Mniej więcej w połowie popołudnia Herzer zataczał się ze zmęczenia i głodu. Wciąż odrąbywał gałęzie z pni i robił to w całkiem dobrym tempie, ale nie wiedział, jak długo jeszcze będzie w stanie funkcjonować. Ramiona miał jak z ołowiu i szumiało mu w głowie. Co jakiś czas zaczynał się chwiać i uderzenia topora nie lądowały już tam, gdzie celował.
Nawet nie zauważył, kiedy od tyłu podszedł do niego Jody i podskoczył, kiedy mężczyzna odchrząknął. Topór odbił się od gałęzi i wyleciał mu z rąk.
— Tak właśnie myślałem — stwierdził Jody. — Mike powiedział mi, że nie miałeś pełnych trzech dni odpoczynku.
— Mike czy Courtney? — zapytał Herzer, mrugając, bo wydawało mu się, że na brzegach pola widzenia wszystko szarzeje.
— Mike, ale podejrzewam, że skłoniła go do tego Courtney. Zdajesz sobie sprawę, że odrąbałeś dwa razy więcej gałęzi niż ktokolwiek inny?
— Nie, nie zwracałem uwagi — odpowiedział Herzer ze szczerością upitego w sztok.
— Musisz odpocząć i napić się wody. Ci, którzy pracują ciężko są równie zmęczeni, jak obijający się, którzy zresztą są coraz lepsi w udawaniu pracy, więc przyspieszam kolację i skończymy pracę przed zachodem. Ale jutro zaczynamy o świcie.
— Dobrze. — Herzer cofnął się i usiadł na oczyszczonym pniu. — Dla mnie może być.
— Zrób sobie przerwę, to rozkaz — oznajmił Jody i gestem przywołał jedną z roznosicielek wody.
— Proszę. — Nergui gwałtownym ruchem podała mu kubek z wodą, wylewając przy tym połowę jego zawartości na ziemię.
— Dziękuję — odparł zmęczonym głosem Herzer i osuszył naczynie. — Czy mogę dostać jeszcze trochę?
— Tylko jeden — gniewnie mruknęła dziewczyna. — Do źródła jest daleko. Musisz zwolnić, przy tobie reszta wygląda gorzej.
— Nie wszyscy — zauważył Herzer, osuszając drugi, do połowy wypełniony kubek. — Tylko niektórzy.
— I co, szczęśliwy jesteś, sukinsynu? — powiedział Mike, siadając obok niego.
— Tylko nie ty! — słabo zaprotestował Herzer.
— Żartuję — z kamienną twarzą odrzekł Mike. — Naprawdę. Ale nie pracowałbym tak ciężko, gdybym nie próbował dotrzymać ci kroku. Zrobili cię z cholernego żelaza, czy co?
— Nie w tej chwili — stwierdził Herzer. — Czuję się jak z gumy. A przy okazji, co jest z Nergui?
— Skumała się z Earnonem — wyjaśnił Mike. — Nie zauważyłeś?
— Nie.
— Podobni jak dwie krople wody. W każdym razie wścieka się, bo Earnon nie dostał obiadu, a ją prawie złapano na podawaniu mu jedzenia. A poza tym pracujesz jak jakaś cholerna maszyna i przez to on wygląda dwa razy gorzej. Wiesz, że Jody dwukrotnie musiał mu zmieniać partnerów, a to drzewo wciąż nie jest przecięte nawet do połowy?
— Hmmm… — wydobył z siebie w odpowiedzi Herzer, pierwszy raz od rana rozglądając się dookoła. Ścięto kilka drzew i w większości oczyszczono je z gałęzi, a ich pnie leżały teraz w błocie, czekając na odtransportowanie. Gałęzie, liście i inne śmieci zostały zebrane w duże stosy i nagle uświadomił sobie, identyfikując drzewa, ile z tych stosów stanowiło efekt jego pracy.
Ale potężne drzewo o rozłożystych konarach, które stało się powodem konfrontacji, wciąż stało i zgodnie ze słowami Mike’a, jego pień nie był przecięty nawet do połowy.
— Cóż, przypuszczam, że to dowodzi, kto pracował, a kto nie. — Herzer zachichotał, a potem roześmiał się w głos. — I Jody zostawił go przy tym przez cały dzień?
