Hełm przyniesiony przez Priliclę był właściwie maską z własnym dopływem powietrza, która — umieszczona na twarzy — mocno przylegała do czoła, policzków i dolnej szczęki. Tlenu wystarczało tylko na ograniczony czas — około dziesięciu minut — ale mając tę maskę i nie czując na razie zagrożenia, Conway stwierdził, że myśli o wiele jaśniej.
Najpierw przeszedł przez otwartą nadal śluzę kontaktową. Znajdujący się w środku PVSJ leżał nieruchomo, a na jego ciele widniała szara plama, pierwszy objaw swoistego nowotworu skóry. Dla tej klasy tlen był wyjątkowo szkodliwy. Jak tylko mógł najdelikatniej, Conway wciągnął go do jego oddziału, a tam do pobliskiego magazynku, który zapamiętał. W sekcji chlorodysznych ciśnienie było nieco wyższe niż w części dla ciepłokrwistych tlenodysznych, toteż dla Illensańczyka ta atmosfera była stosunkowo czysta. Conway zamknął go w magazynku, wrzuciwszy do środka kilka warstw tkaniny z tworzywa, która służyła tu za pościel. Po przybyłym do szpitala SRTT nie było śladu.
Wróciwszy na korytarz, wyjaśnił Prilicli, co trzeba zrobić. Zauważony przez niego wcześniej człowiek z działu eksploatacji zdążył włożyć skafander, ale słaniał się na nogach, kaszląc, a z oczu płynęły mu strumienie łez, toteż jasne było, że nie udzieli komukolwiek pomocy. Conway wymacał drogę wśród ledwo poruszających się lub całkowicie nieprzytomnych istot, dotarł do drzwi śluzy numer sześć i otworzył je. Na ścianie komory znajdował się zgrabny rząd butli z powietrzem. Wziął dwie i wyszedł chwiejnie ze śluzy.
Prilicla okrył już arkuszem folii jedno ciało. Conway otworzył zawór butli i wsunął ją pod przykrycie. Patrzył, jak tworzywo wydyma się i lekko marszczy pod strumieniem wypływającego powietrza. To bardzo prymitywny namiot tlenowy, pomyślał, ale najlepszy, jaki można w tej chwili zrobić. Poszedł po następne butle.
Po trzeciej wyprawie Conway zauważył sygnały ostrzegawcze. Pocił się obficie, głowa mu pękała, a przed oczyma latały już czarne plamy — znak, że powietrze w hełmie wyczerpywało się. Powinien go zdjąć, wsadzić głowę pod plastyk, jak inni, i czekać na nadejście pomocy. Zrobił kilka kroków ku najbliższej postaci pod rozciągniętą płachtą i… uderzył w podłogę. Serce łomotało mu w piersi, płuca stały w ogniu i nawet nie miał już siły zerwać z głowy hełmu…
Ze stanu głębokiej i osobliwie przyjemnej nieświadomości wyrwał Conwaya ból: coś ponawiało wytężone wysiłki, by połamać mu żebra. Wytrzymywał to, dopóki się dało, potem jednak otworzył oczy i ryknął:
— Złaź ze mnie, do cholery! Nic mi nie jest!
Silnie zbudowany stażysta, który z zapałem robił mu sztuczne oddychanie, wstał.
— Kiedy tu przyszliśmy — powiedział — ten oto pajączek oświadczył, że stracił pan przytomność. Przez chwilę obawiałem się o pana. No, tylko trochę. — Uśmiechnął się i dodał: — Jeśli może pan już chodzić i mówić, O’Mara chce pana widzieć.
Conway chrząknął i wstał. W korytarzu zainstalowano dmuchawy i filtry, które szybko usuwały ostatnie ślady chloru. Wynoszono również tych, którzy ucierpieli w wypadku, część na noszach okrytych namiotami tlenowymi, innych zaś pod opieką ratowników. Dotknął otarcia na czole, skąd w pośpiechu zerwano mu maskę, a następnie nabrał w płuca kilka głębokich haustów powietrza, aby upewnić się, że koszmar sprzed kilku minut naprawdę się skończył.
— Dziękuję, doktorze — powiedział ze szczerym wzruszeniem.
— Nie ma o czym mówić, doktorze — odrzekł stażysta.
Znaleźli O’Marę w hipnotaśmotece. Naczelny psycholog nie tracił czasu na zbędne wstępy. Conwayowi wskazał krzesło, Prilicli zaś coś, co przypominało surrealistyczny kosz na śmieci.
— Co się stało? — warknął.
