IV

Po zakończeniu kolejnego karmienia O’Mara dokładnie oczyścił miejsca pokryte niebieskimi plamami, ale Hudlarianin nadal trzepał mackami i silnie dygotał. O’Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący słoń z sześcioma wściekle wijącymi się trąbami. Zajrzał raz jeszcze do książki, ta jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynymi środkami łagodzącymi przykre uczucie swędzenia mogą być odpoczynek i utrzymywanie zaatakowanego obszaru w czystości.

Dzieci to paskudne utrapienie, pomyślał z wściekłością.

Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że całe to bicie mackami i dygotanie nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z przyzwyczajenia i przestanie, gdy odwróci się jego uwagę? Jednak gwałtowność tego procesu podawała w wątpliwość to przypuszczenie. O’Mara wybrał wszakże dwudzie-stopięciokilogramowy odważnik i za pomocą podnośnika podciągnął go pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić i opuszczać ciężarek na miejsce leżące około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; kiedyś odkrył, że poklepywanie go sprawia malcowi najwięcej przyjemności. Dwadzieścia pięć kilo zrzucone z dwóch i pół metra było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.

Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy jednak O’Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął się rzucać jeszcze silniej niż poprzednio, wpadając nawet w pełnym biegu na ściany i resztki umeblowania. W czasie jednej z tych szaleńczych szarż o mało nie dostał się do drugiego pokoju; powstrzymało go tylko to, że nie zmieścił się w drzwiach. Do tej pory O’Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni.

Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju, próbując zebrać myśli.

Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Tak się jednak nie stało — ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanaście, a średnica wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Były tak duże, że podczas następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry spadnie o połowę, w wyniku czego mały znowu osłabnie z powodu niedostatku pożywienia. Każdy zaś wiedział, że swędzących miejsc nie należy drapać, jeśli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i zaostrzyć stanu chorobowego…

Ochrypły ryk syreny przerwał jego myśli. Doświadczenie podpowiadało O’Marze, że jest to dźwięk silnie przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że FROB opada z sił.

* * *

Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O’Mara wątpił, by ktokolwiek potrafił jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu; kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten zaś wiedział na temat młodych Hudlarian jeszcze mniej niż O’Mara, który tym zagadnieniem zajmował się przez ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko stratą czasu, małemu natomiast w ogóle by nie pomogło, a poza tym było wielce prawdopodobne, że nie zważając na obecność badającego sprawę wypadku Kontrolera, Caxton postarałby się, by O’Marze przytrafiło się coś nieprzyjemnego za to, że dopuścił do choroby malca. Niewątpliwie kierownik sekcji obarczyłby winą właśnie jego.

Caxton nie lubił O'Mary. Nikt nie lubił O’Mary.

Gdyby O’Mara był lubiany, nikt nie zamierzałby winić go za chorobę małego ani natychmiast i jednogłośnie oskarżać o spowodowanie śmierci jego rodziców. Tymczasem on postanowił udawać człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to cholernie dobrze.

Może rzeczywiście był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką łatwością? Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożności pełnego wykorzystania swego mózgu ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że zgorzkniał; może rola, którą, jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego prawdziwy charakter?

Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłościł.

Jednak takie myślenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów zależało, przynajmniej częściowo, od wykazania, że jest odpowiedzialny, cierpliwy, uprzejmy i ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego współpracownicy. Aby to osiągnąć, musi najpierw udowodnić, że można mu powierzyć opiekę nad dzieckiem.

Zastanawiał się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie bezpośrednio, bo psycholog raczej nie będzie wiele wiedział o mało znanych chorobach dzieci hudlariańskich, ale może za pośrednictwem Korpusu… Jako galaktyczna policja, gosposia do wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby prędko znaleźć kogoś, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi. Jednak ten ktoś prawie na pewno będzie właśnie na Hudlarze, a tamtejsze władze znają już sytuację osieroconego malca i pomoc zapewne od tygodni jest w drodze. Bez wątpienia nadejdzie prędzej, niż mógłby ją sprowadzić Kontroler. Może i nadejdzie na czas, by uratować małego. Może też jednak zjawić się za późno.

Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O’Mary.

