I

To zapewne jeden z tych olbrzymich wożących kolonistów transportowców, na pokładzie których potrafiły przejść cztery pokolenia, zanim doleciały z jednej gwiazdy na drugą. Dopiero potem hipernapęd odstawił do lamusa tak gigantyczne jednostki, myślał Conway, przyglądając się wielkiej „kropli”, którą widać było przez iluminator za biurkiem O’Mary. Z wyjątkiem oszklonej kabiny pilota, wszystkie rzędy galerii obserwacyjnych oraz iluminatorów zakryto grubymi płytami metalowymi, solidnie umocnionymi z zewnątrz, by wytrzymały potężne ciśnienie panujące na statku. Nawet w zestawieniu z ogromem Szpitala transportowiec wydawał się potężny.

— Odpowiada pan za kontakt między Szpitalem a lekarzem i pacjentem z tego statku — powiedział naczelny psycholog, patrząc uważnie na Conwaya. — Lekarz należy do rasy niewielkich rozmiarów. Pacjent podobny jest do dinozaura.

Conway usiłował nie dać poznać po sobie zdumienia. Wiedział, że O’Mara analizuje jego reakcje, i przewrotnie chciał mu to utrudnić jak tylko potrafił.

— Co mu jest? — zapytał po prostu.

— Nic — odrzekł O’Mara.

— Więc to problem psychologiczny?

Naczelny psycholog pokręcił głową.

— Zatem co może robić w Szpitalu zdrowa, zrównoważona i inteligentna istota…

— Ona nie jest inteligentna.

Conway nabrał powoli powietrza w płuca i odetchnął. Najwyraźniej major znowu bawił się z nim w zgadywankę. Nie, żeby miał coś przeciwko temu, ale pod warunkiem, że dostanie uczciwą szansę odgadnięcia właściwych odpowiedzi. Spojrzał raz jeszcze na olbrzymi kształt zaadaptowanego transportowca i zamyślił się.

Zainstalowanie hipernapędu w tak ogromnym statku kosztowało dużo, a poważne zmiany konstrukcyjne kadłuba — jeszcze więcej. Wyglądało na to, że ktoś zadał sobie wiele trudu jedynie dla…

— Już mam! — krzyknął Conway, uśmiechając się. — To nowy okaz, który mamy pokroić i zbadać…

— Boże uchowaj! — zawołał O’Mara z przerażeniem. Rzucił szybkie, niemal paniczne spojrzenie na małą kulę z plastyku, częściowo zakrytą stosem książek leżących na biurku. — Ta cała sprawa — mówił dalej — została uzgodniona na najwyższym szczeblu, co najmniej podkomisji Rady Galaktycznej. Na czym to wszystko ma polegać, ani ja, ani nikt inny w Szpitalu nie wie. Być może lekarz, który przybył tu z pacjentem i który ma się nim zajmować, powie panu kiedyś… — Ton głosu O’Mary wyrażał wątpliwość, że to nastąpi. — Jednakże tak od Szpitala, jak i od pana wymaga się jedynie pomocy i współpracy — dodał.

Z dalszych słów majora wynikało, że istota, która występowała jako lekarz, należała do niedawno odkrytej rasy tymczasowo zaklasyfikowanej jako VUXG. Istoty owe posiadały pewne zdolności parapsychiczne, potrafiły przekształcać praktycznie wszystkie substancje w energię na własne potrzeby oraz mogły przystosować się do każdego właściwie środowiska. Były małe i nieomal niezniszczalne.

Lekarz ów był telepatą, ale jego etyka oraz zakaz ingerowania w sferę prywatnych myśli nie pozwalały mu stosować tej zdolności do porozumiewania się z nietelepatą, nawet gdyby jego zakres odbioru obejmował myśli ludzkie. Z tego powodu miał się porozumiewać wyłącznie poprzez autotranslator. Należał do długowiecznej rasy, zarówno jeśli chodzi o długość życia poszczególnych osobników, jak i o historię pisaną — a przez cały ten ogrom czasu nie było u nich żadnej wojny.

Była to cywilizacja stara, światła i skromna, zakończył O’Mara. Niezmiernie skromna. Tak bardzo, że do innych ras, nie tak skromnych jak ona, odnosiła się z pogardą. Conway będzie musiał być bardzo taktowny, gdyż tę najwyższą, nieledwie przytłaczającą skromność łatwo pomylić z czymś innym.

Conway przyjrzał się uważnie O’Marze. Czy w tych bystrych, stalowoszarych oczach nie pojawił się ironiczny błysk? Czy na kanciastej, pewnej siebie twarzy nie było wyrazu sztucznej obojętności? I nagle, zupełnie już zbity z tropu, dostrzegł mrugnięcie majora.

Ignorując je, odezwał się:

— Według mnie, oni strasznie zadzierają nosa.

Ujrzał, jak usta O’Mary skrzywiły się, i w tym momencie z dramatyczną raptownością do rozmowy włączył się nowy głos.

