III

Katastrofa spowodowała zupełnie inne skutki niż typowe zderzenie, podczas którego wszystkie przedmioty ruchome oraz znaczna część tych, które powinny być nieruchome, zostają uniesione siłą bezwładności i rzucone w kierunku punktu kolizji. W tym wypadku nastąpił krótki, gwałtowny wstrząs, który zniszczył wszystkie elementy mocujące, takie jak śruby, nity i spojenia. Meble, które na każdym statku zazwyczaj należą do przedmiotów szczególnie kruchych, ucierpiały najbardziej.

Gdyby miał krzesło czy łóżko, mógłby dość dokładnie ustalić kształt i sposób poruszania się jego użytkownika, a także, czy okryty był on twardą skórą, czy też dla wygody potrzebował sztucznej wyściółki. Natomiast badanie zastosowanych materiałów oraz wyglądu mebla dałoby mu pojęcie o tym, jakie ciążenie jest normalne dla owej istoty. Miał jednak wyraźnie pecha.

Niektóre szczątki fruwające po różnych pomieszczeniach bez wątpienia wchodziły kiedyś w skład jakichś sprzętów, ale były tak dokładnie przemieszane, że zidentyfikowanie ich nie było łatwiejsze od układania równocześnie szesnastu przemieszanych łamigłówek. Zastanowił się, czy nie powiedzieć o tym O’Marze, ale zrezygnował. Major na pewno nie jest ciekaw tego, jak mu nie idzie.

Właśnie szperał w pozostałościach czegoś, co mogło być niegdyś rzędem szafek, mając tęskną nadzieję, że natrafi na skarb w postaci odzieży albo fotografii nieziemca, gdy w hełmie rozległ się głos Kursedda.

— Analiza skończona — doniósł pielęgniarz. — W próbkach nie ma nic godnego uwagi, jeżeli się je potraktuje oddzielnie. Natomiast razem tworzą mieszaninę śmiertelną dla każdej istoty obdarzonej układem oddechowym. Jakkolwiek te gazy mieszać, otrzymuje się gęstą, trującą mgłę.

— Proszę dokładniej — rzekł Conway ostro. — Potrzebne mi są dane, a nie osobiste opinie.

— Poza zidentyfikowanymi już gazami — powiedział Kursedd — są tam jeszcze amoniak, dwutlenek węgla oraz dwa gazy obojętne. Łącznie, we wszystkich kombinacjach, jakie mogę sobie wyobrazić, tworzą atmosferę ciężką, trującą i prawie zupełnie nieprzezroczystą.

— To niemożliwe! — warknął Conway. — Widział pan, jak są pomalowane ich pomieszczenia. Same pastelowe kolory. Istoty żyjące w nieprzezroczystej atmosferze nie są wrażliwe na subtelne odcienie barw…

— Doktorze Conway — przerwał przepraszająco Hendricks — zakończyłem już badanie tego obwodu. Moim zdaniem ustawiony jest na pięć g.

Ciążenie równe pięciokrotnej grawitacji ziemskiej oznaczało również proporcjonalnie wysokie ciśnienie atmosferyczne. Owa istota musi więc oddychać gęstą zupą, trującą mieszaniną gazów, ale przezroczystą, dodał pośpiesznie w myśli. Poza tym były jeszcze dalsze bezpośrednie, a może i niebezpieczne konsekwencje.

— Niech pan powie ekipie ratunkowej — zwrócił się szybko do Hendricksa — żeby bardziej uważali, jeśli to możliwe, nie zwalniając tempa pracy. Każdy stworek żyjący pod pięcioma g ma swoją siłę, a istoty w stanie zagrożenia życia nieraz ogarniała panika.

— Rozumiem — odparł Hendricks zaniepokojonym tonem i wyłączył się.

Conway wrócił do rozmowy z Kurseddem.

— Słyszał pan, co powiedział porucznik — mówił już spokojniej. — Proszę spróbować jakichś kombinacji pod wysokim ciśnieniem. I niech pan pamięta: to ma być przezroczysta atmosfera!

