IX

Conway i Illensańczyk opuścili się na niższy poziom i trafili do sali, w której w próżni, pośród ruchomych elementów wyposażenia, unosiły się cztery ciała osobników klasy MSVK — delikatnych trójnożnych istot przypominających bociany. Ruchy ich ciał i przedmiotów zdawały się nieco nienaturalne, jak gdyby ktoś je przed chwilą potrącił. Był to pierwszy ślad tajemniczego osobnika, którego poszukiwali.

Po chwili znaleźli się w wielkim pomieszczeniu o metalowych ścianach, oplecionych labiryntem sterczących pionowo i nie osłoniętych mechanizmów. Na podłodze tkwił w wybitym przez siebie zagłębieniu generator hipernapędu, wokół niego zaś leżały porozrzucane odłamki urządzeń sterowni. Pod nimi spoczywały szczątki istoty, której klasy już nie można było określić. Obok generatora w mocno nadwerężonej podłodze ziała dziura wybita przez inny element ciężkiego wyposażenia statku.

Conway pospieszył do otworu i spojrzał w dół.

— Tam jest! — krzyknął podniecony.

Pod nimi znajdowała się ogromna sala, która mogła być tylko sterownią sztucznego ciążenia. Podłogę, ściany i sufit — w sterowni bowiem panowały zawsze nieważkość i próżnia — pokrywały liczne szeregi przysadzistych metalowych szafek, pomiędzy którymi ledwie mogli się przecisnąć nawet technicy z Ziemi. Ale technicy nie musieli przychodzić tu często, ponieważ urządzenia w tym niezmiernie ważnym pomieszczeniu miały układy samonaprawiające. Teraz ta funkcja była wystawiona na ciężką próbę.

Istota, którą Conway tymczasowo zaklasyfikował jako AACL, leżała na trzech delikatnych szafkach kontrolnych. Dziewięć innych, migających czerwonymi światełkami awaryjnymi, znajdowało się w zasięgu sześciu wężowatych macek wysuniętych przez otwory w zmętniałym plastykowym skafandrze. Macki miały przynajmniej sześć metrów i zakończone były rogowatymi naroślami, które, sądząc z rozmiaru wyrządzonych szkód, musiały być twarde jak stal.

Conway przygotowany był na to, że poczuje litość, gdy ujrzy stworzenie ranne, zdjęte przerażeniem i oszalałe z bólu. Zamiast tego zobaczył istotę, która na pierwszy rzut oka wydawała się zdrowa i która wściekle rozbijała regulatory sztucznego ciążenia z taką szybkością, z jaką wbudowane w nie roboty naprawcze starały się je odtworzyć. Lekarz zaklął i zaczął gwałtownie szukać częstotliwości nadajnika tamtego. Nagle w jego słuchawkach rozległ się ostry, wysoki pisk.

— Mam cię! — mruknął ponuro.

Gdy tylko tamten usłyszał jego głos, pisk ustał, podobnie jak wszelkie ruchy siejących zniszczenie macek. Conway odnotował częstotliwość, a następnie przełączył się ponownie na zakres używany przez siebie i Illensańczyka.

— Wydaje mi się — rzekł chlorodyszny kapelan, gdy Conway opowiedział mu, co usłyszał — że ta istota jest śmiertelnie przerażona, a dźwięk, który wydała, był okrzykiem trwogi. Inaczej autotranslator przełożyłby go na zrozumiałe dla ciebie słowa. To, że pisk i niszczycielskie działanie ustały, gdy stworzenie usłyszało twój głos, jest wielce obiecujące, ale uważam, że powinniśmy zbliżać się powoli, cały czas zapewniając je, że chcemy mu pomóc. Jego zachowanie wskazuje na to, że uderza we wszystko, co się porusza, toteż moim zdaniem konieczne jest zachowanie ostrożności.

— Tak, proszę księdza — potwierdził Conway gorliwie.

— Nie wiemy, w którą stronę skierowane są organy wzroku tej istoty — mówił dalej Illensańczyk — proponuję więc, abyśmy podeszli z przeciwnych kierunków.

Conway skinął głową. Ustawili swoje radiostacje na nowy zakres i zaczęli ostrożnie przesuwać się w kierunku sufitu sterowni. Zachowawszy w degrawitatorach taką rezerwę mocy, żeby przylgnąć do metalowej powierzchni, odpełzli od siebie na przeciwległe ściany i zsunęli się po nich na podłogę. Gdy stworzenie znalazło się między nimi, zaczęli się powoli ku niemu zbliżać.

* * *

Urządzenia samonaprawcze cały czas pracowały, usuwając szkody wyrządzone przez sześć przypominających anakondy macek, tymczasem stworzenie w dalszym ciągu leżało spokojnie. Nie wydawało również żadnych dźwięków. Conway myślał o zniszczeniach spowodowanych bezmyślnym miotaniem się po sterowni. Słów, które cisnęły mu się na usta, w żaden sposób nie można było nazwać uspokajającymi, wobec tego kwestię porozumienia się z rozbitkiem zostawił kapelanowi.

— Nie obawiaj się niczego — Illensańczyk powtórzył po raz dwudziesty. — Jeśli jesteś ranny, powiedz nam. Przyszliśmy tu, aby ci pomóc…

Jednak od strony stworzenia nie doszedł ich żaden ruch, żadne słowo.

Powodowany nagłym impulsem Conway włączył zakres doktora Mannona.