— Tak. Narzekałem lekko wczesnym popołudniem. Przez cały cholerny dzień byłem przy drugiej pile i powaliliśmy trzy drzewa. Oni nie przerżnęli nawet jednego.
Herzer spojrzał na pozostałe drzewa i musiał przyznać, że choć tamte były mniejsze, ścięcie ich wymagało znacznie więcej pracy niż tego jednego.
— Wydaje mi się, że Jody po prostu próbuje dać coś do zrozumienia — uznał Herzer. — Nie jestem pewien co, ale jestem raczej przekonany, że coś tak.
— Och, wiem, o co mu chodzi — zaburczał Mike. — Że Earnon to bezużyteczny obibok.
— Miałeś innych partnerów? — zapytał Herzer.
— Tak, przepuścił przez moją piłę praktycznie wszystkich. Niektórzy z nich są w porządku. Guy, Cruz i Emory ciągną, ile potrafią. Przypuszczam, że Tempie i Gladys tak naprawdę się specjalnie nie przykładają, po prostu robią to, co muszą. Frederic, Cleo i Earnon są zupełnie do niczego.
Herzer znów zachichotał i wskazał brodą na Karlyn, która podnosiła właśnie na ramię gałąź wielkości małego drzewka.
— Tak, Karlyn też jest w porządku. Przeważnie. Przypuszczam, że czasem brakuje jej masy. Podobnie jak Deann, ale ona nadrabia to furią.
Ta ostatnia odrąbywała właśnie czubek jednego z drzew, które w większości zostały już oczyszczone z gałęzi. Gdy drzewa zwężały się poniżej pewnej średnicy, nie miało sensu oczyszczanie reszty, więc czubek odcinali i odciągali na stos gałęzi. Deann miała jeden z toporów typu bojowego i atakowała drzewo z malującą się na twarzy wściekłością tak, jakby był to kark wrogiego smoka.
— Drzewa! Ona nienawidzi drzew! — wyszeptał Herzer, chichocząc.
— -No cóż, jeśli myślisz, że to źle wygląda, powinieneś był widzieć siebie, kiedy zaczynałeś — powiedziała Courtney, podchodząc i siadając koło Mike’a. — Bałam się, że chcesz przystawić ten topór do karku Jody’ego!
— Nie Jody’ego — zaprotestował Herzer. — Ale gdyby Earnon podszedł kontynuować rozmowę, to wolałbym nie robić żadnych zakładów.
— Zastanawiałam się nad tym, co wcześniej powiedziałeś — oznajmiła Courtney. — I miałeś rację. Ale jest coś jeszcze.
— Tak?
— To właśnie to, co przed chwilą powiedziałeś. Nie ma już OPO. Jeśli zdecydowałbyś się zabić Earnona tym toporem, nikt nie byłby w stanie nic na to poradzić.
— A więc Jody wciska się wszędzie, gdzie mogłoby dojść do walki — dodał Mike. — Zacząłem się wściekać na Frederica, kiedy byłem z nim przy pile, ale potem po prostu poszedłem i porozmawiałem z Jodym. Frederic próbował się wtrącić, ale Jody po prostu kazał mu się zamknąć i wysłał go do ścinania szczytów drzew. Nie robiłem mu żadnych wyrzutów, czy coś, po prostu powiedziałem Jody’emu, że tylko udaje robotę i nie chcę z nim pracować.
— Pewnie i ja powinienem był tak postąpić — stwierdził Herzer.
— Cóż, gdybym nie widział przykładu.-zrobiłbym to samo — przyznał Mike. — I pewnie do tego rozbiłbym łeb temu bezużytecznemu draniowi. Więc choć nie jestem szczególnie zadowolony, że padło na ciebie, to… — Wyszczerzył zęby i podniósł gałązkę, używając jej do czyszczenia zębów.
— JEDZENIE!
Herzer dołączył do innych w kolejce i wziął należną mu porcję fasoli i chleba kukurydzianego. Tym razem też nie było nic więcej, więc po odebraniu przydziału usiadł na jednym z pni i przez chwilę przyglądał się swojej kolacji.
— Będziesz to jadł, czy tylko się temu przyglądał? — zapytał Mike, wyławiając fasolkę między kęsami chleba.
