Rachel obudziła się, widząc nad sobą odwróconą do góry nogami twarz.
— I kto śpi w moim łóżku? — zapytała kobieta. Miała niski głos, syczący i pełen dziwnych harmonicznych dźwięków, jakby mówiła przez otwór w wiolonczeli.
Nastolatka usiadła, naciągając na siebie pościel, i odwróciła się, żeby zobaczyć, kto do niej mówi.
Dziewczyna stojąca obok jej łóżka z rękami pod boki nie miała wzrostu więcej niż metr i ćwierć i była bardzo dziwnie odziana. Miała ostrą twarz i długie, czarne włosy opadające na plecy w skręconych falach. Ubrana była w coś, co można było opisać jedynie jako zielone bikini wykonane z jakiejś miękkiej, wytartej skóry. We włosy miała powpłatane liście. Na lewym ramieniu nosiła naramiennik, prawe pozostało odkryte. Prawą łydkę chroniła metalowa nagolenica, podczas gdy lewą osłaniała futrzana nogawka. Na stopach miała sandały z niewielkim obcasem, a na lewym ramieniu, którego wnętrze było mocno poznaczone bliznami, łuczniczy karwasz. Wyglądało na to, że stanowił on jedyny element jej stroju, którego nie nosiła na pokaz.
Uszy miała szpiczaste, a końce jej brwi ostrym łukiem skręcały w górę…
— Czy jesteś elfem? — zapytała Rachel. Kilka tych istot już spotkała. Wszyscy byli wysocy, szczupli i nosili bardziej wyszukane, delikatne stroje… w większości praktycznie przeciwieństwo stojącej przed nią osoby.
— Hai — oświadczyła elfka, wyciągając dłoń. To również było dziwne, większość elfów unikała osobistego kontaktu. — Bast, elf leśny. Fajnie cię poznać.
— A kim ty jesteś?
— Jestem Rachel, Rachel Ghorbani… Edmund to…
— Ach, jasne! Znam cię! Choć nie widziałam cię od czasu, gdy byłaś kompletnym szkrabem. Nic dziwnego, że zajmujesz moje łóżko. Prawie poszłam się przytulić do Edmunda, ale wyglądał, jakby potrzebował snu.
— Jasne — powiedziała Rachel. — Przytulić się…?
— Och, tak — wyjaśniła elfka. — Twój tata i ja mamy długą historię — dodała z mrugnięciem. — Właściwie, to przed twoją matką. I trochę po niej. Choć nie w trakcie. Wydaje mi się, że Edmund oberwał wtedy kilka razy za dużo w głowę, żeby wyrzucać ze swojego łóżka mnie na rzecz tej dziewczyneczki. A ty jesteś do niej podobna. Nie zamierzasz zrobić mi tego samego, co?
— Z moim ojcem!
— Racja, chyba nie. Dobrze. W takim razie będziemy przyjaciółkami. — Bast chwyciła ją za ramię i wyciągnęła z łóżka wciąż kurczowo trzymającą się pościeli nastolatkę. Jak na tak niewielkie rozmiary elfka była niesamowicie silna. — Chodź, dziewczyno! Szkoda dnia! Czas się ruszać! Czas na śpiew i tańce! Wino, mężczyźni i śpiew!
— Och, dobry Boże — odezwał się od drzwi Edmund. — Zastanawiałem się, co to za hałasy.
— Mundi! — krzyknęła Bast i pobiegła przez pokój, rzucając się na kowala. Obiema nogami objęła go w biodrach i pocałowała go z siłą, która większość mężczyzn powaliłaby na ziemię.
— Tato! Nie jestem ubrana! — wrzasnęła Rachel.
— Już to widziałem. Szlag, myłem to, gdy byłaś dzieckiem — stłumionym głosem mruknął Edmund. — Bast — dodał, odwijając elfkę ze swojego ciała i opuszczając ją na podłogę — skąd się tu u diabła wzięłaś? Myślałem, że jesteś w Elfheim.