Nastąpiło dłuższe milczenie.

— Tak jest — odezwał się w końcu pielęgniarz. — Chciałbym jednak dodać, że nie lubię zbytecznej roboty, nawet na rozkaz.

Przez kilka sekund Conway usilnie starał się opanować. W końcu trzask w słuchawkach uświadomił mu, że DBLF przerwał połączenie. Wówczas wyrzucił kilka słów, które nawet po wypraniu z wszelkiej emocji przez autotranslator nie pozostawiłyby najmniejszej wątpliwości w umyśle jakiegokolwiek nieziemca, że Conway jest wściekły.

Wkrótce jednak jego gniew na tego głupiego, zarozumiałego, wprost impertynenckiego pielęgniarza, którego mu wepchnięto, zaczął słabnąć. Może i Kursedd nie jest głupi, mimo wszystkich innych wad. Powiedzmy, że ma rację co do nieprzezroczystości atmosfery — co zatem z tego wynika? Kolejna sprzeczna informacja.

Cały wrak jest pełen takich sprzeczności, myślał ze znużeniem Conway. Jego kształt i budowa nie wskazywały na to, że był przeznaczony dla istot przyzwyczajonych do wysokiej grawitacji, a mimo to obwody sztucznego ciążenia mogły dać aż pięć g. Kolorystyka wnętrz z kolei dowodziła, że spektrum światła widzianego przez te istoty zbliżone jest do ludzkiego. A jednak, według Kursedda, ich powietrze wymagało radaru, by się w nim poruszać. Nie mówiąc już o nie wiadomo dlaczego tak skomplikowanym systemie napowietrzania oraz jasnopomarańczowym kadłubie…

Chyba już dwudziesty raz Conway usiłował zbudować jakiś rozsądny obraz sytuacji z danych, którymi rozporządzał. Bezskutecznie. Może gdyby podszedł do tego z innej strony…

Gwałtownie wcisnął guzik nadajnika.

— Poruczniku Hendricks — powiedział — proszę połączyć mnie ze Szpitalem, z majorem O’Marą. I chciałbym, żeby słuchał tego major Summerfield, pan oraz pielęgniarz Kursedd. Da się to załatwić?

Hendricks mruknął na potwierdzenie.

— Jedną chwileczkę — powiedział.

Pośród trzasków, brzęczenia i pisków Conway usłyszał urywane słowa Hendricksa, następnie łącznościowca z Sheldona wzywającego Szpital, a w końcu beznamiętny głos autotranslatora dyżurnego centrali Szpitala. W niespełna minutę, co zakładał Conway, gwar ucichł i rozległ się stanowczy, znajomy głos.

— Mówi naczelny psycholog — warknął O’Mara. — Słucham.

Conway naszkicował jak mógł najpobieżniej sytuację na statku, poinformował o braku jakichkolwiek ustaleń oraz o stwierdzonych przez nich sprzecznych danych.

— Ekipa ratunkowa — mówił — kieruje się ku centrum wraka, ponieważ tam najprawdopodobniej jest rozbitek. Mogą jednak trafić do jakiejś klitki gdzieś z boku, więc może trzeba będzie przeszukać wszystkie przedziały, by go odnaleźć. Nie wykluczam, że może to potrwać parę dni. Rozbitek — zakończył grobowym głosem — jeśli jeszcze żyje, na pewno jest w ciężkim stanie. Nie mamy tyle czasu.

— Więc ma pan problem, doktorze. Co pan zamierza przedsięwziąć?

