IV

Przyszedł mu na myśl Bryson, jeden z tych, do których miał się zwrócić, gdyby wpadł w tarapaty. Drugi z nich, O’Mara, już się nie liczył, ale co do Brysona…

Conway nie poznał dotąd nikogo o tym nazwisku, ale przechodzący Tralthańczyk wskazał mu, jak go znaleźć. Dotarł jednak tylko do drzwi, na których widniała wizytówka „Kapitan Bryson, kapelan, Korpus Kontroli”! Conway odwrócił się ze złością i odszedł. Następny Kontroler! Pozostawała tylko jedna osoba, która mogła mu pomóc: doktor Mannon. Trzeba było najpierw z nim spróbować.

Gdy jednak Conway odszukał swego zwierzchnika, ten był zamknięty na bloku operacyjnym dla klasy LSVO, gdzie asystował Chirurgowi-Diagnostykowi z Tralthanu przy bardzo skomplikowanej operacji. Conway udał się na galeryjkę obserwacyjną, by tam zaczekać, aż Mannon skończy.

Operowana istota klasy LSVO pochodziła z planety o gęstej atmosferze i znikomej grawitacji. Był to skrzydlaty osobnik o ogromnie kruchym ciele, wskutek czego w całej sali operacyjnej panowało ciążenie bliskie zeru, a lekarze byli przymocowani pasami do swych stanowisk wokół stołu. Niewielka istota klasy OTSB, która symbiotycznie współżyła ze słoniowatym Tralthańczykiem, nie była przypięta — nad stołem utrzymywały ją skutecznie drugorzędne macki nosiciela. Conway wiedział, że OTSB nie może stracić kontaktu ze swym nosicielem na dłużej niż kilka minut, inaczej bowiem w jego mózgu zajdą nieodwracalne zmiany. Zaciekawiony, mimo własnych zmartwień, zaczął baczniej przyglądać się temu, co robią lekarze.

Zobaczył, że odsłonięte fragment przewodu pokarmowego pacjenta i ujawniono przywarła doń niebieskawą gąbczastą narośl. Nie dysponując hipnozapisem fizjologii LSVO, Conway nie mógł stwierdzić, czy stan pacjenta jest poważny czy też nie, ale operacja należała bez wątpienia do trudnych technicznie, co można było wywnioskować z tego, jak Mannon pochylił się nad stołem, a także z tego, że macki Tralthańczyka, które w danej chwili nie pracowały, zacisnęły się mocno. Maleńki symbiont, jak zwykle, prowadził mikrorozpoznanie za pomocą cienkich jak druty macek, zakończonych organami wzroku i przyssawkami. Następnie przesyłał ogromnemu nosicielowi bardzo szczegółowe dane optyczne na temat pola operacyjnego i otrzymywał instrukcje oparte na tych danych. Sam Tralthańczyk oraz doktor Mannon mieli zadania stosunkowo prymitywne: zaciskanie, podwiązywanie i tamponowanie.

Mannon nie miał wiele do roboty poza przyglądaniem się, jak nosiciel kieruje ultraczułymi mackami symbionta, ale Conway widział, jak jest dumny, że choć tyle może zrobić. Tralthańczycy ze swymi symbiontami byli najlepszymi chirurgami w galaktyce. Gdyby nie to, że ich rozmiary uniemożliwiały operowanie niektórych grup pacjentów, jedynymi chirurgami w Szpitalu byliby przedstawiciele klasy FGLI.

* * *

Conway czekał przed drzwiami, gdy lekarze opuszczali salę. Jedna z macek Tralthańczyka śmignęła w powietrzu i dość mocno stuknęła Mannona w głowę, co oznaczało najwyższe uznanie. Natychmiast zza pobliskiej szafki wypadł kłębek futra i zębów i rzucił się w kierunku tego wielkiego stwora, który najwyraźniej atakował jego pana. Conway widział tę zabawę wiele razy, a mimo to nadal wydawała mu się absurdalna. Kiedy pies Mannona wściekle oszczekiwał stwora przewyższającego wzrostem jego i jego pana, wyzywając go na śmiertelny pojedynek, Tralthańczyk cofał się z udanym strachem, wołając: „Ratujcie mnie przed tym straszliwym potworem!” Pies krążył wokół niego, wciąż wściekle szczekając i chwytając zębami stwardniałą skórę okrywającą sześć słoniowatych nóg Tralthańczyka. Ten żartobliwie umykał, cały czas wołając o pomoc i jednocześnie uważając, by nie zmiażdżyć maleńkiego napastnika którąś ze swych potężnych stóp. Odgłosy walki cichły w głębi korytarza.

Kiedy hałas osłabł do tego stopnia, że można było coś usłyszeć, Conway odezwał się:

— Doktorze, może mi pan pomóc? Potrzebuję rady, a przynajmniej informacji. Ale to dość delikatna sprawa…

Dostrzegł, że brwi Mannona unoszą się, a na jego ustach wykwita uśmieszek.