— I na ten temat będziemy musieli porozmawiać, Edmundzie Talbot — smutnym głosem powiedziała Bast. — Mamy dużo do omówienia. Ale jak mówiłam twojej córce, w drugim łóżku leżała, jak teraz przypuszczam, Daneh, a ty wyglądałeś na kompletnie wykończonego. Mocno potrzebującego odrobiny przytulania, ale całkowicie wypompowanego. Więc przespałam się w kuźni.
— Nie musiałaś tego robić — stwierdził Edmund.
— Ech, Carb to dobre towarzystwo. — Bast elegancko wzruszyła ramionami. — Zna mnóstwo świetnych, świńskich dowcipów.
— Tak, to prawda — zgodził się Edmund, potrząsając głową. — A ty jesteś na nie za stara. Rachel, na miłość boską, ubierz się w coś i dołącz do nas w kuchni.
— Zrobię to, jeśli wyjdziecie z mojego pokoju! — ostro odpowiedziała Rachel.
— No cóż, może później. — Bast znów się jej przyjrzała. — Jestem znana z tego, że podoba mi się również płeć piękna… — dodała z mrugnięciem.
Wyszła, zostawiają dziewczynę czerwoną jak piwonia.
Kiedy Rachel weszła do kuchni, zaskoczył ją widok Bast i Edmunda wyglądających smutno i poważnie. Zdołała przezwyciężyć szok po pobudce i cieszyła się na możliwość rozmowy z leśną elfką, która była pierwszą spotkaną od czasu Upadku osobą o wyraźnie radosnym nastroju. Co się stało? — zapytała, ładując do miski kaszę kukurydzianą, polewając syropem z sorgo i siadając przy stole.
— Elfheim jest zamknięty — poważnie wyjaśnił Edmund. — I to najwyraźniej z obu stron.
— Pani nie chce się angażować w waszą ludzką wojnę — oznajmiła Bast, znów elegancko wzruszając ramionami. — Więc zamknęła Elfheim. Zamknięte są wszystkie przejścia.
— Ale to nie jest tylko ludzka wojna — zaprotestowała Rachel. — Paul jest przeciwny wszystkim Przemienionym!
Spojrzała zdziwiona na grymas Edmunda i rozbawiony wyraz twarzy Bast i otworzyła szeroko oczy.
— Co takiego powiedziałam?
— Elfy nie są Przemienione — wyjaśniła Bast. — Byliśmy przed Przemianą. Jesteśmy sobą. Nie ludźmi, nie półludźmi. Podobni ludziom, ale nie ludzie. Jesteśmy elfami.
— Paula to nie będzie obchodzić — zauważyła Rachel.
— Ach, zgadzam się. Ale to Pani podejmuje decyzje dotyczące Elfheimu i całej Rasy. I jej decyzją jest, żeby przesiedzieć to tak samo, jak przesiedzieliśmy wojny SI, a potem Ostatnią Wojnę. W nich wszystkich poszczególne elfy wybierały strony. Leśne elfy wywodzą się właśnie z grupy, która walczyła w wojnach SI, po obu stronach. Ale Pani pozostaje neutralna.
— Nie będzie tak, jeśli Paul wygra — stwierdziła Rachel. — Wtedy zniszczy elfy.
— Może — zgodził się Edmund. — Ale z drugiej strony, może nie. Pani dysponuje własną mocą. Olbrzymią. Nie chciałbym stawać przeciw niej. Czy tylko ty zostałaś na zewnątrz?
— Nie, Gothoriel i inni są na wygnaniu. Nie wiem, gdzie teraz jest Gothoriel, ale powiedział, że niedługo się tu zjawi.
— A ty?
— Myślę, że przez chwilę będę gościć wśród ludzi. — Bast uśmiechnęła się. — Lasy są piękne na wiosnę, ale po jakimś czasie codzienne polowanie na jedzenie zaczyna się nudzić.