— Znaczenie wypowiedzianej przed chwilą uwagi nie jest dla mnie jasne — zadudnił beznamiętny głos z autotranslatora. — Zadzieramy, czyli unosimy… co? — Nastąpiła krótka chwila milczenia, po której głos ciągnął: — Przyznaję, że moje zdolności umysłowe są bardzo ograniczone, chciałbym jednak z całą pokorą oświadczyć, że w tym wypadku nie zrozumiałem nie tylko z własnej winy. Częściowo odpowiada za to owa ubolewania godna skłonność młodych i mniej praktycznych ras do wydawania pozbawionych sensu dźwięków, kiedy zupełnie nie ma takiej potrzeby.

W tym właśnie momencie wzrok Conwaya, który gwałtownie rozglądał się po pokoju, padł na przezroczystą plastykową kulę leżącą na biurku O’Mary. Teraz, kiedy przyjrzał się jej dokładniej, zauważył kilka przewodów, którymi do kuli przymocowany był aparat, bez wątpienia autotranslator. Wewnątrz pojemnika pływało coś.

— Doktorze Conway — rzekł sucho naczelny psycholog — oto doktor Arretapec, pański nowy szef. — I dodał, bezgłośnie poruszając ustami: — Musi pan tak mleć ozorem?

Stwór w plastykowej kuli, nie przypominający niczego poza suszoną śliwką w syropie, był więc owym lekarzem należącym do klasy VUXG! Conway poczuł, że twarz mu płonie. Jak to dobrze, że autotranslator przekładał tylko znaczenie poszczególnych słów, nie zagłębiając się w ich wydźwięk emocjonalny — w tym wypadku ironiczny! Inaczej znalazłby się w mocno niezręcznej sytuacji.

— Ponieważ potrzebna jest tu najściślejsza współpraca — dodał szybko major — a ciężar ciała doktora Arretapeca jest niewielki, będzie pan go nosił w czasie pracy. — O’Mara zgrabnie wprowadził swe słowa w czyn i przytroczył pojemnik do ramienia Conwaya. — Może pan iść — powiedział, gdy skończył. — Szczegółowe polecenia, kiedy i gdzie będą potrzebne, przekaże panu bezpośrednio doktor Arretapec.

To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomyślał Conway kwaśno, wychodząc. Oto miał na ramieniu lekarza nieziemca, który wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się niczym galareta kluska, ich wspólnym pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego współpracownik nie bardzo chciał wyjaśnić. Conway słyszał kiedyś o ślepym posłuszeństwie, ale ślepa współpraca była dlań pojęciem nowym i — jego zdaniem — raczej głupim.

* * *

Po drodze do luku siedemnastego, czyli tam, gdzie przycumował statek, na którym znajdował się ich pacjent, Conway usiłował wyjaśnić nieziemskiemu lekarzowi organizację Szpitala Głównego Sektora Dwunastego.

Doktor Arretapec od czasu do czasu zadawał jakieś rzeczowe pytania, więc zapewne był zainteresowany tematem.

Mimo że Conway był na to przygotowany, ogrom wnętrza zaadaptowanego transportowca wstrząsnął nim. Z wyjątkiem dwóch poziomów najbliższych powłoki zewnętrznej, gdzie obecnie znajdowały się generatory sztucznego ciążenia, technicy z Korpusu Kontroli wycięli wszystko, pozostawiając ogromną pustą kulę o średnicy około sześciuset metrów. Wewnętrzna powierzchnia owej kuli zapaćkana była błotem i wilgotna. Tu i ówdzie znajdowały się wielkie, niechlujne stosy powyrywanej roślinności, przeważnie wdeptanej w błoto. Conway zauważył również, że znaczna jej część zwiędła i zamierała.

Dotychczas Conway miał do czynienia z lśniącym, aseptycznym Szpitalem, toteż stwierdził, że ów widok szczególnie działa na jego system nerwowy. Zaczął się rozglądać za pacjentem.

Jego wzrok przesunął się w górę, ponad stertę błota i porozrzucanych roślin, aż w końcu zobaczył, że wysoko, po przeciwnej stronie kuli błoto przechodzi w małe, głębokie jeziorko. Tuż pod powierzchnią widać było jakiś ruch i wirowanie. Nagle nad wodą ukazała się nieduża głowa osadzona na ogromnej sinusoidalnej szyi, rozejrzała się i ponownie zanurzyła z ogromnym pluskiem.

Conway ocenił odległość, a następnie stan terenu pomiędzy nim a jeziorem.

— To daleka droga — powiedział. — Wezmę degrawitator…

— Nie będzie to potrzebne — odrzekł Arretapec.

Ziemia nagle usunęła się im spod nóg i oto lecieli już w kierunku odległego jeziora.

Klasyfikacja VUXG, przypomniał sobie Conway, kiedy już odzyskał oddech, obejmuje istoty dysponujące pewnymi zdolnościami parapsychicznymi…

Загрузка...