I

Krążownik Korpusu Kontroli Sheldon wychynął z nadprzestrzeni około ośmiuset kilometrów od Szpitala Kosmicznego. Z tej odległości, holując wrak, który był powodem jego przybycia, potężna, jasno oświetlona konstrukcja szybująca zwykle w przestrzeni międzygwiezdnej gdzieś na skraju galaktyki zdawała się jedynie przyćmioną plamką światła, ale dowódca krążownika utrzymywał tę odległość, stojąc w obliczu trudnej decyzji. Gdzieś w ściągniętym przezeń wraku znajdowała się żywa istota pilnie potrzebująca pomocy lekarskiej. Jak każdy jednak odpowiedzialny strażnik porządku publicznego, dowódca miał związane ręce ze względu na zagrożenie osób postronnych — w tym przypadku personelu i pacjentów największego wielośrodowiskowego szpitala galaktyki.

Pospiesznie połączywszy się z izbą przyjęć, wyjaśnił sytuację i otrzymał zapewnienie, że lekarze natychmiast zajmą się tą sprawą. Skoro los rozbitka znalazł się w fachowych rękach, dowódca zdecydował, że ze spokojnym sumieniem może powrócić do badania wraka, który w każdej chwili groził eksplozją.

W gabinecie naczelnego psychologa Szpitala doktor Conway kręcił się niespokojnie w wygodnym fotelu i patrzył na kwadratową, kamienną twarz O’Mary przez otchłań zagraconego biurka.

— Niech się pan uspokoi, doktorze — powiedział nagle O’Mara, najwyraźniej czytając w jego myślach. — Gdybym wezwał pana na dywanik, podsunąłbym panu coś mniej wygodnego. Przeciwnie, polecono mi pana pochwalić i poinformować o awansie. Moje gratulacje. Jest pan teraz, Boże miej nas w swej opiece, starszym lekarzem.

Zanim Conway zdołał zareagować, psycholog uniósł potężną kwadratową dłoń.

— Moim zdaniem — kontynuował — popełniono straszliwą omyłkę, ale najwyraźniej pański sukces w sprawie owego rozpuszczającego się SRTT oraz rola, jaką odegrał pan w przypadku lewitującego dinozaura, wywarły wrażenie na kierownictwie. Oni myślą, że stało się to dzięki pańskim zdolnościom, a nie czystemu przypadkowi. Co do mnie — wyszczerzył zęby — nie powierzyłbym panu nawet własnego wyrostka.

— Jest pan bardzo uprzejmy — odrzekł sucho Conway.

Major znowu się uśmiechnął.

— A czego pan oczekiwał? Pochwał? Do mnie należy leczenie głów, a nie nadymanie ich. Teraz, jak sądzę, przyda się panu kilka chwil, by przywyknąć do zaszczytu…

Conway natychmiast docenił, co znaczy dla niego ta zmiana. Na pewno sprawiła mu ona przyjemność — spodziewał się awansu na starszego lekarza nie wcześniej niż za dwa lata. Ale też trochę się przestraszył.

Teraz włoży na ramię opaskę ze złotym galonem, a w korytarzach i jadalniach przysługiwać mu będzie pierwszeństwo przed wszystkimi poza innymi starszymi lekarzami i Diagnostykami. Na każde żądanie otrzyma potrzebny sprzęt i pomoc. Zostanie obarczony pełną odpowiedzialnością za wszystkich pacjentów znajdujących się pod jego opieką i nie będzie mógł się z tego wykręcić lub zrzucić na kogoś innego. Ograniczeniu ulegnie jego osobista swoboda. Będzie musiał prowadzić wykłady dla pielęgniarzy, szkolić stażystów i prawie na pewno wziąć udział w którymś z długoterminowych programów badawczych. Obowiązki te spowodują konieczność pozostawienia w głowie przynajmniej jednej hipnotaśmy fizjologicznej, a zapewne dwóch. Jak wiedział, ten aspekt sprawy nie będzie wcale przyjemny.