Pokój był pogrążony w mroku, jeśli nie liczyć poświaty wskaźników hipnoedukatora oraz blasku lampy stojącej na biurku O’Mary. Gdy Conway zaczął opowiadać, widział tylko dwie stwardniałe, sprawne ręce wystające z rękawów ciemnozielonego munduru i chłodne szare oczy w pogrążonej w cieniu twarzy. W czasie relacji ręce O’Mary nie poruszyły się, a oczy ani razu nie odbiegły w bok.
Kiedy Conway skończył, naczelny psycholog westchnął i milczał przez chwilę, po czym powiedział:
— W czasie wypadku przy luku numer sześć znajdowało się czterech czołowych Diagnostyków Szpitala, który w razie ich śmierci poniósłby olbrzymią stratę. Szybkie działanie, które podjęliście, pozwoliło uratować co najmniej trzech, toteż wyszliście na bohaterów. Jednak oszczędzę wam rumieńca zażenowania i nie będę wałkował tej sprawy. Nie mam również zamiaru — dodał sucho — stawiać was w kłopotliwej sytuacji, pytając, skąd się tam w ogóle wzięliście.
Conway zakasłał.
— Mnie by interesowało — odrzekł — dlaczego ten SRTT wpadł w taki szał. Można by powiedzieć, że to z powodu biegnącego mu na spotkanie tłumu, tylko że w ten sposób nie zachowuje się żadna inteligentna, cywilizowana istota. Nasi goście to wyłącznie przedstawiciele władz albo specjaliści z innych placówek i nie są to osoby wpadające w panikę na widok istoty obcej rasy. A w ogóle, po co aż tylu Diagnostyków wyszło mu na spotkanie?
— Zjawili się tam — powiedział O’Mara — ponieważ chcieli zobaczyć, jak wygląda osobnik klasy SRTT, kiedy nie upodabnia się do kogoś innego. Te dane mogły im pomóc w przypadku, którym się obecnie zajmują. Poza tym, gdy mamy do czynienia z nieznaną formą życia, nie można wywnioskować, jakie są pobudki jej działania. I w końcu, ów gość nie należy do żadnej kategorii osób zapraszanych do Szpitala. Tym razem jednak musieliśmy odstąpić od zasad, gdyż znajduje się u nas jego rodzic, w stanie agonalnym.
— Rozumiem — rzekł cicho Conway.
W tym momencie do pokoju wszedł Kontroler w stopniu porucznika i pospiesznie zbliżył się do O’Mary.
— Przepraszam, panie majorze — powiedział. — Udało mi się znaleźć ślad, który pomoże nam w poszukiwaniu gościa. Pielęgniarz klasy DBLF doniósł, że jakiś osobnik klasy PVSJ oddalił się z miejsca wypadku mniej więcej w interesującym nas czasie. Gąsienicowcom Illensańczycy nie wydają się zbyt przystojni, ale pielęgniarz oświadczył, że widziany przez niego osobnik wyglądał jeszcze gorzej, niczym potwór. DBLF uznał wręcz, że to pacjent cierpiący na jakąś straszną chorobę…
— Sprawdził pan, czy w Szpitalu nie ma istoty klasy PVSJ chorej na coś, co dałoby taki efekt?
— Tak jest, panie majorze. Nie ma takiego przypadku.
O’Mara przybrał srogą minę.
— Bardzo dobrze, Carson — powiedział. — Wie pan, co trzeba zrobić. — Skinieniem głowy zezwolił porucznikowi odejść.
Podczas tej rozmowy Conway z trudem tylko potrafił się opanować, gdy zaś Carson wyszedł, wybuchnął:
— To coś, co widziałem wychodzące z luku, miało macki i… i… W każdym razie było zupełnie niepodobne do PVSJ. Wiem, że SRTT potrafi zmieniać budowę fizyczną, ale żeby aż tak i w tak krótkim czasie…!
O’Mara podniósł się nagle.
— O tej formie życia — stwierdził — nie wiemy prawie nic. Nie znamy jej potrzeb, możliwości ani też modelowych reakcji emocjonalnych, a najwyższy czas, żebyśmy się tego dowiedzieli. Idę pogonić Colinsona z łączności, żeby coś wygrzebał: środowisko, tło ewolucyjne, wpływy kulturowe i społeczne, i tak dalej. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby jakiś gość tutaj ganiał, ot tak sobie. Narobi kłopotu tylko dlatego, że nic o nim nie wiemy. A co do was dwóch — dodał — chciałbym, żebyście mieli oczy szeroko otwarte i wypatrywali dziwacznie wyglądających pacjentów czy embrionów na oddziale pediatrycznym. Porucznik Carson poszedł właśnie ogłosić komunikat w tej sprawie. Jeżeli znajdziecie kogoś, kto może być naszym SRTT, podchodźcie do niego delikatnie. Starajcie się zdobyć jego zaufanie, nie wykonujcie żadnych gwałtownych ruchów, a przede wszystkim nie mąćcie mu w głowie. Niech tylko jeden z was mówi. I natychmiast skontaktujcie się ze mną.