— Tu też nie mamy tylko piwa i zabaw — ostrzegł ją Edmund. — Wszyscy pracujemy najciężej, jak możemy.
— Och, jestem pewna, że uda mi się zaspokoić niektóre potrzeby — odparła elfka. — Jest tu tyle możliwości! — dodała z chichotem, który w większości epok byłby zakazany.
— Kotka — mruknął Talbot, wstając. — Za kilka minut muszę się pojawić na kolejnym spotkaniu, więc lepiej pójdę zrobić ze sobą porządek. Przypuszczam, że wy dwie będziecie się dobrze bawić cały dzień. I niech Bóg ma mnie w swojej opiece.
— Och, jestem pewna, że Rachel nie pozwoli mi wpaść w zbyt wielkie tarapaty — z mrugnięciem stwierdziła Bast. — Idź się oskrobać na twarzy brzytwą, Wyglądasz jak yeti.
— To tylko legendy — zaprotestowała Rachel.
— Mówisz to osobie, która przez jakiś czas była żoną takiego — parsknęła Bast.
— Byłaś żoną yeti? — Rachel otworzyła szeroko oczy. — Nawet gdyby naprawdę istniały, to czemu?
— Czy widziałaś kiedyś ich dłonie? — ze śmiechem zapytała Bast. — Teraz pomyśl, co mają niżej!
— Au, sama w to wdepnęłam.
— Wiesz, że to lubisz — zachichotała Bast.
— Jak powiedział pan do niewolnika — odcięła się Rachel, a potem zasłoniła usta dłonią. — Nie wierzę, że to powiedziałam.
— Ani ja! — z gniewnym spojrzeniem potwierdziła Bast. — Zmusiłaś mnie do tego!
— Bast, muszę ci powiedzieć o czymś ważnym — zasępiła się Rachel.
— Wszystko w porządku, tak naprawdę nie działam na dwa fronty — uspokoiła ją Bast. — Zazwyczaj.
— Nie, to nie to — z irytacją zaprzeczyła Rachel. — Mówię poważnie. Po drodze tutaj moja mama… wpadłyśmy na pewnych ludzi…
Bast nachyliła się i wbiła wzrok w oczy Rachel.
— Miała z nimi kłopoty?
— Tak — odpowiedziała Rachel wdzięczna, że nie musi wypowiadać tych słów.
— Gdzie? — zapytała Bast.
— Na szlaku. Na południe od Via Apallia.
— Hai. Zabierz mnie tam. Nie popełnią drugi raz tego samego błędu. Użyję rozżarzonego żelaza, i po kilku dniach nawet będą mogli chodzić. Jeśli przeżyją wstrząs.
— To daleko stąd… — zaczęła mówić Rachel.
— Nie tak daleko, dotarłabym tam w jeden dzień. — I pewnie już ich tam nie ma…
— Czyż nie jestem Bast? Największa tropicielka w całym Norau, może nawet wśród wszystkich elfów?
— Nie wiem, a jesteś? — Rachel delikatnie zachichotała. — Bast, rzecz w tym, że my również wiemy, kim byli. To Dionys McCanoc i jego wesoła gromadka.
— Ach! Ten! Jego zabiję dla czystej przyjemności!
— Ale chodzi o to, że powrót na miejsce, gdzie do tego doszło raczej nie pomoże.
— Tak, masz rację. — Bast zmarszczyła brwi. — Nie zostałby tam. Więc muszę go znaleźć dalej.
— Co? Czemu? — zapytała Rachel.
— Skrzywdził twoją matkę — oświadczyła Bast, jakby to wszystko wyjaśniało. — Jesteś moją przyjaciółką. I skrzywdził kochankę mojego najlepszego ludzkiego przyjaciela, Edmunda Talbota. Za to powinnam umieścić jego jaja na mojej wystawie trofeów! — przerwała i zmarszczyła czoło. — Jeśli kiedyś uda mi się wrócić do mojego mieszkania w Elfheim.
— Mieszkania?