Nie groźniejsza niż odrą u ludzi…

Jednak odrą u dziecka może być bardzo groźna, jeśli się trzyma chorego w chłodzie lub też w innych warunkach, które same w sobie nie są szkodliwe, ale grożą śmiercią organizmowi, którego odporność spadła w wyniku choroby albo niedożywienia. Książka Pellinga zalecała odpoczynek, czystość i nic poza tym. A może jednak? Może w tym wszystkim tkwiło jakieś zasadnicze założenie? Dowcip polegał na tym, że pacjent omawiany w książce znajdował się podczas choroby na rodzinnej planecie. W normalnych warunkach choroba owa była zapewne łagodna i krótkotrwała.

Tymczasem sypialni O’Mary nie sposób było uznać za normalne warunki dla dotkniętego chorobą młodego Hudlarianina.

Wraz z tą myślą pojawiło się rozwiązanie, jeśli nie było w ogóle za późno, by je zastosować. O’Mara zerwał się z kanapy i pospieszył w stronę schowka na skafandry. Wkładał właśnie ciężki kombinezon roboczy, gdy zabrzęczał komunikator.

— O’Mara — ryknął Caxton, gdy włączyła się fonia — Kontroler chce z panem mówić. Miał być dopiero jutro, ale…

— Dziękuję panu, panie Caxton — przerwał mu spokojny, stanowczy głos. — Nazywam się Craythorne, panie O’Mara — rzekł oficer po chwili przerwy. — Jak pan wie, miałem się z panem zobaczyć jutro, ale udało mi się wcześniej załatwić parę spraw, co dało mi czas na wstępną rozmowę…

* * *

Że też musiał akurat teraz przyleźć, zapieklił się w duchu O’Mara. Skończył wkładać skafander, nie przymocował jednak ani hełmu, ani rękawic. Zaczął wyłamywać płytkę, pod którą znajdował się regulator atmosfery.

— Prawdę mówiąc — ciągnął Kontroler spokojnym głosem — pańska sprawa jest wyjątkiem, jeśli wziąć pod uwagę to, czym się tu zajmuję. Mam załatwić zakwaterowanie dla najróżniejszych istot, które będą pracować w tym szpitalu, a także dołożyć wszelkich starań, by uniknąć tarć między nimi, kiedy się tu znajdą. Trzeba się zająć najdrobniejszymi szczegółami, ale w tej chwili mam trochę czasu. A pan mnie zaciekawia, O’Mara. Chciałbym panu zadać kilka pytań.

Ale spryciarz! — pomyślał O’Mara, jednocześnie upewniając się, że regulatory atmosferyczne są we właściwym położeniu. Zostawił swobodnie zwisającą płytę i zaczął unosić element podłogi, pod którym krył się układ sztucznego ciążenia.

— Proszę mi wybaczyć — odparł trochę nieprzytomnie — że będę rozmawiał, nie przerywając pracy. Pan Caxton wyjaśni panu…

— Już mu powiedziałem o malcu — włączył się Caxton — i jeśli pan myśli, że go nabierze, udając zajętą mamuśkę…!

— Rozumiem — powiedział Kontroler. — Chciałbym również oświadczyć, że zmuszanie pana do przebywania wraz z nieletnim osobnikiem klasy FROB, gdy nie było to konieczne, stanowi niezwykle okrutny i wyrafinowany sposób znęcania się i za to, co pan przeszedł przez ostatnie pięć tygodni, powinni panu odjąć dziesięć lat z wyroku… jeśli oczywiście udowodnią panu winę. A na razie… wie pan, zawsze wolę widzieć, z kim rozmawiam. Może pan włączyć wizję?

Układ sztucznego ciążenia tak nagle przełączył się z jednego na dwa g, że zaskoczyło to O’Marę całkowicie. Ramiona się pod nim ugięły i grzmotnął piersią o podłogę. Ryk przerażenia jego pacjenta musiał zapewne zagłuszyć łoskot wywołany upadkiem, ponieważ ani Caxton, ani Kontroler nie zapytali o nic. O’Mara zrobił najtrudniejszą w życiu pompkę i z wysiłkiem uniósł się na kolana.

Ledwie udało mu się uspokoić oddech.