Starsi lekarze, obarczeni stałymi obowiązkami dydaktycznymi, musieli na trwałe mieć w głowie jedną lub dwie hipnotaśmy. Na plus można było zapisać tylko to, że będzie w lepszej sytuacji niż każdy Diagnostyk, przedstawiciel elity szpitalnej, którego umysł uważano za wystarczająco odporny, by zapisać mu na stałe sześć, siedem czy nawet dziesięć taśm. Te umysły, przeładowane danymi, miały prowadzić badania przyczynkowe z zakresu medycyny ksenologicznej oraz diagnozować nowe schorzenia u przedstawicieli nieznanych dotąd ras.

Jedno z popularnych w Szpitalu powiedzeń, które podobno wymyślił sam naczelny psycholog, głosiło, że ktokolwiek był dostatecznie zrównoważony psychicznie, by zostać Diagnostykiem, jest niewątpliwie pomylony.

Hipnoedukator zapisywał bowiem w umysłach nie tylko dane fizjologiczne, ale także całą pamięć i osobowość istoty, która owe dane przekazała. W rezultacie każdy Diagnostyk poddawał się dobrowolnie najostrzejszej postaci wielokrotnej schizofrenii…

Nagle rozmyślania Conwaya przerwane zostały słowami O’Mary.

— A teraz, kiedy już pan urósł o cały metr i na pewno pana ponosi, mam dla pana robotę. W pobliże Szpitala sprowadzono wrak, na którym znajduje się żywy rozbitek. Jak się wydaje, nie można tam zastosować normalnej procedury wydobywania istot żywych z wraków. Klasyfikacja rozbitka nie jest znana, nie udało się bowiem jeszcze zidentyfikować statku. Nie wiemy, co ta istota je, czym oddycha ani w ogóle, jak wygląda. Chciałbym, żeby pan się tam udał i uporządkował to wszystko, mając na celu jak najszybsze sprowadzenie pacjenta na leczenie. Poinformowano nas, że jego ruchy są coraz słabsze — zakończył energicznie — proszę więc traktować sprawę jako pilną.

— Tak jest — odrzekł Conway, szybko wstając. U drzwi zatrzymał się. Potem długo jeszcze zastanawiał się nad zuchwałością tego, co powiedział na pożegnanie naczelnemu psychologowi, i ostatecznie zdecydował, że to awans uderzył mu do głowy. — A ja właśnie mam pański parszywy wyrostek. Kellerman wyciął go trzy lata temu, zamarynował i ofiarował na nagrodę w turnieju szachowym. Słój stoi na mojej biblioteczce…

O’Mara w odpowiedzi jedynie skłonił głowę, jakby usłyszał jakiś komplement.

* * *

Wyszedłszy na korytarz, Conway skierował się do najbliższego komunikatora i połączył z działem transportu.

— Mówi doktor Conway — zaczął. — Potrzebuję tendra na pilną wizytę u pacjenta. Poza tym pielęgniarza umiejącego obsługiwać analizator i, jeśli to możliwe, mającego doświadczenie w wyławianiu rozbitków z wraków. Będę przy luku przyjęć numer osiem za parę minut…

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, dość prędko dotarł do celu. Raz tylko musiał przylgnąć do ściany, gdy mijał go zamyślony Diagnostyk z Tralthanu, dudniący sześcioma słoniowatymi nogami i niosący na plecach swego symbionta, maleńkiego i prawie pozbawionego inteligencji przedstawiciela klasy OTSB. Conway nie miał nic przeciwko ustępowaniu z drogi Diagnostykom, zresztą kombinacja FGLI i OTSB dawała najlepszych chirurgów w galaktyce. Przeważnie jednak osoby, które spotykał — w większości pielęgniarze klasy DBLF oraz kilku przedstawicieli zbliżonej do ptaków klasy LSVO — jemu ustępowały z drogi. Dowodziło to tego, że poczta pantoflowa Szpitala działa sprawnie, ponieważ Conway miał wciąż jeszcze na ramieniu starą opaskę.