— Myślę — odparł Conway wymijająco — że może pomogłoby ogólniejsze spojrzenie na całą sprawę. Gdyby major Summerfield mógł mi opowiedzieć o okolicznościach odnalezienia wraka: jego pozycji, kursie oraz wszystkich obserwacjach, które zdoła sobie przypomnieć. Na przykład, czy przedłużenie toru lotu statku pomogłoby nam odszukać planetę, z której pochodzi? To by rozwiązało…

— Niestety nie, doktorze — odezwał się Summerfield. — Wytyczając drogę przebytą przez statek, ustaliliśmy, że prowadzi ona przez niezbyt odległy system planetarny. Układ ten został jednak przez nas zbadany już ponad sto lat temu i wpisany do rejestru planet zdatnych do kolonizacji. Oznacza to, jak pan wie, że nie ma tam istot rozumnych. Żaden gatunek nie wzniósł się jeszcze od zera do techniki lotów międzygwiezdnych w ciągu wieku, toteż wrak nie może pochodzić z tamtego układu. Dalsze przedłużanie tej linii prowadzi donikąd, a mówiąc ściślej, w przestrzeń międzygalaktyczną. Moim zdaniem, katastrofa musiała spowodować gwałtowną zmianę kursu, tak że położenie i tor lotu wraka w momencie odnalezienia nic nam nie powiedzą.

— I tyle zostało z mojego doskonałego pomysłu — powiedział Conway ze smutkiem, po czym kontynuował już bardziej zdecydowanym tonem: — Ale gdzieś musi być druga część wraka. Gdybyśmy ją odnaleźli, a szczególnie gdyby znajdowało się w niej ciało lub ciała innych członków załogi, to by nam wszystko rozwiązało! Zgadzam się, że proponuję dojście do celu bardzo okrężną drogą, ale sądząc po tym, jak wolno czynimy postępy, może to być droga najszybsza. Chciałbym, by zarządzono poszukiwania drugiej części wraka — zakończył Conway i czekał na wybuch burzy.

Major Summerfield wykazał najkrótszy czas reakcji, dostarczając pierwszego podmuchu huraganu.

— To niemożliwe! Nie zdaje sobie pan sprawy, czego żąda! Potrzeba byłoby co najmniej dwustu jednostek — całej subfloty sektora! — aby zbadać tę strefę w takim czasie, żeby był z tego jakiś pożytek. A wszystko tylko po to, żeby dostarczyć panu martwego osobnika, którego mógłby pan pokroić i być może w ten sposób pomóc drugiemu, który do tego czasu może umrzeć. Wiem, że według pańskich zasad życie jest cenniejsze niż wszelka kalkulacja materialna — Summerfield mówił już nieco spokojniej — ale to graniczy z szaleństwem. Poza tym nie mam kompetencji, by zarządzić ani nawet zaproponować taką operację…

— Szpital je ma — burknął O’Mara, po czym zwrócił się do Conwaya: — Kładzie pan głowę pod topór, doktorze. Jeśli w wyniku akcji rozbitek zostanie uratowany, nie sądzę, żeby ktokolwiek marudził z powodu całego tego zamieszania i kosztów. Może nawet Korpus pochwali pana za odkrycie nowej rasy inteligentnej. Jeśli jednak nieziemiec umrze albo okaże się, że nie żył już w chwili, gdy zaczynano poszukiwania, to nie chciałbym być w pańskiej skórze.

Patrząc uczciwie na całą sprawę, Conway nie powiedziałby, że zależy mu na tym pacjencie bardziej niż zwykle, a z pewnością nie na tyle, żeby rzucić na szalę całą swą karierę z powodu słabej nadziei, że uda się go uratować. Powodowały nim raczej gniewna ciekawość oraz jakieś niejasne przeczucie, że posiadane przez nich sprzeczne dane tworzą jedynie część obrazu obejmującego coś więcej niż tylko wrak i samotnego rozbitka. Nieziemcy nie budowali statków po to tylko, by dostarczać łamigłówek lekarzom z Ziemi, toteż owe pozornie sprzeczne informacje muszą coś oznaczać…

Przez chwilę zdawało mu się, że ma już odpowiedź. Gdzieś na granicy jego myśli powstawał mglisty, nie ukształtowany jeszcze obraz… który zatarł się, gwałtownie i całkowicie, pod wpływem podnieconego głosu Hendricksa w słuchawkach.

— Doktorze, znaleźliśmy rozbitka! — oznajmił porucznik.

