V

Conway nieraz psioczył na ciasnotę miejsca służącego mu za sypialnię, przechowalnię paru osobistych drobiazgów oraz miejsce spotkań, dość rzadkich, z kolegami. Tym razem jednak ciasnota owa była pokrzepiająca. Usiadł na łóżku, bo o przechadzaniu się nie było mowy. Zaczął rozszerzać i uzupełniać obraz, który w błysku olśnienia ujrzał podczas pobytu na sali pacjenta.

Przecież od początku wszystko było jasne. Najpierw te obwody sztucznego ciążenia: głupio przeoczył fakt, że nie zawsze musiały być włączone na pełną moc, ale można je było ustawiać na dowolną wartość pomiędzy zerem a pięcioma g. Potem ten system napowietrzania, tylko dlatego mylący, że nie od razu pojął, iż miał on służyć różnym formom życia, a nie tylko jednej. I jeszcze stan rozbitka oraz barwa pancerza zewnętrznego — piękny, alarmujący, dramatyczny kolor pomarańczowy. Ziemskie pojazdy tego rodzaju, nawet naziemne, były zawsze pomalowane na biało.

Był to bowiem ambulans.

Ale każdy statek międzygwiezdny był wytworem rozwiniętej cywilizacji technicznej, która musi obejmować, lub przynajmniej spodziewać się objąć, wiele systemów planetarnych. A kiedy jakaś cywilizacja osiąga punkt, w którym następuje upraszczanie i specjalizacja jednostek, jaką tu napotkano, rasa taka jest naprawdę wysoko rozwinięta. W Federacji Galaktycznej tylko cywilizacje Illensy, Tralthanu i Ziemi osiągnęły ten poziom, a strefy ich wpływów były ogromne. Jak więc jeszcze jedna cywilizacja tej miary mogła tak długo pozostawać w ukryciu?

Conway poruszył się niespokojnie na koi. Odpowiedź na to pytanie też była dla niego oczywista.

Summerfield powiedział, że odnaleziony wrak stanowi bardziej zniszczoną połowę statku. Druga, jak można sądzić, dotarła do najbliższej bazy remontowej. Tak więc fragment, w którym znalazł się rozbitek, został oderwany w trakcie tej awarii, co oznacza, że kierunek lotu sunącego bez napędu odłamka musiał być taki sam jak całego statku przed katastrofą.

Zatem nadlatywał on z planety, która w rejestrach figurowała jako nie zamieszkana. Ale w ciągu tych stu lat od jej zbadania ktoś mógł tam założyć bazę, a nawet kolonię. Ambulans zaś leciał stamtąd w przestrzeń międzygalaktyczną…

Conway pomyślał ponuro, że cywilizację, która przekroczyła przestrzeń z jednej galaktyki, by założyć kolonię na skraju drugiej, trzeba traktować z wielkim szacunkiem. I ostrożnością. Szczególnie że jedyny, jak dotąd, jej przedstawiciel nie mógł być, nawet przy największej dozie dobrej woli, uznany za przyjaznego. Natomiast inni reprezentanci tej cywilizacji, zapewne bardzo zaawansowanej medycznie, mogli bardzo źle przyjąć wiadomość, że ktoś spaprał kurację jednego z ich chorych. Na podstawie danych, którymi obecnie dysponował, Conway uznał, że w ogóle mogą źle przyjąć cokolwiek i kogokolwiek.

Wiedział, że podboje międzygwiezdne są logistycznie niemożliwe. Jednak zasada ta nie dotyczyła prostych aktów agresji, w czasie których niszczy się całkowicie atmosferę jakiejś planety, nie zamierzając jej okupować lub włączać do własnej strefy wpływów. Przypomniawszy sobie ostatni kontakt z pacjentem, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie natrafiono w końcu na całkowicie nienawistną i wrogą cywilizację.

Nagle zahuczał komunikator. To Kursedd donosił, że pacjent przez ostatnią godzinę zachowywał się spokojnie, ale narośl rozszerzała się gwałtownie i grozi zakryciem jednego z jego otworów oddechowych. Conway odrzekł, że zaraz tam będzie. Polecił, by odszukano doktora Priliclę, po czym ponownie usiadł.

Podejmując przerwany tok myśli, zdecydował, że nie ma prawa mówić komukolwiek o swoim odkryciu. Doprowadziłoby to do wysłania chmary Kontrolerów w celu nawiązania przedwczesnego kontaktu — przedwczesnego z punktu widzenia Conwaya. Obawiał się bowiem, że takie pierwsze spotkanie odmiennych kultur miałoby charakter ideologicznego zderzenia czołowego, a jedyną możliwością osłabienia nieuchronnego wstrząsu byłoby pokazanie przez Federację, że oto jej przedstawiciele uratowali, otoczyli opieką i wyleczyli jednego z międzygalaktycznych kolonistów.