— Bardzo mi przykro, ale moja kamera wysiadła — powiedział.

Oficer milczał wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ani trochę w to nie wierzy, ale na razie nie zwraca uwagi na jego kłamstwo.

— Cóż, to przynajmniej pan zobaczy mnie — powiedział w końcu i ekran komunikatora rozjarzył się.

Pojawiła się na nim twarz młodego jeszcze mężczyzny o krótko przystrzyżonych włosach i oczach, które wyglądały na starsze o dwadzieścia lat od reszty oblicza. Na naramiennikach dopasowanej, ciemnozielonej kurtki widniały dystynkcje majora, na klapach zaś znajdował się kaduceusz. O’Mara pomyślał, że w innych okolicznościach mógłby nawet polubić tego faceta.

— Muszę coś zrobić w drugim pokoju — skłamał ponownie. — Za chwilę wracam.

Zaczął ustawiać degrawitator skafandra na minus dwa g, co powinno zrównoważyć obecne ciążenie w kabinie oraz umożliwić mu zwiększenie go później do czterech g bez większej niewygody. Postanowił ustawić degrawitator na minus trzy g i uzyskać normalne pozorne ciążenie jednego g.

Tak w każdym razie powinno się stać.

Zamiast tego albo degrawitator, albo układ sztucznego ciążenia, albo też oba te układy zaczęły wytwarzać impulsy co pół g i pokój oszalał. O’Mara czuł się tak, jakby przebywał w szybkiej windzie, która ciągle zatrzymywała się i ruszała. Częstotliwość tych zrywów szybko się zwiększała, aż O’Marą rzucało w górę i w dół tak gwałtownie, że zęby zaczęły mu dzwonić. Nim zdołał na to zareagować, pojawiła się dodatkowa komplikacja. Niezależnie od różnicy siły, system sztucznego ciążenia zaczął działać nie tylko pod kątem prostym do podłogi, ale oscylował od dziesięciu do trzydziestu stopni od pionu. Żaden rzucony na pastwę sztormu statek tak się nie kołysał i nie zapadał. O’Mara zachwiał się i gorączkowo spróbował chwycić się kanapy, ale nie trafił i uderzył ciężko o ścianę. Nim zdołał wyłączyć degrawitator, następny impuls rzucił nim o ścianę naprzeciwko.

W pomieszczeniu ponownie zapanowało stałe ciążenie rzędu dwóch g.

— Czy to jeszcze długo potrwa? — zapytał nagle Kontroler.

Podczas ostatnich burzliwych sekund O’Mara prawie zapomniał o majorze z Korpusu. Dokonał nadludzkiego wysiłku, próbując nadać swemu głosowi zarazem naturalne i stłumione brzmienie, tak jakby mówił z sąsiedniego pokoju.

— Może — odrzekł. — Mógłby pan odezwać się później?

— Zaczekam — powiedział Kontroler.

Przez następne kilka minut O’Mara usiłował nie myśleć o potłuczeniach, jakich doznał mimo ochrony, którą dawał mu ciężki kombinezon roboczy, a skupić się na tym, jak wyjść z tych tarapatów. Zaczął pojmować, co się stało.

Kiedy dwa generatory grawitacyjne o tej samej mocy i częstotliwości zaczęły działać jednocześnie, powstała interferencja, która wpłynęła na stabilność obu systemów. Układ w kwaterze O’Mary był tylko prowizoryczny, zasilany takim samym generatorem jak układ skafandra, aczkolwiek zazwyczaj stosuje się różnicę częstotliwości, by zapobiec podobnym zakłóceniom. Jednak przez ostatnie pięć tygodni O’Mara majstrował przy układzie sztucznego ciążenia — zwiększając jego moc, kiedy mały miał się kąpać — i pewnie niechcący zmienił częstotliwość.

Nie wiedział, co zepsuł, a nawet gdyby wiedział, nie było czasu na naprawę. Ostrożnie włączył degrawitator raz jeszcze i powoli zaczął zwiększać moc. Pierwsze oznaki niestabilności pojawiły się przy trzech czwartych g.

Cztery g minus trzy czwarte to nieco powyżej trzech g. Wygląda na to, pomyślał ponuro, że nie będzie mi za słodko…

Загрузка...