— Po prostu tyle radości sprawia mi oczekiwanie — lekko powiedział Herzer. — Ale szybko tego nie będzie! — Chwycił łyżkę, a potem odłożył ją z powrotem, odniósł miskę do ust i wypił jej zawartość. Na dnie znalazł mały, bardzo mały kawałek wieprzowiny i przez chwilę go smakował, a potem wytarł naczynie do czysta chlebem. Po chwili był już po kolacji.
Zastanowił się nad wylizaniem miski, ale w końcu zmusił się, żeby tego nie robić. Zamiast tego zaniósł ją do stosu brudnych naczyń i nalał sobie z beczki pełen kubek wody.
— Herzer, masz — powiedział Jody, podchodząc do niego z dużą miską grysiku kukurydzianego. Herzer widział zanurzone w nim tajemnicze kawałki mięsa.
— Hej! — krzyknął Earnon. — Ja też nie dostałem obiadu! Czemu u diabła on dostaje dodatkową porcję?!
— Ponieważ nie siedział na tyłku przez całe popołudnie — odparł Jody przy akompaniamencie głośnych chichotów. — Jeśli czegoś nie zjesz, rano będziesz do niczego. A zasłużyłeś sobie na to.
— Dziękuję. — Herzer ostrożnie przyjął miskę. Po chwili wzruszył ramionami i wypił jej zawartość tak samo jak wcześniejszą fasolkę.
Jody zachichotał i odstawił naczynie na stos, razem z resztą.
— Nie martw się tym, kucharze to umyją.
— Dobra, ludzie, sytuacja wygląda tak — oznajmił Jody, podchodząc do miejsca, gdzie większość jego ekipy kończyła jedzenie. — Możecie wracać do Raven’s Mill albo zostać po tej stronie rzeki. Jeśli zostaniecie tutaj, pokażę wam, jak przygotować sobie schronienie. W każdym razie śniadanie jutro będzie przed świtem. Więc jeśli pójdziecie tam, lepiej poproście kogoś, żeby was obudził i przyjdźcie na czas, bo was ominie.
— Co będzie na śniadanie? — zapytał Earnon. — I czemu nie możemy po prostu zjeść w mieście?
— Ponieważ nie dostaniecie jeszcze żetonów żywnościowych — wyjaśnił Jody. — Karmimy was w zamian za pracę. I będziemy to robić tutaj. Jeszcze jakieś pytania?
— Jak mogę się wypisać z tego interesu? — z gorzkim śmiechem zapytał Cleo Ronson.
— W każdej chwili możesz po prostu odejść. A jeśli będę słyszał więcej narzekań, zostaniesz wypisany. Jeszcze jakieś pytania?
— Jutro robimy to samo? — zapytał Mike.
— Mniej więcej. Musimy w kilka tygodni oczyścić spory obszar. Będziemy ścinać drzewa jeszcze przez trzy dni, potem oczyścimy pnie i spalimy śmieci. Następnie zajmiemy się wznoszeniem prymitywnych budynków. Potem skończycie z tą częścią i dostanę nową ekipę. — Rozejrzał się i kiwnął głową. — Dobra, pozbierajcie narzędzia i ustawcie je, a zaczniemy robić z tych śmieci schronienia.
Herzer podniósł swój topór i starannie odłożył go z innymi narzędziami, czując, jak ogarnia go potężna i nieoczekiwana fala zmęczenia. Zanim się zorientował, wszystko, co był w stanie zrobić, to utrzymać się na nogach. Wysłuchał instrukcji Jody’ego, jak przygotować szałas, ale przy potężnym zmęczeniu i obolałych dłoniach nie potrafił w sobie znaleźć energii na zbudowanie go. Wziął jeden z dostarczonych im koców, podszedł do potężnego drzewa, które nie zostało jeszcze ścięte i zwalił się na jeden z olbrzymich korzeni, opierając głowę częściowo na nim, częściowo na ziemi. Usnął, zanim zdążył się wygodnie ułożyć.
— Potrzebujesz trochę snu — powiedział Edmund po wejściu do drewnianego szałasu, w którym urządzono tymczasowy szpital mający funkcjonować do czasu, aż będzie gotowy odpowiedniejszy budynek. Daneh pochylała się nad wiadrem z parującą wodą, myjąc ręce, podczas gdy Rachel i jeszcze jedna kobieta czyściły zakrwawione narzędzia.
— Nie zaczynaj — odparła zmęczonym głosem. — Musiałam dzisiaj zrobić dwie amputacje, jedną większą i jedną mniejszą, próbując równocześnie wbić do głowy kobietom w obozie informację, że niedługo zaczną krwawić.