— Dostatecznie odpowiada ludzkim terminom — wyjaśniła Bast. — Prawdę mówiąc, bardziej przypomina to komórkę, ale z bardzo dobrym widokiem na sąsiednie drzewo, a jeśli się dobrze wychylić — dodała, demonstrując gestem — widać strumień. Mały. Właściwie to strumyczek. W każdym razie sezonowy. Elfheim jest… dość przepełniony. Jesteśmy nieśmiertelni. Nawet nie mając dzieci zbyt często, prawdę mówiąc prawie wcale, zrobiło się tam… gęsto.
— Dziwię się, że więcej z was nie żyje w świecie — zauważyła Rachel z szeroko otwartymi oczami. Jej obraz elfów nigdy nie mieścił w sobie życia w tłoku.
— Ja też — przyznała Bast. — Ale w Elfheim większość z nich żyje we Śnie Lasów, a nie w prawdziwych lasach. Na pewien sposób Sen jest lepszy, bardziej intensywniejszy od rzeczywistości. Aleja lubię dotykać lasu, widzieć jak rosną drzewa, przyglądać się otwierającym się płatkom w rzeczywistości, nawet jeśli jest mniej… piękna niż Sen.
— I tak zostałaś złapana na zewnątrz — stwierdziła Rachel.
— Tak, odcięta od Snu — westchnęła Bast. — Któregoś dnia Pani ustąpi i wygnańcy powrócą. Do czasu, aż ogarnie mnie Sen, muszę znów chodzić w świecie ludzi. Przyglądać się pączkom otwierającym się na drzewie jabłoni i pstrągom skaczącym w strumieniach. Widzieć każdy dzień na nowo, nie tak idealny jak Sen, lecz och, o tyle bardziej rzeczywisty.
— Jakby ostatnie kilka dni nie było dostatecznie paskudne — z drzwi do kuchni odezwała się Daneh. — Witaj, Bast.
— Daneh! Kochana, jak się masz? — zapytała elfka.
— Lepiej niż ostatnio. Czy dobrze mi się wydaje, że rozmawiałyście o Elfheim?
— Trochę. Podoba mi się twoja córka. Sporo urosła. Wy ludzie rośniecie tak szybko!
— I równie szybko umieramy — westchnęła Daneh, podchodząc do stołu i siadając. — Co słychać u ciebie?
— Och, wiele — odpowiedziała Bast. — Zawsze do tej pory wędrowałam po Norau, i to przeważnie wschodnim. Lasy są teraz tak piękne, bezustannie przyglądałam się, jak rosną. Tym razem podróżowałam dalej, wybrałam się w podróż do dżungli południa. Są znacznie bogatsze, zwłaszcza rejony, które ominęło Wielkie Zabijanie, ale… tęskniłam do moich lasów. I na południu było za wiele rzeczy, od których cierpła mi skóra. — Przerwała i popatrzyła za Daneh. — Stój spokojnie! Ktoś się za tobą skrada.
— To tylko Lazur — uspokoiła ją Rachel. Podeszła do spiżarki i wyjęła z niej trochę zimnego mięsa, które jadła wczoraj na kolację. — Masz, Lazur.
Kot przyjął oferowane jedzenie, powąchał, a potem przydusił jednym pazurem, rozrywając mięso. Choć nie wyglądał na szczególnie głodnego, bo po zjedzeniu kęsa czy dwóch zaczął bawić się posiłkiem.
— Jeśli kiedyś jakąś widziałam, to właśnie biała pantera — z rezerwą powiedziała Bast. — Jasne, wydają się przyjazne. Ale kiedyś jedna zaatakowała mnie wgórach. Cóż to była za walka!
— Kiedy to było? — zapytała Daneh, nakładając sobie porcję kaszy.