Oczywiście zawsze istniała możliwość, że pacjent nie był typowym przedstawicielem swej rasy — że był umysłowo chory, jak to zasugerował O’Mara. Conway wątpił jednak, czy nieziemcy uznaliby to za wystarczające usprawiedliwienie dla fiaska leczenia. Przeciwko tej koncepcji z kolei przemawiał fakt, że pacjent miał logiczny — dla siebie — powód, by bać się i odnosić wrogo do kogoś, kto chciał mu pomóc. Przez moment Conway rozważał szaloną koncepcję istnienia nieziemskiej moralności, według której reakcją na udzielenie pomocy jest nienawiść, nie zaś wdzięczność. Nawet to, że rozbitka znaleziono w ambulansie, nie rozpraszało wątpliwości. Dla takich jak on pojęcie sanitarki miało implikacje altruistyczne: szlachetny cel i tak dalej. Jednak wiele ras, nawet w Federacji, traktowało chorobę jak defekt fizyczny, którego usuwanie było po prostu naprawą, a nie szczytnym powołaniem.

Wychodząc z pokoju, Conway nie miał najmniejszego pojęcia, jak zabrać się do leczenia. Wiedział też, że nie ma na to zbyt wiele czasu. Na razie Summerfield, Hendricks i inni badający wrak byli zbyt oszołomieni mnogością znaków zapytania, by pomyśleć o czymś więcej. Ale była to tylko kwestia czasu: dni, może nawet godzin, po których wyciągną te same wnioski co on.

Wkrótce potem Korpus Kontroli wejdzie w kontakt z nieziemcami, którzy bez wątpienia zechcą dowiedzieć się o stan swego niedomagającego brata, a do tego czasu ten powinien być albo całkowicie wyleczony, albo na jak najlepszej drodze do tego.

Bo inaczej…

Myśl, którą Conway odpychał w najgłębsze zakamarki mózgu, brzmiała: A co będzie, jeśli pacjent umrze…?

* * *

Przed rozpoczęciem kolejnego badania Conway wypytał Priliclę o stan emocjonalny pacjenta, ale niczego nowego się nie dowiedział. Rozbitek leżał obecnie nieruchomo, praktycznie nieprzytomny. Kiedy Conway przemówił do niego przez autotransłator, okazał strach, mimo że według zapewnień Prilicli rozumiał, co do niego mówiono.

— Nie zrobię ci krzywdy — Conway mówił powoli i wyraźnie do autotranslatora, przez cały czas się zbliżając — ale muszę cię dotknąć. Uwierz mi, proszę, że nie chcę ci zrobić nic złego… — Spojrzał pytająco na Priliclę.

— Strach i… i bezradność — powiedział Cinrussańczyk. — Także zgoda połączona z groźbą… nie, z ostrzeżeniem. Najwyraźniej wierzy w to, co pan mówi, ale chce pana przed czymś ostrzec.

To już bardziej obiecujące, pomyślał Conway. Stworzenie ostrzegało go, ale nie sprzeciwiało się kontaktowi. Zbliżył się i delikatnie dotknął dłonią w rękawicy ochronnej jednego z czystych jeszcze miejsc na skórze pacjenta.

Aż stęknął, tak silny był cios, który odtrącił jego ramię. Odsunął się pospiesznie, pocierając bolące miejsce, po czym wyłączył autotranslator, by dać upust swym uczuciom.

Po chwili pełnego szacunku milczenia Prilicla odezwał się:

— Otrzymaliśmy bardzo istotną informację, doktorze. Pomimo fizycznej reakcji uczucia pacjenta wobec pana są dokładnie takie same jak przed dotknięciem.

— No i co? — zapytał Conway poirytowany.

— No i to, że ten ruch musiał być mimowolny.

Conway rozważał to chwilę.

— Oznacza to także — powiedział z niesmakiem — że nie możemy ryzykować znieczulenia ogólnego, nawet gdybyśmy wiedzieli, co zastosować, ponieważ serce i płuca funkcjonują również za pomocą mięśni niezależnych od woli. Nie możemy go uśpić, a on nie jest w stanie nam pomóc przy miejscowym znieczulaniu… — Podszedł do pulpitu kontrolnego i nacisnął szereg guzików. Zaciski sieci otworzyły się, samą zaś sieć odciągnął odpowiedni uchwyt. — Przez cały czas — mówił dalej — pacjent rani się o tę siatkę. Stąd widać miejsce, w którym prawie stracił kolejną mackę.