— Musimy o tym porozmawiać — rzekł Edmund. — Zażądałaś praktycznie każdego kawałka materiału w mieście, i to wszystko z badwabiu. Mamy też inne potrzeby, Daneh.
— Wiem, ale to jest potrzebne natychmiast. Kończą mi się bandaże. A kobiety albo dostaną materiał, albo zaczną chodzić po mieście, zostawiając wszędzie ślady krwi. Co wolisz?
— Pytam się tylko najuprzejmiej, jak to możliwe, czy potrzebujesz aż tyle — odparł Talbot, biorąc głęboki oddech. — Materiał jest nam niezbędny do produkcji narzędzi. Potrzebny jest też do naprawy ubrań, większość szybko będzie w strzępach.
— Jeśli nie będziemy potrzebować wszystkiego, oddamy, to co zostanie — zapewniła. — Nie będziemy niczego wyrzucać. Nakazuję kobietom prać materiał i wykorzystywać go ponownie. Zużyjemy tylko tyle, ile będziemy musiały. I to z korzyścią dla całego obozu, Edmundzie.
— Dobrze, Daneh — ustąpił, wzdychając. — Powiedziałaś, że rozmawiasz z kobietami w mieście, a co z obozami?
— Jeszcze o tym nie pomyślałam — odrzekła zmęczonym głosem, patrząc przez otwarte okno w mrok. — Teraz jest już za późno…
— I jesteś tu potrzebna — dokończył Edmund. — Rachel. Ty to zrobisz. Jutro. Pojedź do każdego z obozów i do wszystkich grup, które przechodzą przez szkolenie. Jeśli ktoś będzie ci robił trudności, powiedz mu, żeby przyszedł do mnie. Porozmawiaj ze wszystkimi kobietami, powiedz, co się wydarzy i że mamy przygotowane materiały.
— Tak jest, sir! — mruknęła sarkastycznie.
— Młoda damo, wciąż jesteś dość młoda, bym mógł cię przerzucić przez kolano — z uśmiechem oświadczył Edmund. — Uważaj na swój ton.
— Och, nie chciałabym, żeby tatuś się na mnie pogniewał — odcięła się. — Zdajesz sobie sprawę, że ja też mogę zacząć w każdej chwili, prawda?
— Tak, pomyślałem o tym. — Talbot uśmiechnął się. — Zastosuj odpowiednie środki ostrożności.
— Środki ostrożności — z westchnieniem powtórzyła Daneh. — Zdajesz sobie sprawę, że do tego zalicza się unikanie ciąży?
— Albo przerwanie jej, jeśli do tego dojdzie — potwierdził Talbot, kiwając głową. — Baranie jelita do tego pierwszego i wrotycz na drugie.
— Mówisz serio. — Daneh spojrzała na niego uważnie. — Co mają wspólnego baranie jelita z zapobieganiem ciąży?
— No cóż, widzisz, smarujesz się nimi po całym ciele… — zaczął Edmund i roześmiał się, widząc wyraz jej twarzy.
— Edmund…
— Dobrze, tak na poważnie, to używa się zewnętrznej, twardszej warstwy jelit owczych w charakterze prezerwatywy.
— Czego! — zapytała Rachel. — Co to wszystko u diabła znaczy?
— Prezerwatywa wiąże się z profilaktyką — odpowiedziała Daneh. — Ale…
— Bierze się fragment baraniego jelita odpowiedniej długości, odcina i zszywa szczelnie jeden koniec — sucho wyjaśnił Edmund. — Mężczyzna nasuwa jelito, które przed użyciem można zmiękczyć wodą, na swojego penisa. Zapobiega to dostaniu się ejakulatu do ciała kobiety.
— To… nieprzyzwoite — z grymasem stwierdziła Rachel.
— I oczywiście niektórzy mężczyźni muszą używać zwierząt większych niż owce — z chichotem kontynuował Edmund, teatralnym gestem poprawiając sobie pasek.
— To prawdopodobnie może działać — kiwając głową, zgodziła się Daneh. — Ale szew miałby tendencję do przeciekania. I musiałabym ci znaleźć królika…
— Przypuszczam, że można to nawoskować — z namysłem zasugerował Edmund, ignorując przytyk. — Testowałoby się to przez napełnienie wodą i sprawdzenie, czy przecieka.