— Kiedy żyłam z yeti, które według tej dziewczyny stanowią tylko mit — wyjaśniła Bast. — Żyją wysoko w górach, daleko stąd. Usłyszałam o nich i chciałam poznać prawdę, więc zostałam z nimi i wzięłam sobie z nich męża. Urodziłam jego dziecko, a kiedy ono dorosło, a mężczyzna był już dawno martwy, odeszłam, żeby nie widzieć, jak ono również starzeje się i umiera. — Przez krótką chwilę wyglądała na smutną, ale zaraz się rozpromieniła. — Hej, teraz powinno być już trochę długowiecznych yeti, prawda?
— Żyłaś z… — powiedziała Daneh. — Miałaś… nie wierzę w to!
— Powiedz mi, że kłamię — zachichotała Bast. — Idź i sama sprawdź.
— Jak ty, to znaczy…
— Na leżąco wszyscy są tego samego wzrostu! — mruknęła Bast.
— Nie jest to coś, o czym chciałabym w tej chwili myśleć — odrzekła Daneh.
— Tak mi powiedziano — odpowiedziała Bast, znów wyglądając smutno. — Czy ludzie żyją wystarczająco długo, żeby zapomnieć?
— Zapomnieć, nigdy. Naprawić się? Odbudować? Nie wiem. Zapytaj mnie kiedy indziej.
— Nic się nie poprawi, jeśli będziesz to rozgrzebywać — odrzekła Bast. — Jesteś zbyt dobra, żeby zawsze czuć ból. Kiedyś jeszcze wsiądziesz na konia. No, może nie koniecznie konia…
— Bast! — krzyknęła Rachel.
— Nie da się jej powstrzymać. — Daneh potrząsnęła głową. — Ona jest taka, od kiedy ją znam i jeszcze dłużej.
— Życie jest zbyt krótkie na płacz — oświadczyła Bast. — Nawet dla elfa. Koń, będzie wierzgał i z początku nie spodoba ci się jazda, ale przebrniesz przez to. Jesteś silna. Hej, Rachel, chodźmy zobaczyć, gdzie możemy napsocić!
— Bast… — odezwała się Daneh.
— Zawsze taka poważna — odpowiedziała elfka bez śladu rozbawienia, wyciągając dłoń, by pogładzić ją po policzku. — Nie narażę twojego dziecka na kłopoty, Daneh Ghorbani-Talbot. Na mój honor leśnego elfa. W tej chwili masz dość problemów.
— To tylko Ghorbani, Bast.
— Więc jeśli nie na konia chcesz wrócić…
— Dość!
— Racja, już nas tu nie ma — zawołała, znów chwytając Rachel za ramię. Rachel stwierdziła, że jest ciągnięta do drzwi.
— Na razie, mamo. Później porozmawiamy!
— Spróbuj utrzymać ją z dala od kłopotów — poprosiła Daneh. — Ja?
— Ty masz trochę rozsądku.
Lazur przyglądał się, jak wychodzą, potem obejrzał się na Daneh.
— Nie wiem — zaburczała kobieta. — Myślisz, że to ja powinnam mieć na nią oko i kot wyglądał, jakby wzruszył ramionami, po czym spojrzał na nią jeszcze raz, odwrócił się w przeciwną stronę i nosem otworzył sobie drzwi.
— Ty też nie wracaj za późno! — krzyknęła za nim.
Sheida usiadła na łóżku i przeciągnęła się, pocierając skronie w próbie uciszenia milionów głosów, które zdawały się pokrzykiwać wewnątrz jej głowy. Kierowanie awatarami okazało się trudniejsze, niż kiedykolwiek to sobie wyobrażała. Każdy z nich stanowił prawie idealną kopię jej samej, równie świadomą, tak samo „żywą” i podobnie zdolną do podejmowania decyzji. Jednak to ona stanowiła ostateczny magazyn — każdego dnia, czasem co godzina, przysyłały jej zapisy swoich działań — i to ona musiała wydawać ostateczny osąd. Z zapisami w nieunikniony sposób wiązała się cząstka osobowości, a ponieważ awatary były nią, dochodził do tego element emocjonalny. Stanowiło to najlepszy sposób na radzenie sobie z olbrzymią liczbą interakcji wymaganych do utrzymywania jakiegoś porządku w chaosie, jaki zapanował po Upadku, ale zaczynało ją to doprowadzać do stanu lekkiego szaleństwa.