Kiedy już wyszli od O’Mary, Conway zdecydował, że do końca pierwszej połowy dyżuru niewiele więcej zrobią. Odłożywszy więc obchód oddziału na popołudnie, ruszył w kierunku ogromnej sali, która służyła za stołówkę dla wszystkich ciepłokrwistych istot tlenodysznych z personelu Szpitala. W jadalni był jak zwykle tłok i choć podzielono ją na sektory dla poszczególnych ras, Conway widział wiele stolików, przy których zeszły się — z ogromną niewygodą dla niektórych — istoty trzech czy czterech różnych ras, by pogadać o sprawach zawodowych.
Conway wskazał Prilicli wolny stolik i sam zaczął się ku niemu przepychać. Na miejscu stwierdził, że jego asystent, wspomagany przez nadal jeszcze sprawne skrzydła, dotarł tam pierwszy i w odpowiednim czasie, by pokrzyżować zamiary dwóm ludziom z eksploatacji, kierującym się ku temu samemu stolikowi. Podczas tego pięćdziesieciometrowego przelotu uniosło się kilka głów, ale tylko na chwilę — bywalcy tej stołówki przyzwyczajeni byli do znacznie osobliwszych widoków.
— Sądzę, że większość naszego jedzenia będzie odpowiadać pańskiemu metabolizmowi — powiedział Conway, gdy już usiedli — ale może ma pan jakieś szczególne preferencje?
Prilicla miał preferencje, a Conway omal się nie zakrztusił, gdy je usłyszał. Jednak nie o kombinację dobrze ugotowanego spaghetti i surowej marchewki tu chodziło, które to zestawienie samo w sobie nie było jeszcze takie złe, ale raczej o sposób, w jaki Cinrussańczyk zabrał się do jedzenia. Za pomocą wszystkich wściekle pracujących manipulatorów gębowych Prilicla zwijał spaghetti w swego rodzaju linę, która następnie znikała w jego przypominającym dziób otworze gębowym. Podobne rzeczy zazwyczaj nie działały na Conwaya, ale tym razem widok ów wywołał nieprzyjemne reakcje w jego żołądku.
Nagle Prilicla zatrzymał się.
— Mój sposób przyswajania pokarmu nie odpowiada panu — powiedział. — Przesiądę się…
— Nie, nie — rzekł szybko Conway, pojmując, że empata odebrał jego reakcję. — Zapewniam pana, że to niepotrzebne. Jednak widzi pan, tutejsza etykieta wymaga, aby istoty przebywające w mieszanym towarzystwie używały tych samych przyrządów do jedzenia co gospodarz albo najstarszy rangą wśród siedzących przy stole. Hmm, poradzi pan sobie z widelcem?
Prilicla poradził sobie z widelcem. Conway nigdy nie widział tak szybko znikającego spaghetti.
Z tematu jedzenia rozmowa przeszła, dość zresztą naturalnie, na szpitalnych Diagnostyków oraz system hipnotaśmowy, bez którego owi dostojni medycy — podobnie zresztą jak cały Szpital — nie mogliby pracować.
Diagnostycy zasłużenie cieszyli się szacunkiem i podziwem wszystkich w Szpitalu, po trochu zaś także współczuciem. Hipnotaśma bowiem nie tylko dawała zwykłą wiedzę — również cała osobowość istoty przekazującej tę wiedzę przechodziła do umysłów biorców. Tym samym Diagnostycy poddawali się dobrowolnie najdrastyczniejszym rodzajom wielokrotnej schizofrenii, przy czym owe obce składniki w ich umysłach bywały tak odmienne pod każdym względem, że często posługiwały się nawet odmiennym systemem logicznym.
Jedynym wspólnym mianownikiem było tylko pragnienie wszystkich lekarzy — bez względu na wielkość, kształt czy liczbę nóg — by wyleczyć chorego.
Przy pobliskim stoliku siedział Diagnostyk — Ziemianin, który wyraźnie zmuszał się, by zjeść najzupełniej normalny befsztyk. Conway skądinąd wiedział, że ten człowiek zajmował się przypadkiem wymagającym zastosowania wiedzy zawartej na hipnotaśmie fizjologicznej Tralthańczyków. Wiedza ta uwypukliła w jego myślach osobowość dawcy zapisu, a Tralthańczycy brzydzili się mięsem we wszystkich postaciach…