— Nie mogę uwierzyć, że o tym rozmawiacie — wtrąciła się Rachel. — Dajcie spokój.
— Rachel, od dawna chciałaś być traktowana jak dorosła — nie odwracając się, odpowiedział Talbot. — Witamy w dorosłym traktowaniu. Jeśli chcesz, możemy potraktować cię jak dziecko i kazać ci wyjść.
Rachel otwarła usta, gotując się do ostrej odpowiedzi, ale zaraz je zamknęła.
— Dobra, należało mi się — przyznała. — Ale pozwólcie mi przypomnieć, że jesteście moim rodzicami. Może jestem zbyt młoda na pewne rozmowy, ponieważ dyskusja na temat wielkości penisa mojego ojca zdecydowanie się do nich zalicza. Dobra?
— Dobra — zgodził się ze śmiechem Edmund. — Przepraszam.
— Co to jest wrotycz? — zapytała Daneh.
— Och, zioło. Tak naprawdę to wszystko, co o nim wiem. I że to dość silny środek poronny.
— Jest tyle rzeczy, o których nie mam pojęcia — z westchnieniem przyznała Daneh. — Edmund, proszę, kiedy następnym razem będziesz rozmawiał z Sheidą, powiedz jej, że zasłuży na przekleństwo siostry, jeśli nie wymyśli jakiegoś sposobu, na udostępnienie mi tekstów medycznych.
— Powiem jej.
— To nie powinno wcale wymagać tyle energii — dodała Daneh.
— Powiem jej.
— I naprawdę tego potrzebujemy.
— Powiem jej — powtórzył.
— Dobrze. I jeszcze jedno, ludzie zapracowują się na śmierć.
— Niektórzy ludzie zapracowują się na śmierć — poprawił Edmund. — O co chodzi?
— Musimy zacząć szkolić ich w zakresie bezpieczeństwa. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy nigdy w życiu nie trzymali topora, a teraz pracują jako drwale, i ludzi, którzy pracują z maszynami, choć nigdy nie mieli z nimi kontaktu. Ta większa amputacja dotyczyła mężczyzny, który pracując w młynie, nie miał dość rozsądku, żeby użyć jakiegoś urządzenia do dźwignięcia końca potężnej belki. Stracił na trwałe sporą część stopy, została zbyt zmiażdżona, żeby choć myśleć o jakiejś naprawie. Wiem, że w dawnych czasach nikt tak naprawdę nie przejmował się bezpieczeństwem poza stosowaniem zasady: „spróbuj nie dać się zabić”. Ale myślę, że stać nas na coś więcej, prawda?
— Zajmę się tym — obiecał, wyciągając plik kartek i ołówek. Uniósł je w górę, powstrzymując jej wybuch. — Zajmę się tym. Masz rację, w dawnych czasach tak naprawdę nie przejmował się tym nikt oprócz poszkodowanych. I możemy to poprawić. Ale nie mogę tego zagwarantować. Ścinanie drzew to nieuchronnie niebezpieczne zajęcie, o ile nie ma się systemów zasilania i ochrony. A nawet wtedy zdarzają się wypadki. Podobnie jest z uprawą ziemi. Nigdy nie było wiele lepiej, przez wszystkie tysiąclecia, kiedy parali się tym ludzie. Więc nie wiem, co dokładnie możemy zrobić. Ale spróbuję. Dobrze?
— Dobrze — przytaknęła. — Ostatnia sprawa do ciebie. Musimy ustalić dzień wolny. — Daneh…
— Każde społeczeństwo w historii miało dzień odpoczynku — mówiła dalej, ignorując wtrącenie. — Przeważnie miały naturę religijną, ale wcale tak nie musi być. Ludzie pracujący tak ciężko, muszą mieć trochę wolnego czasu. Proponowałabym jeden dzień na siedem, ponieważ taki był dawny standard i to się sprawdzało.
— Może niedziela? — zasugerował, rozbawiony.
— Wszystko mi jedno, który dzień tygodnia wybierzesz, o ile tylko to zrobisz.
— Dobrze, sprawdzę, który będzie najbardziej odpowiedni. Mamy tu kilku żydów i przynajmniej jednego mahometanina, wydaje mi się, że oni świętują w piątki.