Przepełzła przez łóżko i wsunęła stopy w kapcie, przechodząc przez pusty pokój do stojącego pod ścianą stołu.
— Herbata, malinowa — powiedziała, siadając na krześle dryfowym i podejmując filiżankę z herbatą, która pojawiła się w powietrzu. Napiła się gorzko-słodkiego wywaru i rozważyła sytuację przedstawioną jej przez awatary. Jak dotąd liczba ofiar śmiertelnych w Norau była stosunkowo nie wielka, jak na zaistniałe okoliczności. Ludzie reagowali na sytuację kryzysową znacznie lepiej, niż uważała to za możliwe. Społeczności otwierały swoje ograniczone zasoby i próbowały podnieść ludzi z powrotem na nogi. Na obszarze centralnych równin było łatwiej niż gdzie indziej, jako że przynajmniej na razie jedzenia nie brakowało. Byłoby cudownie, gdyby znalazł się jakiś sposób na jego transport, ale jak dotąd nie udało się przeprowadzić żadnego z planów.
Potrząsnęła głową i uświadomiła sobie, że musi zacząć myśleć w perspektywie długoterminowej, a nie chwili obecnej. W tej chwili, sytuacja się stabilizowała. Ale Paul kontynuował ataki na wszystkie elektrownie znajdujące się pod kontrolą Koalicji i zdołał nawet wyłączyć dwie z nich. Co więcej, zaczynał lądowe ataki przeciw osadom, które opowiedziały się po stronie Koalicji. Musiał istnieć jakiś sposób na kontratak, ale jak dotąd zawiodło wszystko, czego próbowali.
— Sheida. — W pokoju pojawił się awatar Ungphakorna, spojrzała na niego, marszcząc brwi. Trudno było odczytać emocje quetzacoatla, ale nie wyglądał na szczęśliwego.
— Tak.
— Paul zniszczył elektrownię Amricar — wysyczał wąż głosem pozbawionym emocji.
— Jak? — westchnęła.
— Potężne uderzenie energetyczne przebiło otwór w polu siłowym, przesłał przez niego oddział samobójczy. Pokonali strażników, a potem ustawili elektrownię na samozniszczenie.
— Skąd u diabła oni biorą całą tę energię? — warknęła Sheida. — Wszystko, co jesteśmy w stanie robić, to powstrzymywać ich przed przebiciem się przez nasze osłony, a oni mają dość na coś takiego!
— Nie wiem. Dałem pełen raport Harry’emu, może on będzie w stanie rzucić jakieś światło na ten temat. Tymczasem muszę się zająć innymi sprawami. Trzymaj się.
— Ty też. — Znów westchnęła, ciągnąc się za włosy. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach, więc potrząsnęła głową. — Wejść.
Wszedł Harry Chambers, z ponurą miną niosąc jakieś sprawozdanie.
— Wiesz o Amricar? — zapytał, przyciągając kolejne krzesło dryfowe. Od czasu przeteleportowania do Domu Orłów zajął pozycję stanowiącą odpowiednik sekretarza, zajmując się głównie drobniejszymi sprawami wymagającymi ludzkiego nadzoru, ale takimi, które nie warte były wysyłania awatarów. Próbował również zdobyć jak najwięcej informacji wywiadowczych o stronie Paula, łącznie z ich krótkoterminowymi planami.
Jego noga została naprawiona, ale wciąż lekko utykał. Czasami zastanawiała się, czy wynikało to z braku terapii, czy było to psychosomatyczne. Wydawało się, że w tym upadłym świecie nie ma nikogo bez blizn.
— Powiedział mi, ale w to nie wierzę — parsknęła. — Ile energii użyli?