* * *

Jego puchnąca z dumy głowa natychmiast wróciła do właściwych rozmiarów po spotkaniu ze stworzeniem czekającym na niego przy luku ósmym. Był to kolejny pielęgniarz klasy DBLF, który zobaczywszy Conwaya, natychmiast zaczął pohukiwać i popiskiwać w swoim języku. Autotranslator przełożył te dźwięki na zrozumiałą mowę.

— Czekam na pana już siedem minut — brzmiały słowa pielęgniarza. — Powiedziano mi, że przypadek jest pilny, a widzę, że pan się wlecze, jakby się wcale nie spieszyło…

Słowa padające z autotranslatora, były jak zawsze, wyprane z wszelkich emocji, DBLF mógł zatem żartować, pokpiwać sobie albo po prostu stwierdzać fakt, nie zamierzając okazywać braku szacunku. W to ostatnie Conway mocno powątpiewał, wiedział jednak, że jeśli teraz straci cierpliwość, na nic mu się to nie przyda.

— Mógłbym może skrócić pańskie oczekiwanie — odezwał się, wziąwszy głęboki oddech — gdybym całą drogę pokonał biegiem. Jestem jednak przeciwny bieganiu, gdyż niepotrzebny pośpiech osoby na moim stanowisku stwarza złe wrażenie. Ktoś mógłby pomyśleć, że z jakiegoś powodu wpadłem w popłoch, i zwątpiłby w moją sprawność. By więc wszystko było jasne — zakończył sucho — nie wlokłem się, ale szedłem pewnym, rytmicznym krokiem.

Dźwięku, który pielęgniarz wydał w odpowiedzi, autotranslator nie przetłumaczył.

Conway wszedł przed pielęgniarzem do kanału łączącego luk ze statkiem; kilka sekund później wystartowali. W tylnym ekranie tendra nieprzeliczone światełka Szpitala zaczęły się nagle zbiegać. Conway poczuł pierwsze oznaki niepokoju.

Nie pierwszy raz wzywano go do wraka i całą procedurę znał dobrze. Nagle jednak uświadomił sobie, że teraz tylko on jest odpowiedzialny za to, co się stanie, że nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, jeśli coś się nie uda. Co prawda, nigdy jeszcze o taką pomoc nie prosił, ale miło było wiedzieć, że w razie potrzeby jest taka możliwość. Zapragnął nagle zrzucić część nowej odpowiedzialności na kogoś innego — na przykład na doktora Priliclę, łagodnego pająka, który był jego asystentem na pediatrii, albo któregokolwiek z lekarzy, obojętne człowieka czy nie.

Przez całą drogę do wraka pielęgniarz, który przedstawił się jako Kursedd, mocno grał mu na nerwach. Odznaczał się zupełnym brakiem taktu i chociaż Conway znał tego powód, niełatwo mu było się z tym oswoić.

Rasa, do której należał Kursedd, nie miała właściwie zmysłu telepatycznego, ale jej przedstawiciele potrafili dość dokładnie odgadywać myśli, obserwując zachowanie interlokutora. Osobnik tej rasy miał czworo oczu na szypułkach, dwa czułki słuchowe, skórę pokrytą sierścią, która czasem gładko przylegała, czasem zaś sterczała jak u dopiero co wykąpanego psa, a także wiele innych, w wysokim stopniu zmiennych i dużo wyrażających cech wyglądu. Zrozumiałe było więc, że ta gąsienicowata rasa nigdy nie mogła się nauczyć sztuki dyplomacji. Jej przedstawiciele zawsze mówili to, co myśleli, ponieważ i tak myśli te były oczywiste dla drugiego osobnika, a więc niezgodna z nimi wypowiedź nie miała sensu.

I oto tender zbliżał się już do krążownika Korpusu Kontroli i zawieszonego pod nim wraka.

* * *

Jeśli nie liczyć jasnopomarańczowej barwy, wrak ten wyglądał tak samo jak wszystkie, które Conway widział. Pod tym względem statki przypominały ludzi: gwałtowny kres życia pozbawiał je wszelkiej indywidualności. Conway kazał pielęgniarzowi zrobić kilka okrążeń, a sam podszedł do wizjera dziobowego.