— Oczywiście z chęcią bym panu pomógł — powiedział Mannon — ale obawiam się, że jakakolwiek rada, której mógłbym w tej chwili udzielić, nie byłaby warta funta kłaków. — Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku, zamachał rękami jak ptak. — Wciąż mam w głowie taśmę LSVO, a wie pan, jak to jest: połowa mojego mózgu myśli, że jestem ptakiem, druga zaś jest tym zdezorientowana. Ale jakiej rady pan potrzebuje? — zapytał, przekrzywiając głowę w ptasi sposób. — Jeśli to ów szczególny przypadek szaleństwa zwany młodzieńczą miłością albo każda inna dolegliwość psychiczna, niech pan pójdzie do O’Mary.

Conway natychmiast pokręcił głową; ktokolwiek, byle nie O’Mara.

— Nie — powiedział. — Sprawa ma charakter bardziej filozoficzny, może etyczny…

— I to wszystko? — wybuchnął Mannon. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia, zasłuchania. Nagłym ruchem kciuka wskazał pobliski głośnik.

— Rozwiązanie tego poważnego problemu — oznajmił — musi poczekać. Wzywają pana.

— Doktor Conway — mówił pospiesznie głos — proszony jest o udanie się do sali 87 i wykonanie pacjentom zastrzyków pobudzających…

— Ale sala 87 nie jest nawet na naszym oddziale! — zaprotestował Conway. — Co się tam dzieje?

Mannon stracił nagle humor.

— Wydaje mi się, że wiem — powiedział. — I radzę panu zarezerwować kilka takich zastrzyków dla siebie, bo z pewnością się panu przydadzą. — Obrócił się na pięcie i pospiesznie odszedł, mrucząc do siebie, że powinien szybko skasować taśmę, zanim i jego zaczną szukać.

* * *

Sala 87 była pokojem rekreacyjnym personelu oddziału nagłych wypadków. Gdy Conway wszedł do środka, zobaczył, że wszystkie stoły, krzesła, a nawet część podłogi zajęte są przez siedzących i leżących Kontrolerów w zielonych mundurach. Niektórzy z nich nie mieli nawet siły unieść głowy, gdy się pojawił. Jedna z postaci z najwyższym trudem uniosła się z krzesła i ruszyła chwiejnym krokiem w jego kierunku. Był to jeszcze jeden Kontroler z dystynkcjami majora i wężem Eskulapa na klapach.

— Maksymalna dawka — powiedział. — Ja pierwszy — dodał i zaczął zdejmować kurtkę.

Conway rozejrzał się po sali. Było ich chyba ze stu, wszyscy w stanie skrajnego wyczerpania, co można było poznać po zszarzałych twarzach. Jego niechęć do Kontrolerów nie znikła, ale w końcu byli to w jakiś sposób pacjenci i zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków.

— Jako lekarz sprzeciwiam się stanowczo — powiedział surowo. — Widzę, że zastrzyki pobudzające były już podawane, i to o wiele za często. Potrzebny wam jest sen…

— Sen? — odezwał się jakiś głos. — A co to takiego?

— Spokój, Teirnan — rzekł major zmęczonym głosem. — Ja zaś jako lekarz — zwrócił się do Conwaya — oświadczam, że jestem w pełni świadom ryzyka. Proponuję, żebyśmy nie tracili czasu.

Conway wziął się szybko i sprawnie do robienia zastrzyków. Ustawiali się przed nim mężczyźni o otępiałym spojrzeniu i zesztywniałych ze zmęczenia członkach. Pięć minut później wychodzili z sali sprężystym krokiem. W ich oczach pojawił się nienaturalny blask sztucznie przywróconej żywotności. Gdy tylko skończył podawanie zastrzyków, usłyszał raz jeszcze swoje nazwisko z głośnika. Miał się udać do luku numer sześć i tam oczekiwać na dalsze polecenia. Conway wiedział, że luk ten jest jednym z dodatkowych wejść oddziału nagłych wypadków.

Idąc spiesznie w tamtą stronę, uświadomił sobie nagle, że jest zmęczony i głodny. Nie dane było mu jednak długo się nad tym zastanawiać. Głośniki wzywały wszystkich stażystów na oddział nagłych wypadków oraz nakazywały umieścić pacjentów z przyległych oddziałów, gdzie się tylko da. Komunikaty były przedzielone niezrozumiałym bełkotem innych ras, których przedstawiciele najwyraźniej otrzymywali podobne polecenia.

Wyglądało na to, że oddział nagłych wypadków został powiększony. Po co? I skąd mieli przybyć ci wszyscy poszkodowani? Myśli Conwaya zamieniły się w jeden wielki, zmęczony znak zapytania.

Загрузка...