— Prawie czterdzieści terawatów, skupionych na powierzchni niecałego metra.
— Czterdzieści? — wykrztusiła. — Nawet Matka miałaby problemy z zebraniem tylu.
— I tylko ona mogła jej dostarczyć — odpowiedział ponuro. — To nie wszystko. Był jeszcze jeden atak, na Sowese, i tam użyli kolejnych trzydziestu. Cała produkcja ich energii, do ostatniego wata, skierowana jest na nasze tarcze, nie możemy nawet wejść czy wyjść bez teleportacji, co wymaga energii. A jednak mają więcej, znacznie więcej, na atakowanie nas.
— Elfy? — zapytała cicho.
— Nie wiem… Czy elfy mają własne źródła energii?
— Tak. I to potężne. Ale… Pani powiedziała, że to przeczekają.
— Może powinnaś się z nią skontaktować i dostać jakieś potwierdzenie — cierpko zasugerował Harry.
— Pani nie jest kimś, do kogo można po prostu wysłać awatara — zaprotestowała Sheida. — Pomijając wszystko inne, po zamknięciu Elfheim nie znam żadnego sposobu na dotarcie do niej. To ona musiałaby skontaktować się z nami.
— Któryś z elfów pozostałych na zewnątrz?
— Nie sądzę, żeby i one mogły się dostać do środka. Jeden kręci się koło Edmunda, wyślę mu wiadomość. Ale musimy znaleźć nowe źródła energii!
— Zbadaliśmy Kamienne Ziemie i wszystkie pozostałe aktywne wulkanicznie rejony w Norau i podmorskie — kontynuował swoje sprawozdanie Harry. — Nie da się stamtąd wyciągnąć nic więcej. Moglibyśmy spróbować odwiertów rdzeniowych, ale one nigdy nie były zbyt stabilne.
— Jądrowe, wodne… kiedyś istniały inne rodzaje generatorów energii — wymamrotała.
— Pewnie tak — zmarszczył czoło — ale powodowały spore zanieczyszczenie. I ile można by z nich uzyskać? W porównaniu z elektrowniami fuzyjnymi i tektoniką?
— Trochę byśmy dostali. Po stracie Amricar rzeczywiście płyniemy pod prąd bez wiosła. Myślę, że skontaktuję się z Aikawą. Dostrzega możliwości tam, gdzie umykają one większości.
— Oprócz ataków energetycznych Paul dokonuje również napaści siłami naziemnymi — poinformował ją Harry, przywołując hologram. — Skonsolidował całą Ropazję i Frykę. Chansa przejął kontrolę nad większością Fryki, a Celine kontroluje Efezję. Minjie i Aikawa walczą o kontrolę nad Visznią oraz innymi obszarami w tamtym rejonie.
— Oceany stanowią totalny miszmasz. Większość ludzi morza i delfinów przyjęła pozycję neutralną, ale Paul ma po swojej stronie znaczącą liczbę kupuł i ixchitli. Jeszcze nie atakują. Ale myślę, że się do tego szykują. Istnieją też znaczące społeczności Nowego Przeznaczenia zarówno w Soam, jak i Norau, przy praktycznie nieistniejących odpowiednich obszarach Koalicji w Ropazji i Fryce. Albo rejonach, które ogłosiły się neutralnymi, przynajmniej w Norau. — To ostatnie powiedział, marszcząc brwi.
— Nie zamierzam ich zmuszać — oświadczyła Sheida. — Musimy się skontaktować ze wszystkimi miastami, które zdołały stanąć na nogi. Chyba nadszedł już czas na zjazd konstytucyjny.
— Naprawdę zamierzasz to zrobić? — zapytał, unosząc wysoko brwi. — Sheida, toczy się wojna. To nie jest coś, czym powinien kierować komitet.
— Nie zamierzam jej również prowadzić, walcząc niewolnikami — odpowiedziała. — Albo poddanymi, czy kimkolwiek tego rodzaju. Ludzie będą walczyli ostrzej za swoją wolność, niż mając na sobie łańcuchy.