Prilicla sprzeciwiał się usunięciu siatki, twierdząc, że jeśli pacjent będzie miał swobodę ruchów, to tym bardziej może sobie coś zrobić. Conway zwrócił mu uwagę, że w obecnej pozycji — ogon w szczękach, natomiast dolna część tułowia z pięcioma parami macek zwrócona na zewnątrz — stworzenie nie może specjalnie z tej swobody ruchów korzystać. A gdy się nad tym dobrze zastanowić, pozycja ta wygląda na doskonałą postawę obronną dla tego rodzaju istoty. Przypomniał sobie, jak ziemski kot walczy na grzbiecie, by wykorzystać wszystkie pazury. Tu oto leżał dziesięcionogi kot, który mógł się bronić we wszystkich kierunkach jednocześnie.

Wrodzone odruchy przyszły wraz z ewolucją. Ale po co pacjent przyjął tę postawę obronną i stał się nieprzystępny, kiedy najbardziej potrzebował pomocy?

Odpowiedź wybuchła mu w głowie niczym wielki błysk światła. Albo właściwie, poprawił się w ostrożnym podnieceniu, był w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że to właściwa odpowiedź.

* * *

Od samego początku przyjmowano w tej sprawie błędne założenia. Jego nowa hipoteza opierała się na tym, że przyjęto jeszcze jedno błędne założenie — proste i zasadnicze. Wyjaśniwszy to, można było wytłumaczyć wrogość pacjenta, jego pozycję i stan umysłu. Można było nawet wskazać jedyny akceptowalny sposób postępowania. A co najważniejsze, Conway miał już powód, by nie uważać pacjenta za przedstawiciela rasy nienawistnej i nieprzejednanie wrogiej, na co zrazu wskazywało jego zachowanie.

Kłopot polegał na tym, że również ta teoria mogła się okazać błędna.

Jego pierwotny entuzjazm osłabł, a procent pewności zmalał do osiemdziesięciu. Miał teraz inny problem: w żadnym wypadku nie mógł komukolwiek powiedzieć, jak będzie leczył pacjenta. Takie postępowanie groziło degradacją, a upieranie się przy swoim nawet wyrzuceniem ze Szpitala, gdyby pacjent umarł. Do tego stopnia sprawa była poważna.

Conway ponownie zbliżył się do istoty i włączył autotranslator. Jeszcze zanim się odezwał, wiedział, jaka będzie reakcja, toteż jego słowa były zapewne aktem zbytecznego okrucieństwa. Chciał jednak raz jeszcze dla spokoju sumienia sprawdzić tę teorię.

— Nie obawiaj się, kochany — powiedział — za momencik będziesz taki jak przedtem…

Reakcja była tak silna, że Prilicla, którego zmysł empatyczny odbierał z pełną mocą wszystkie uczucia pacjenta, musiał opuścić salę.

Dopiero wtedy Conway zdecydował się ostatecznie.

* * *

Przez następne trzy dni Conway regularnie odwiedzał rozbitka. Dokładnie notował tempo rozszerzania się grubej włóknistej narośli, która pokrywała już dwie trzecie ciała pacjenta. Nie było wątpliwości, że rozprzestrzenia się coraz szybciej, jednocześnie zwiększając swą grubość. Posłał próbki na patologię, która stwierdziła, że pacjent cierpi na szczególny, wyjątkowo złośliwy przypadek nowotworu skóry, a oprócz tego zapytała, czy nie można zastosować naświetlań lub leczenia operacyjnego. Conway odpowiedział, że jego zdaniem niczego podobnego nie da się przeprowadzić bez poważnego ryzyka dla życia pacjenta.

Chyba najważniejszym jego dokonaniem w ciągu tych trzech dni było ogłoszenie, że każdy kontaktujący się z pacjentem przez autotranslator powinien za wszelką cenę unikać zapewnień o chęci udzielenia mu pomocy. Rozbitek zbyt wiele już wycierpiał z powodu tej źle pojętej dobroci. Gdyby Conway mógł zabronić wstępu do jego sali wszystkim poza Kurseddem, Priliclą i sobą, zrobiłby to.

Najwięcej czasu przeznaczał jednak na przekonywanie siebie, że postępuje słusznie.

Celowo unikał Mannona od pierwszego badania. Nie chciał rozmawiać ze starym przyjacielem na temat tego przypadku, Mannon bowiem był zbyt sprytny, by dać się zbyć wykrętami, a nawet jemu Conway nie mógł powiedzieć prawdy. Tęsknie myślał, że najlepiej byłoby, aby major Summerfield tak się zajął swym wrakiem, by nie zauważył oczywistych przesłanek; aby O’Mara i Skempton w ogóle zapomnieli, że Conway istnieje; i aby Mannon trzymał się z dala od całej sprawy.