Gdy Conway kilka minut później dotarł na miejsce, ujrzał zainstalowaną już prowizoryczną śluzę powietrzną. Hendricks oraz ludzie z ekipy ratowniczej rozmawiali, stykając się hełmami, aby nie blokować fali. Ale najcudowniejszy był widok mocno napiętej tkaniny, z której zbudowana była śluza.

W środku było powietrze.

Hendricks włączył nagle radio.

— Może pan wejść, doktorze — powiedział. — Ponieważ już go mamy, możemy po prostu otworzyć drzwi, a nie przecinać ich palnikiem. — Wskazał nadęty materiał śluzy. — Ciśnienie w środku wynosi około siedmiuset hektopaskali.

Nie za duże, pomyślał trzeźwo Conway, zważywszy, że w normalnym środowisku rozbitka panowało, jak zakładano, ciążenie równe pięciu g, a tej morderczej grawitacji towarzyszy ogromne ciśnienie atmosferyczne. Miał nadzieję, że wystarczyło, by utrzymać życie. Doszedł do wniosku, że od chwili wypadku przez cały czas musiało uchodzić powietrze. Może ciśnienie wewnętrzne tego stworzenia dostosowało się do tego i je uratowało.

— Próbkę atmosfery do Kursedda, szybko! — nakazał. Jak już poznają jej skład, zwiększenie ciśnienia będzie drobnostką w transportowcu. — Proszę również postawić czterech ludzi przy tendrze — dodał szybko. — Potrzebny będzie specjalistyczny sprzęt, by wydostać stąd rozbitka. Może trzeba będzie się spieszyć.

* * *

Do maleńkiej śluzy wszedł razem z Hendricksem. Porucznik sprawdził szczelność, przesunął dźwignię umieszczoną koło drzwi i wyprostował się. Trzeszczenie skafandra uświadomiło Conwayowi, że ciśnienie wzrasta w miarę napływu powietrza z otwierającego się przedziału. Z satysfakcją zauważył, że jest to czyste powietrze, a nie supergęsta mgła, którą przepowiadał Kursedd. Hermetyczne drzwi ruszyły, zawahały się, gdy rozszerzony od gorąca segment wsuwał się do wnęki, potem zaś raptownie otworzyły się na oścież.

— Proszę nie wchodzić, dopóki pana nie zawołam — szepnął Conway i przekroczył próg.

W słuchawkach rozległo się potwierdzające mruknięcie Hendricksa, a zaraz potem głos Kursedda, który poinformował, że nagrywa wszystko, co się dzieje.

Pierwszy rzut oka na nieznany typ fizjologiczny dawał zawsze Conwayowi mętny obraz. Jego umysł starał się dopasować cechy fizyczne do innych znanych mu istot, a czy z powodzeniem czy też nie, zawsze zabierało to trochę czasu.

— Conway! — rozległ się ostry głos O’Mary. — Zasnął pan, czy co?

Lekarz zupełnie zapomniał o naczelnym psychologu, Summerfieldzie i tych wszystkich łącznościowcach, z którymi był w kontakcie. Pospiesznie odchrząknął i zaczął relacjonować:

— Istota ma kształt pierścienia, trochę przypomina napompowaną dętkę. Zewnętrzna średnica wynosi ponad dwa i pół metra, grubość pierścienia zaś ponad pół metra. Na pierwszy rzut oka masa czterokrotnie większa od mojej. Nie porusza się, nie widać też oznak poważnych uszkodzeń ciała. — Wziął głęboki oddech i mówił dalej: — Zewnętrzna powłoka ciała jest gładka, połyskliwa, barwy szarej, poza tymi partiami, które pokryte są grubą brązową naroślą. Obejmuje ona połowę ciała i wygląda na twór rakowaty, jeśli tylko nie jest naturalną powłoką ochronną. Może to być skutek poważnej dekompresji. Od zewnętrznej strony znajdują się dwa rzędy krótkich, mackowatych wyrostków, które obecnie ściśle przylegają do ciała. Widać pięć par, nie sprawiają wrażenia wyspecjalizowanych. Nie ma również żadnych organów wzroku ani narządów pokarmowych. Podchodzę, by lepiej się przyjrzeć.