— Soboty — wtrąciła się Rachel. — Przynajmniej dla żydów. Od piątku wieczór, do soboty wieczór, jeśli dobrze pamiętam.
— W takim razie sobota — uciął Edmund, wzruszając ramionami. — Będziemy też musieli pomyśleć o świętach. Niewielu. Ale masz rację, ludzie potrzebują trochę wolnego czasu.
— Kane sprowadził swoje stado. Weź jutro konia od Toma Raeburna — Daneh zwróciła się do Rachel. — Weź dużą torbę z jakimiś bandażami i przejedź się po obozach. Wprowadź kobiety w to, co się dzieje i sprawdź ogólny stan zdrowia. W mieście jest sporo drobniejszych wypadków, przypuszczam, że w obozach podobnie.
— Tak, mamo — odparła Rachel zmęczonym głosem, po czym podniosła głowę, rumieniąc się. — Przepraszam. Masz rację. I to odpowiedzialność. Dziękuję.
— Poradzisz sobie. Jeśli jest tam ktoś poważnie ranny, kto nie został zgłoszony, sprowadź go do mnie.
— Tak.
— Myślę, że to już wszystko — stwierdziła Daneh.
— W takim razie, odpocznij trochę — zaproponował Edmund. — Wracaj do domu. Nie chcę, żebyś wstawała w środku nocy, o ile nie będzie to naprawdę awaryjna sytuacja.
— Ja zostanę tutaj — wtrąciła Rachel. — Jeśli pojawi się coś drobnego, sama się tym zajmę.
— Dobry pomysł — ucieszył się Talbot. — Milady?
— Idę — zgodziła się Daneh. — Dobranoc, Rachel.
— Dobranoc mamo, tato. — Odczekała, aż pójdą, potem dokończyła sprzątania szpitala i rozejrzała się. Jedynym miejscem, gdzie mogła się położyć, był twardy stół operacyjny, ale musiał wystarczyć. Kładąc na niego kilka koców umościła się najwygodniej, jak mogła, i przewróciła się na bok. Wiedziała, że za nic nie uśnie, ale kiedy tylko o tym pomyślała, jej umysł zanurzył się w sen.
O poranku Herzer czuł się jak worek kamieni.
Obudził się pod wpływem potrząsającej nim ręki i jęknął. Był zwinięty w kulkę na boku i każdy mięsień w jego ciele protestował przeciw ruchowi.
— Wstawaj — powiedział Jody w miarę łagodnie. — Jest już śniadanie i masz tylko trzydzieści minut najedzenie. Lepiej się pospiesz.
Herzer nie czuł się ani trochę głodny, ale wymuszona poprzedniego dnia głodówka wciąż żywo odciskała się w jego myślach, więc podniósł się na nogi i doczłapał do kolejki.
Posiłek znów składał się z grysiku kukurydzianego z dodatkiem jakiegoś rodzaju herbaty ziołowej. Jednak tym razem sporo osób uznało, że nie będzie w stanie wiele zjeść. Część wzięła tylko pół miski, a niektórzy z biorących pełną, jak Courtney, nie zjadło wszystkiego. W potężnym kotle zostało dość, by Herzer, Mike i kilku innych mogło dostać dokładki, bo po zjedzeniu pierwszej porcji Herzer poczuł silny głód. Nie tylko dostał dodatkową porcję, ale czekając przy wiadrze na brudne miski zdołał zebrać resztki od kilku osób, które w większości oddawały je lekko speszone. Wyjątkiem była Nergui, która — widząc, jakie ma plany — wylała zawartość swojej prawie pełnej miski na ziemię. To wywołało ognistą reprymendę od Dorsetta.
— Nie marnuj jedzenia — warknął, podchodząc do niej od tyłu. — I tak nie mamy go dość. Zrób coś takiego jeszcze raz, a możesz pożegnać się z następnym posiłkiem!
Herzer zaczął się już czuć objedzony jak kleszcz, więc niechętnie odstawił pustą miskę do wiadra i ruszył po topór.
Z powątpiewaniem spojrzał na swoje dłonie. Skóra zaczęła już odrastać na zniszczonej dłoni, ale większość powierzchni wciąż była odsłonięta i brud mieszał się z żółtą breją, która pojawiła się na skórze. Nie wyglądało to zbyt apetycznie i jego żołądek przez chwilę pożałował obfitego posiłku. Praca toporem będzie musiała być bolesna, nawet trzymanie miski i posługiwanie się łyżką okazały się nieprzyjemne, ale chyba nie bardzo miał jakiś wybór. Kontemplował właśnie ponury dzień, kiedy usłyszał stukot kopyt zbliżającego się konia.