Ale nie było mu to dane.

* * *

Doktor Mannon czekał już na niego, gdy wchodził do pacjenta drugi raz piątego dnia, rankiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami poprosił Conwaya o pozwolenie na przyjrzenie się rozbitkowi.

— Słuchaj no, mądralo — powiedział po wymianie odpowiednich uprzejmości — mam już dosyć tego, że wpatrujesz się w podłogę albo w sufit, kiedy przechodzę obok. Gdybym nie był gruboskórny jak Tralthańczyk, dawno bym się obraził. Wiem, oczywiście, że nowo mianowani starsi lekarze ogromnie się przejmują swoją rolą przez pierwsze kilka tygodni, ale twoje zachowanie jest po prostu nieprzyzwoite. — Podniósł rękę, nim jeszcze Conway zdołał się odezwać. — Przyjmuję twoje przeprosiny — rzekł — a teraz do rzeczy. Powiedzieli mi, że narośl całkowicie zakryła już ciało, że jest nieprzenikalna dla promieni rentgenowskich o bezpiecznym natężeniu i że obecnie można tylko zgadywać, jak się przemieszczają i działają narządy pacjenta. Nie można wyciąć tej masy pod narkozą, gdyż unieruchomienie wyrostków może również zatrzymać serce. A operacji nie sposób przeprowadzić, kiedy te macki tak wymachują. Jednocześnie pacjent słabnie, co będzie postępować, póki nie otrzyma pożywienia, co z kolei jest niemożliwe, póki jego otwór gębowy nie zostanie uwolniony. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę, twoje późniejsze próbki wskazują, że narośl gwałtownie rozrasta się również w głąb, a pewne oznaki świadczą, że jeśli szybko nie przeprowadzimy operacji, otwór gębowy i ogon mogą zrosnąć się na stałe. Czy sprawa z grubsza tak właśnie wygląda?

Conway skinął głową.

Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej:

— Powiedzmy, że amputujemy kończyny i usuniemy narośl pokrywającą jego głowę i ogon, zastępując skórę odpowiednim syntetykiem. Jeśli pacjent będzie mógł przyjmować pożywienie, wkrótce powinien być na tyle silny, że operację tę da się powtórzyć na reszcie ciała. To drastyczny sposób, przyznaję, ale sądzę, że w tych okolicznościach jest on jedynym, dzięki któremu uratujemy życie chorego. A zawsze można będzie mu potem przeszczepić nowe kończyny lub protezy…

— Nie! — krzyknął gwałtownie Conway.

Z tego, jak Mannon na niego spojrzał, wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeśli jego teoria jest słuszna, każda operacja na tym etapie skończyłaby się śmiercią. A jeśli nie i pacjent rzeczywiście okazałby się taki, na jakiego wyglądał — o skrzywionej moralności, nienawistny i nieprzejednanie wrogi — jego bracia zaś przybyliby go szukać…

* * *

— Powiedzmy — mówił Conway już spokojnie — że twój przyjaciel cierpiący na jakąś dolegliwość dermatologiczną znajdzie się pod opieką lekarza nieziemca, który wymyśli tylko tyle, żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeśli się o tym dowiesz, będziesz wściekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jesteś cywilizowany, tolerancyjny i skłonny uwzględnić czyjąś nieświadomość — a nie możemy przyjąć, że nasz pacjent należy do takiej właśnie rasy — i tak rozpęta się piekło.

— Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! — odparł wzburzony Mannon. — Czasem trzeba zaryzykować. Właśnie w takim przypadku jak ten.

— Nie! — Conway znowu się sprzeciwił.

— Może masz lepszą propozycję?

Conway milczał chwilę.

— Mam pewną koncepcję — powiedział ostrożnie — którą sprawdzam, ale na razie nie chcę nic mówić. Jeśli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a jeśli nie, to i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą.

Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach przystanął.

— To, co robisz — rzekł z zakłopotaniem — musi być istnym szaleństwem, skoro jesteś taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdybyś mnie w to włączył, a wydarzyłaby się katastrofa, winą obarczono by nie jednego, ale dwóch…

Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomyślał Conway. Miał już ochotę wywnętrzyć się przed Mannonem. Jednak doktor Mannon był wścibskim, uczynnym i bardzo zdolnym starszym lekarzem, który zawsze z powagą traktował swą rolę uzdrowiciela, mimo że często sobie z niej pokpiwał. Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co Conway by go poprosił, albo nie utrzymałby tego w tajemnicy.

Conway z żalem pokręcił głową.

Загрузка...