— Wydaje mi się — powiedział — że rozbitek należy do klasy AACL. Może mi pan powiedzieć, skąd się tu wziął, a także dlaczego albo nie chce, albo nie może się do nas odezwać?

— Porozumiem się z izbą przyjęć — obiecał Mannon po krótkim milczeniu. — Jest pan jednak pewny, że to właśnie ta klasa? Nie przypominam sobie, żebym tu kiedyś widział kogoś z AACL. Czy na pewno nie jest to kreppeliańska…

— To na pewno nie jest kreppeliańska ośmiornica — przerwał mu Conway. — Ma sześć macek głównych, a teraz leży spokojnie, nic nie robiąc…

Conway zamilkł nagle zaskoczony, jego stwierdzenie bowiem przestało być aktualne. Stwór pomknął w kierunku sufitu tak szybko, że zdawało się, jakby dotknął go w tym samym momencie, w którym wystartował. Conway ujrzał, jak nad nim kolejna szafka roztrzaskuje się na kawałki, a kilka następnych odpada, wyrwanych przez szukające zaczepienia macki. W słuchawkach Mannon krzyczał coś o skokach ciążenia w dotychczas bezpiecznym sektorze Szpitala i o wzrastających stratach, ale Conway nie był w stanie odpowiedzieć. Patrzył bezsilnie, jak AACL przygotowuje się do kolejnego lotu.

— Przyszliśmy tu, żeby ci pomóc — powiedział kapelan w chwili, gdy sześcioramienny stwór wylądował cztery metry od niego. Przyssał się mocno pięcioma mackami, po czym wyrzucił szóstą potężnym, hakowatym zamachem, którym zagarnął Illensańczyka i cisnął nim o ścianę. Ze skafandra kapelana buchnął życiodajny chlor, na moment okrywając mgiełką bezkształtne nieszczęsne ciało, które odbiwszy się od ściany, wylądowało na środku sterowni. AACL ponownie zaczął wydawać swoje piski.

Conway słyszał własny głos bełkotliwie zdający relację Mannonowi, następnie zaś Mannona wzywającego okrzykiem Listera. W końcu odezwał się sam Lister.

— Musi pan go zabić, Conway — powiedział ochryple dyrektor.

Musi pan go zabić, Conway!

Dopiero te słowa pomogły mu się otrząsnąć i wrócić do normalnego stanu. Ach, jakie to podobne do Kontrolera, pomyślał gorzko, rozwiązać problem poprzez morderstwo. I wymagać od lekarza, osoby powołanej do ratowania życia, aby je odebrał. Nie miało znaczenia, że istota była nieprzytomna ze strachu — spowodowała wiele zamieszania w Szpitalu, więc należy ją zabić.

Conway bał się przedtem, bał się i teraz. W poprzednim stanie umysłu łatwo było poddać się panice i zastosować prawo dżungli: „zabij albo ciebie zabiją”. Ale nie teraz. Bez względu na to, co miało się stać z nim lub ze Szpitalem, nie zabije istoty obdarzonej intelektem, a Lister może sobie krzyczeć, aż zsinieje…

Nagle zaskoczyło go, że i Lister, i Mannon krzyczą na niego, usiłując odeprzeć jego argumenty. Prawdopodobnie swoje rozumowanie przeprowadził na głos, nie wiedząc o tym. Ze złością wyłączył ich zakres.

Jednak jeszcze jeden głos bełkotał coś do niego, powolny, ściszony, straszliwie zmęczony, często przerywany jękami. Przez obłędną chwilę Conway myślał, że to duch martwego kapelana powtarza argumenty Listera, ale po chwili spostrzegł, że coś porusza się nad nim.

Przez otwór w suficie łagodnie przepływała postać w skafandrze. Jak ciężko ranny Kontroler tu dotarł, Conway nie mógł pojąć. Złamane kości rąk uniemożliwiały sterowanie degrawitatorem, więc Williamson musiał przebyć całą drogę, odbijając się nogami i mając nadzieję, że jakiś wciąż czynny obwód grawitacyjny nie przyciągnie go po raz drugi. Conway aż skurczył się na myśl o tym, ile razy te w wielu miejscach złamane kończyny musiały zderzyć się po drodze z przeszkodami. A mimo to Kontroler myślał tylko o tym, by namówić Conwaya do zabicia rozbitka.

Coraz bliżej podłogi, a odległość malała z każdą sekundą…

Conway poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark. Nie mogąc się zatrzymać, ranny Kontroler wysunął się już z dziury w suficie i płynął ku podłodze prosto na przyczajonego stwora! Doktor patrzył zafascynowany, jak jedna z twardych niczym stal macek zaczyna się rozwijać, przygotowując się do śmiercionośnego zamachu.

Instynktownie rzucił się w kierunku dryfującego w próżni Kontrolera, nie mając czasu pomyśleć o swej odwadze — lub głupocie. Zwarł się z Williamsonem z głuchym trzaskiem i objął go nogami, by mieć wolne ręce do obsługi degrawitatora. Zaczęli się wściekle obracać wokół wspólnego środka ciężkości, a ściany, sufit i podłoga z jej groźnym „lokatorem” wirowały tak szybko, że Conway ledwie mógł skupić wzrok na regulatorach. Zdawało mu się, że lata całe minęły, nim opanował wirowanie i ruszył wraz z Kontrolerem ku dziurze w suficie, za którą było bezpiecznie. Byli już prawie u celu, gdy Conway ujrzał, jak gruba niczym lina okrętowa macka pędzi w jego kierunku…

Загрузка...