— Ale niekoniecznie równie dobrze — zaprotestował Chambers. — Dobrze, jeśli tak chcesz to załatwić, niech będzie. Ale w tej chwili mamy w swoim łonie wrogów. A Kent zdeklarował się jako neutralny. Jeśli mamy poważnie walczyć na ziemi, będziemy potrzebować tych jeźdźców.
— W swoim czasie — zgodziła się Sheida. — Masz może jakąś dobrą wiadomość?
— Wydaje się, że Ungphakorn powstrzymuje siły Przeznaczenia, które zaatakowały go z Edoru. Zebrał dość przypadkową armię z uciekinierów i trzymają główne przejście z Edoru do Bovil, gdzie skupiona jest większość z jego społeczności. Poza tym, obawiam się, że nie.
— No cóż, będziemy po prostu musieli mieć nadzieję, że się utrzyma.
— Ja… mam pytanie — powiedział Harry, patrząc na hologram świata, wciąż oznaczony czerwienią i zielenią.
— Strzelaj.
— Tanisha oddała swój Klucz.
— Tak, oddała — spokojnie odparła Sheida. — Stwierdziła, że zapada się w Sen.
— Czy został przyznany komuś innemu?
— Tak.
— Komu?
— Elnorze Sili. Jest protegowaną Aikawy.
— Dobrze. — Harry zacisnął szczęki. Umilkł na chwilę, po czym potrząsnął głową. — Czy w ogóle brałaś pod uwagę poproszenie mnie?
— Nie — odpowiedziała Sheida bezbarwnym tonem.
— Co? Czemu? — Harry zapytał zaskoczony.
— Aikawa poprosił, żeby trafił do Elnory — wyjaśniła Sheida. — A znam Elnorę już od jakiegoś czasu. Ma dobre podstawy w zarządzaniu Siecią i intensywnie ćwiczyła tworzenie awatarów. To właśnie zniszczyło Tanishę, niezdolność do podzielenia się i uniknięcia Snu. Nie masz żadnego doświadczenia w dzieleniu się ani opieraniu się przed Snem.
— I nie nabiorę go, jeśli nie dostanę Klucza — zaprotestował Harry.
— Mógłbyś — zaprzeczyła Sheida. — To nie wymaga więcej władzy niż to, co już robisz. I jest to dobry sposób na załatwienie wielu spraw. Bardzo efektywne zarządzanie czasem. Ale również niebezpieczne. Łatwo jest poddać się podziałowi osobowości albo utracić kontrolę nad awatarem, który staje się w zbyt wielkim stopniu „sobą”. Jeśli chcesz się dzielić, zatwierdzę to.
— A żeby dostać Klucz, muszę nauczyć się dzielić? — zapytał.
— Nie istnieje pewna droga na stanie się członkiem Rady — oświadczyła Sheida. — Ale nauka skutecznego dzielenia osobowości stanowi dobry pierwszy krok.
— Tak jest, proszę pani.
— Nie złość się — powiedziała zmęczonym głosem. — Spytałeś. Odpowie działam.
— Rozumiem. — Harry wstał. — Czy jest coś jeszcze?
— Nie. Zamierzam zjeść lekki posiłek i przespać się trochę. Wszystkie moje awatary zostały odesłane i raz mogę się obudzić, wiedząc, że to ja.
— Ja… dobrze — uciął, marszcząc się. — W takim razie, dobrej nocy.
— Dobranoc, Harry — powiedziała do jego pleców.
I prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę ci dostać Klucz.
Pierwszą rzeczą, jaką powinien wiedzieć członek Rady, jest fakt, że stanowiło to przekleństwo, nie nagrodę. A pragnienie tego stanowiło dobrą podstawę, by nigdy nim nie zostać.
— Choć Brutus jest człowiekiem honoru — wymamrotała. — Dżinnie, lekki posiłek…