłożone czymś od zewnątrz, żeby osłonić cięciwę.

— Ile strzałów? — zapytał Herzer, naciągając cięciwę, żeby wyczuć naciąg. Natychmiast poczuł, jak protestują jego mięśnie grzbietowe, był zdecydowanie nie w formie. Pomimo tego wiedział, że mógł zaliczyć pierwszy test i prawdopodobnie drugi, „strzelania bojowego”. Ale jeśli to zrobi, zostanie skazany na łucznictwo.

— Przynajmniej jeden — powiedział zza jego pleców Malcolm.

— Chciałbym pięć — odparł Herzer. — I jeden strzał próbny, na wyczucie łuku.

— Dobra.

Herzer czuł na sobie oczy całej grupy, gdy naciągał pierwszą strzałę. Podniósł łuk mniej więcej pod tym samym kątem co Malcolm i odepchnął łuk od siebie, wypuszczając strzałę, gdy znalazła się na linii celu. Przeleciała obok niego.

— Teraz widać, czemu używamy strzał wykonanych przez uczniów zamiast porządniejszych — sucho skomentował D’Erle. — Całkiem sporo ich dzisiaj stracimy.

Herzer nie skomentował, tylko po prostu wziął następną strzałę i obniżył kąt. Nie wziął wcześniej pod uwagę, że był wyższy od Malcolma i najwyraźniej miał dłuższe ręce. Napiął łuk i wystrzelił strzałę, która chwiejąc się w locie z powodu kiepskiego wykonania uderzyła w lewą dolną część tarczy. Wypuścił następnie kolejne cztery, nie tak szybko, ale prawie z taką samą skutecznością.

— Chłopak wie, jak strzelać — uznał Malcom, odbierając od niego łuk. — Odpocznij, kiedy będziemy sprawdzać resztę.

Herzer napił się wody i przez chwilę przyglądał się innym strzelającym, po czym wziął ze stołu łuk kompozytowy, kilka strzał i ustawił się na innym torze. Łuk Malcolma, co nie było dziwne, miał nieco większy naciąg niż Alyssy, ale różnica nie była wielka. Wypuścił kilka kiepsko wykonanych strzał, a potem przyjrzał się jednej uważnie. Miały bardzo niestarannie zamocowane lotki, a promienie nie były całkiem proste. Po chwili zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, jak sieje robi, więc raczej nie powinien krytykować wykonania.

Przyglądał się, gdy przyszła kolej na Deann, ale jak się można było spodziewać, łuk był dla niej zdecydowanie za długi. Próbowała strzelać, ale dolna część zahaczała o ziemię, co o mało nie skończyło się uderzeniem jej przez łuczysko w twarz. Po kilku nieudanych strzałach zrezygnowała, oddając łuk Malcolmowi i odchodząc.

W końcu cała grupa zakończyła strzelanie i Malcolm ogłosił przerwę.

— Dobra, Herzer, Rosio, Ngan, Earnest i Maskell, zostańcie tu. Reszta może odpocząć, aż skończymy ten test.

— Naprawdę nie chcę zostać łucznikiem — cicho powiedział Herzer, gdy zbierali się w grupę.

— Czemu? — Malcolm odciągnął go na bok. — Herzer, do diabła, potrzebujemy łuczników! Masz szkolenie. I jesteś do tego odpowiednio zbudowany. Kim chcesz zostać, kawalerzystą?

— Nie, chcę zostać w piechocie — odpowiedział równie cicho Herzer. — Mogę Po prostu nie zaliczyć testu. Wie pan o tym.

— I to właśnie zamierzasz zrobić? — zapytał wściekle D’Erle.

— Nie, zamierzam zaliczyć to cholerstwo. A potem być tak upierdliwy, żeby zdecydował się pan odesłać mnie do piechoty.

— Zrób to, a sam cię z tego wykopię — ostrzegł go Malcolm.

— Nie, nie zrobi pan tego — odparł Herzer z przekonaniem. — Ponieważ potrzebuje pan również dobrej piechoty. Po prostu pozwoli mi pan odejść.

— Przejdź — zdecydował po chwili Malcolm. — Potem porozmawiamy. — Podniósł rękę i obejrzał się na pozostałych. — Czas się ustawić.

Podeszła grupa robotników i ustawiła przy torach skrzynie ze strzałami, a jeszcze jeden łucznik przyniósł więcej strzał.

— Zamiast czekania, aż każdy z was wykona swój test, będziecie strzelać równocześnie — Macie do wystrzelenia pięćdziesiąt strzał i musicie je wypuścić w dziesięć minut. Tempo jest najważniejsze. Będziecie zmęczeni. Spróbujcie zacząć od dwunastu strzał na minutę. Będę ogłaszał minuty, a za wami będzie stała osoba podająca strzały i licząca je. Wszystko, co musicie robić, to posługiwać się łukiem.

— Czy to realistyczne? — zapytał Herzer. — To znaczy, czy w walce też ktoś będzie nam podawał strzały?