Z bliska dokładnie widać było strukturę rozbitego statku, ponieważ uderzenie, jakie otrzymał, praktycznie go rozpołowiło. Wewnątrz zbudowany był z ciemnego, dość zwyczajnie wyglądającego metalu, a zatem jaskrawe zabarwienie pancerza wynikało z zastosowania odpowiedniego lakieru. Conway starannie zanotował ten fakt w pamięci, gdyż odcień lakieru mógł potem dać mu pojęcie o zakresie widzialności organów wzroku osobnika, a także o tym, czy atmosfera jego planety jest przezroczysta czy nie. Po kilku minutach uznał, że powierzchowna obserwacja wraka więcej mu nie da, i rozkazał Kurseddowi, by ten zacumował u burty Sheldona.

Śluza wejściowa krążownika była niewielka, a wrażenie to potęgował jeszcze tłum Kontrolerów w zielonych mundurach, którzy oglądali, dyskutowali oraz ostrożnie trącali palcami osobliwie wyglądający mechanizm — wyraźnie wydobyty z wraka — leżący na pokładzie. W pomieszczeniu huczał zawodowy żargon przynajmniej pół tuzina specjalności i nikt nie zwracał uwagi ani na lekarza, ani na pielęgniarza, dopóki Conway dwukrotnie głośno nie chrząknął. Wówczas od tłumu oderwał się oficer z naszywkami majora, o szczupłej twarzy i siwiejących skroniach.

— Summerfield. Jestem dowódcą tego krążownika — odezwał się energicznie, obrzucając czułym spojrzeniem to, co leżało na podłodze. — A wy to, jak sądzę, ci fachmani ze Szpitala?

Conway był rozdrażniony. Potrafił oczywiście zrozumieć, co czuli ci ludzie: wrak międzygwiezdnego statku należącego do nieznanej cywilizacji był rzadkim znaleziskiem, którego wartości niepodobna było ustalić. Jednak Conway myślał inaczej. Wytwory obcych kultur stały na drugim miejscu, najważniejsza była konieczność zbadania, a potem ratowania życia nieziemca. Dlatego właśnie od razu przystąpił do rzeczy.

— Majorze Summerfield — rzekł ostro — musimy się upewnić co do warunków środowiska rozbitka oraz jak najszybciej odtworzyć je zarówno w Szpitalu, jak i w tendrze, który go tam zabierze. Czy ktoś mógłby pokazać nam wrak? Może jakiś odpowiedzialny oficer, jeśli to możliwe, zaznajomiony z…

— Oczywiście — przerwał mu Summerfield. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale wzruszył ramionami i obrócił się. — Hendricks! — warknął.

Podszedł do niego porucznik ubrany w dolną część skafandra; na jego twarzy malował się niepokój. Major szybko wszystkich przedstawił, po czym wrócił do tajemniczego przedmiotu na podłodze.

— Potrzebne nam będą ciężkie skafandry — oznajmił Hendricks. — Dla pana się znajdzie, doktorze Conway, ale doktor Kursedd jest klasy DBLF…

— Nic nie szkodzi — wtrącił Kursedd. — Mam skafander w tendrze. Będę za pięć minut.

Pielęgniarz popełzł falistym ruchem ku śluzie. Jego sierść unosiła się i opadała powolnymi falami, przebiegającymi od rzadkich kępek na szyi do gęstszego futra na ogonie. Conway miał już sprostować pomyłkę Hendricksa w sprawie funkcji Kursedda, ale nagle uświadomił sobie, że pielęgniarz silnie zareagował emocjonalnie, gdy nazwano go doktorem. Owo falowanie sierści było z pewnością czymś spowodowane! Nie reprezentując tej samej klasy co Kursedd, Conway nie wiedział, czy był to przejaw dumy lub przyjemności z „awansu”, czy też pielęgniarz śmiał się w żywe oczy — których miał czworo — z błędu. Nie było to takie ważne, toteż postanowił nic nie mówić.

Загрузка...