— Cześć, Herzer — przywitała go Rachel, zsiadając z wierzchowca na dość wysoko ścięty pieniek. Zdjęła zestaw toreb i pomachała w stronę Dorsetta. — Jody, jestem tu, żeby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy medycznej, a potem muszę porozmawiać z kobietami w grupie.
— Jak długo to potrwa? — zapytał Jody. — Mamy do oczyszczenia spory teren.
— To zależy od tego, ile będę miała do zrobienia — odpowiedziała ostro. — Macie jakieś poważniejsze rany?
— Nie, ale kilku z nich ma poharatane dłonie — przyznał Dorsett, wskazując na Herzera. — Zacznij od niego, a ja sprowadzę innych. — Jody zaczął zbierać osoby, o których wiedział, że najbardziej poraniły sobie ręce poprzedniego dnia.
— Hej! — wrzasnął Earnon. — Ledwie mogę się ruszać, a plecy bolą mnie, jakby płonęły!
— Nie przyjechałam tu leczyć bolących mięśni — odwarknęła Rachel, przyglądając się dłoniom Herzera. — Dobry Boże, Herzer, coś ty sobie myślał!
— Myślałem, że mam dużo drzew do oczyszczenia — odparł chłopak, krzywiąc się, gdy obmacywała jego pozdzierane dłonie.
— Chodź do strumienia — zarządziła, podnosząc torby. — Jody, przyślij resztę do nas.
— Widziałaś Bast? — zapytał, gdy szli w stronę wody. Strumień był mętny od rozdeptanego błota, ale idąc w górę, doszli do miejsca, gdzie płynęła krystalicznie czysta woda.
— Kręci się po okolicy. Pomaga myśliwym w polowaniach. — Wsadziła jego dłonie do zimnej wody i łagodnie oczyściła zebrane na nich nieczystości. — Musisz to utrzymywać w czystości. Jesteśmy dość odporni na choroby, ale rany powierzchniowe mogą ulec paskudnym infekcjom.
— Będę o tym pamiętał — obiecał, sycząc z bólu.
— To żółte to ropa, normalne przy takich uszkodzeniach skóry, przynajmniej tok twierdzi mama. Masz mnóstwo szczęścia — dodała.
— Czemu? — zapytał, gdy wyciągnęła jedną z jego dłoni z wody i rozsmarowała na niej paskudnie wyglądającą zieloną maź. Widać w niej było fragmenty liści.
— Nieulepszeni ludzie potrzebowaliby całych dni, na wyleczenie takich uszkodzeń — odpowiedziała, wcierając maź. — To powinno pomóc w leczeniu. To niewiele, ale zawsze coś, i powinno utrzymać bakterie pod kontrolą.
— Mogę używać dłoni? — zapytał, mając nadzieję, że otrzyma odpowiedź przeczącą.
— Chciałabym, powiedzieć ci, że nie, ale za dużo jest pracy, żebyś mógł odpoczywać. — Wyciągnęła z torby pasy materiału i skóry i zaczęła owijać jego dłonie, najpierw badwabiem, potem skórą. Na koniec zawiązała węzeł utrzymujący osłonę na miejscu.
— Skóra ochroni wnętrze dłoni. Spróbuj na nie uważać, dobrze? Na szczęście palce nie wyglądają źle.
— Dobrze — odpowiedział, zginając dłonie. Bandaże faktycznie zmniejszały nacisk na rany.
— Skóra prawdopodobnie odrośnie ci do jutra, a potem zacznie twardnieć. Jak już mówiłam, przynajmniej w tym mamy szczęście.
— Szczęście, tak — niezgrabnie przytaknął Herzer, po czym umilkł. — Jak się ma twoja mama?
— Nieźle sobie radzi — cierpko odparła Rachel. — Stara się być zajęta i wydaje mi się, że dobrze jej to robi.
— Rachel, ja… — umilkł.
— Nie chcę o tym rozmawiać — powiedziała ostro, wstając. — Teraz już możesz wracać do pracy.
Herzer przyglądał się jej przez chwilę, potem kiwnął głową i skierował się do obozu.