— Zazwyczaj — potwierdził Malcolm. — Łucznik stanowi po prostu najważniejszy element zespołu. Jego zadanie polega na karmieniu łuku. Inni zajmują się logistyką. Każdy zespół łuczniczy składa się przynajmniej z trzech osób, z których jedna po prostu podaje łucznikowi strzały, wysyłane następnie przez niego w przeciwnika.

— Och.

— Test polega na wystrzeleniu pięćdziesięciu strzał w dziesięć minut tak, żeby przeleciały przynajmniej siedemdziesiąt pięć metrów. W pełni wyszkolony łucznik wystrzeli dwieście pięćdziesiąt strzał na godziną na odległość dwustu jardów, z dostateczną siłą, by przebić zbroję płytową. To tylko początki, chłopcy. Zająć miejsca.

— Będę je panu podawał równomiernie, sir — powiedział chłopiec ze strzałami. — I będę liczył. W skrzynce jest ich pięćdziesiąt trzy na wypadek, gdyby któraś upadła albo się złamała.

— Dobra — stwierdził Herzer. — Jak masz na imię?

— Trenton, sir.

— Więc podawaj mi je, Trenton — uśmiechnął się Herzer.

— Przygotować się do strzału — zawołał Malcolm, podnosząc klepsydrę. Herzer wziął pierwszą strzałę i głęboko odetchnął.

— Ognia!

Rzeczywiście przypominało to trochę karmienie łuku. Herzer założył, że będzie w stanie utrzymywać równomierny ogień, ale bardzo szybko uświadomił sobie, jak niewiarygodnej wymagało to pracy. Naciągał pięćdziesięciokilogramowy łuk, tak że każde naciągnięcie stanowiło odpowiednik wykorzystania mięśni ramion i pleców do dźwignięcia pięćdziesięciokilogramowego ciężaru. Była to ciężka praca i szybko cały zlał się potem. W pierwszej minucie wystrzelił piętnaście strzał, ale tylko dziewięć w drugiej i czuł, że stale zwalnia. Grzebiąc głęboko w sobie, pozwolił świadomości odpłynąć i przyspieszył strzelanie, pomimo ognia, który zdawał się pochłaniać jego plecy przy każdym kolejnym naciągnięciu. Co więcej, skórzany karwasz nie stanowił dostatecznego zabezpieczenia i każde kolejne uderzenie w przedramię wysyłało dodatkowe fale bólu. Kiedy skończy, będzie tam miał potężnego siniaka.

— Ostatnia minuta! — zawołał Malcolm.

— Dwadzieścia, sir! — oznajmił Trenton.

Herzer nie miał zamiaru się poddać. Zapominając o jakimkolwiek zainteresowaniu piechotą, po prostu nie zamierzał oblać.

— PODAWAJ!

Nie wiedział, skąd zdołał zebrać siły, ale zaczął wypuszczać strzałę za strzałą. Zapomniał o choćby próbie trafienia w cel i po prostu skupił się na wysłaniu ich poza wymagany zasięg. Prawie nie potrafił już w pełni naciągnąć łuku, ale i tak wypuszczał strzałę za strzałą do chwili, gdy Malcolm krzyknął.

— CZAS!

Herzer opuścił łuk, opierając go na ziemi, i stał, dysząc ciężko i krzywiąc się z powodu bólu mięśni.

— Wystrzelił pan dwie ponad normę, sir, przykro mi — powiedział Trenton, biorąc od niego łuk i podając wodę.

— No, jedna poleciała za blisko — zauważył Malcom, podchodząc do ich stanowiska, żeby sprawdzić wyniki.

— Czyli zaliczyłem — roześmiał się Herzer.

— Tak — potwierdził Malcom, krzywiąc się. — Jesteś jedynym, który zaliczył. Mówiłem Edmundowi, że test jest zbyt trudny.

— I miałeś rację — zgodził się z nim Talbot, pojawiając się znikąd, jakby się teleportował. — Wydawało mi się Herzer, że chciałeś iść do piechoty?

— Kazano mi przystąpić do testu, sir — odpowiedział Herzer.

— I jesteś jedynym, który go zaliczył — zmarszczył się Edmund. — Jak poszło pozostałym?

Malcolm zastanowił się nad tym przez chwilę ze zmarszczonym czołem, potem wzruszył ramionami.

— Średnia to około trzydzieści w dziesięć minut, jeśli nie brać pod uwagę Herzera.

— To i tak lepiej niż kusze — zauważył Edmund. — Ale niewiele.

— Mają okropną technikę — skomentował Malcolm. — Myślę, że z czasem da się z nich zrobić łuczników, ale będzie to wymagało piekielnej pracy.

— Czy wszyscy zdołali wystrzelić przynajmniej trzydzieści? — zapytał Talbot.

— Wszyscy oprócz jednego — przyznał Malcolm.

— Obniż wymaganie do trzydziestu i testuj dalej — zdecydował Edmund. — I będziesz musiał ich pogonić.

— Tak uczynię. Co z Herzerem?

— Powinienem mianować go jednym z twoich asystentów — stwierdził Talbot, przyglądając się wciąż spoconemu chłopcu — ale chyba pójdziemy dalej i przekażemy go do następnych testów.

Загрузка...