Gdy zbliżał się do stworzenia, nie zaobserwował żadnej widocznej reakcji. Przyszło mu do głowy, że może pomoc nadeszła zbyt późno. Wciąż nie widział ani oczu, ani otworu gębowego, ale dostrzegł małe otworki przypominające skrzela i coś, co wyglądało jak ucho. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jednej ze złożonych macek.

To, co nastąpiło, było tak gwałtowne jak eksplozja bomby.

Conwayem rzuciło o podłogę, w prawym ramieniu stracił czucie od ciosu, który zgruchotałby mu przegub, gdyby nie ciężki skafander. Wściekle manipulował degrawitatorem, aby nie odbić się od podłogi, po czym powoli wycofał się w stronę drzwi. Kakofonia pytań w słuchawkach uporządkowała się na tyle, że można było wyróżnić dwa podstawowe: dlaczego krzyknął i co to za łoskot, który właśnie było słychać?

— Uhm… — odparł drżącym głosem — właśnie ustaliłem, że rozbitek żyje.

Stojący w drzwiach Hendricks zakrztusił się.

— Nie wiem — powiedział wstrząśnięty — czy kiedykolwiek widziałem kogoś bardziej żywotnego.

— Gadajcie do rzeczy! — warknął O’Mara. — Co się dzieje?

Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, myślał Conway, patrząc na toroidalne stworzenie to podskakujące, to toczące się po pomieszczeniu. Dotknięcie wyzwoliło w nim odruch paniki i choć za pierwszym razem powodem był Conway, to obecnie kontakt z czymkolwiek — ścianą, podłogą, a nawet unoszącymi się w powietrzu szczątkami — wywoływał ten sam skutek. Pięć par silnych, elastycznych macek śmigało dookoła, zataczając półmetrowe łuki; siła ich uderzeń cały czas rzucała stworzeniem po przedziale. Niezależnie od tego, którą częścią masywnego ciała czegoś dotknął, macki uderzały we wszystkich kierunkach.

Conway schronił się w śluzie, wykorzystawszy moment, kiedy dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nieziemiec zawisł bezwładnie pośrodku pomieszczenia, powoli się obracając i w ogóle ogromnie przypominając starożytną stację kosmiczną. Ale już znosiło go ku ścianie i trzeba było szybko zorganizować akcję, nim znowu zacznie szaleć.

Nie zwracając na razie uwagi na O’Marę, Conway powiedział szybko:

— Potrzebna będzie gęsta siatka, rozmiar piąty, plastykowa powłoka do przykrycia oraz zestaw pomp. Nie możemy się spodziewać, że w tym stanie rozbitek będzie się zachowywał spokojnie. Po obezwładnieniu go i zamknięciu w powłoce możemy wypełnić ją odpowiadającą mu atmosferą, co powinno wystarczyć do przeniesienia do tendra. A tam już będzie czekał Kursedd. Tylko proszę się pospieszyć z tą siecią!

Jakim cudem istota przyzwyczajona do wysokiego ciśnienia może zdradzać tak olbrzymią ruchliwość w bardzo rozrzedzonym powietrzu, tego Conway nie potrafił zrozumieć.

— Jak idzie analiza, Kursedd? — zapytał nagle.

Na odpowiedź czekał tak długo, że przez chwilę sądził, iż pielęgniarz przerwał łączność. W końcu jednak dotarły do niego wypowiedziane powoli, z konieczności pozbawione emocji słowa:

— Już skończyłem. Skład powietrza w przedziale rozbitka jest taki, doktorze, że gdyby pan zdjął hełm, mógłby pan nim oddychać.

I to jest największa sprzeczność, pomyślał oszołomiony Conway. Wiedział, że Kursedd musi być równie zdumiony. Nagle roześmiał się na myśl o tym, jak teraz zachowuje się zapewne sierść pielęgniarza…

Загрузка...