— Doktorze Prilicla — rzekł pospiesznie Conway — potrafi pan obsługiwać chwytak? Dobrze! Proszę więc się nim zająć…
Gdy Prilicla pomykał galeryjką do kopuły sterowni, Conway ustawił degrawitator na nieważkość i skoczył w kierunku podłogi.
— Będę panem kierował z dołu! — zawołał.
Mały FROB jednak bardzo dobrze znał Conwaya, który najpewniej nieźle zalazł mu za skórę, nie chcąc się bawić w nic poza wbijaniem igieł w ciało malca mocno przytrzymywanego chwytakiem. Toteż mimo rozpaczliwych okrzyków Conwaya i wymachiwania ramionami nie zwracał na niego uwagi. Natomiast pozostali pacjenci okazali zainteresowanie nadal przemieniającym się uciekinierem…
— Nie! — krzyknął Conway, widząc z przerażeniem, jaki ma być efekt transformacji. — Nie! Stój! Zmień się w coś innego!
Jednak było już za późno. Zdawało się, że wszyscy pacjenci oddziału galopują ku przybyszowi z grzmiącą wrzawą podnieconych charknięć i pisków, które autotranslator przetłumaczył jako: „Lala! Laleczka! Daj mi lalę!”
Wyskakując w górę, by uniknąć stratowania, Conway popatrzył ku podłodze na kłębowisko pacjentów, przekonany, że nieszczęsny SRTT pożegnał się już z życiem. Ale nie — przybyszowi udało się jakoś uciec czy też wyśliznąć spod tratujących go nóg oraz ciekawych, uderzających jak maczugi głów. Przywarł mocno do ściany, potłuczony, nadal jednak zachowywał kształt, który przybrał niczym kameleon w błędnym przeświadczeniu, że jako miniaturowy FROB będzie bezpieczny.
— Szybko! Łap go! — wołał Conway.
Prilicla nie zasypywał gruszek w popiele. Masywne szczęki chwytaka wisiały już nad oszołomionym, ledwie ruszającym się uciekinierem. Zatrzasnęły się właśnie wtedy, kiedy rozległ się okrzyk. Conway chwycił się jednej z lin wyciągu i wraz z chwytakiem uniósł w powietrze.
— Już nic ci nie grozi — powiedział do zbiega. — Uspokój się. Chcę ci pomóc…
W odpowiedzi nastąpił tak silny wstrząs, że Conway omal nie odpadł od liny. Nagle SRTT przemienił się w kłębek giętkich, oślizłych zwojów, które przesunęły się między szczękami chwytaka i z kłaśnięciem opadły na podłogę. Mali pacjenci zatrąbili ochoczo i ruszyli do kolejnego ataku.
Conway pomyślał z przerażeniem, współczuciem i zniecierpliwieniem jednocześnie, że SRTT, który doznał pierwszego szoku zaraz po przybyciu, od tamtej chwili cały czas ucieka, a obecnie jest zbyt przestraszony, by można mu było pomóc. I że tym razem nie wyjdzie z tego cało. Chwytak był bezużyteczny, ale istniała jeszcze jedna możliwość. Jeśli ułatwi ucieczkę przybyszowi, ten przynajmniej wyżyje, choć O’Mara pewnie obedrze potem Conwaya ze skóry.
W ścianie naprzeciwko śluzy wejściowej znajdowały się drzwi, przez które małych pacjentów przywożono na salę. Były to zwykłe drzwi, ponieważ w korytarzu za nimi, który prowadził do bloku operacyjnego dla klasy FROB, utrzymywano podobne ciążenie i ciśnienie powietrza jak na sali. Conway popłynął ku włącznikowi mechanizmu otwierającego i rozsunął drzwi szeroko, a potem patrzył, jak SRTT, który nie postradał ze strachu zmysłów do tego stopnia, by nie dostrzec drogi ucieczki, przemyka się na zewnątrz. Drzwi zamknęły się w samą porę, póki jeszcze małym pacjentom nie udało się za nim pogonić. Conway ruszył w stronę kopuły sterowniczej, by o całym tym strasznym wydarzeniu donieść O’Marze.
Sytuacja bowiem była znacznie gorsza, niż się wszystkim wydawało. Gdy Conway tkwił jeszcze po drugiej stronie sali, ujrzał coś, co poważnie utrudniało schwytanie i uspokojenie uciekiniera, a także wyjaśniało, dlaczego SRTT nie zareagował na jego słowa, gdy siedział w chwytaku. Na podłodze leżały potrzaskane, stratowane szczątki autotranslatora przybysza.
Gdy Conway miał już włączyć interkom, Prilicla zapytał go:
— Przepraszam, doktorze, czy moja zdolność wyczuwania pańskich emocji drażni pana? Czy gdybym powiedział, co stwierdziłem, byłoby to dla pana niewygodne?
— Hę? Co takiego? — zdziwił się Conway. Pomyślał, że pewnie w tej chwili aż bucha od niego zniecierpliwienie wynikające z tego, że asystent wybrał sobie wspaniały moment, by zadawać takie pytania! Zrazu chciał coś odburknąć, ale po namyśle uznał, że kilka chwil zwłoki w sprawozdaniu dla O’Mary nie będzie miało znaczenia, a być może dla Prilicli jest to ważna sprawa. Ci nieziemcy są czasem zabawni. — Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie” — odparł krótko. — Choć w tym drugim przypadku, gdyby w pewnych okolicznościach przekazał pan swe obserwacje osobie trzeciej, mógłbym być zakłopotany. Dlaczego pan pyta?
— Ponieważ zdawałem sobie sprawę z pańskiego zaniepokojenia o los owego SRTT w konfrontacji z pańskimi pacjentami — odparł Prilicla — a boję się jeszcze bardziej zwiększyć to zaniepokojenie, mówiąc panu o rodzaju i natężeniu emocji, jakie przed chwilą wykryłem w myślach tej istoty.
— Wal pan — westchnął Conway. — Gorzej jak teraz być nie może…
Ale mogło i było.
Gdy Prilicla skończył, Conway oderwał dłoń od włącznika interkomu, jak gdyby guzikowi wyrosły nagle zęby i ugryzł go.
— Tego mu nie mogę powiedzieć przez interkom! — wybuchnął. — Na pewno dotarłoby to do pacjentów, a gdy oni się dowiedzą, lub choćby ktoś z personelu, wybuchnie panika. — Przez chwilę cały się trząsł. — Chodźmy! — zawołał. — Trzeba znaleźć O’Marę!
Jednak naczelnego psychologa nie było w jego gabinecie ani w przyległym pomieszczeniu hipnotaśmoteki. Ale jeden z asystentów widział go, jak biegł na czterdziesty siódmy poziom do sali obserwacyjnej numer trzy.
Było to ogromne pomieszczenie o wysokim stropie, w którym utrzymywano siłę ciążenia i temperaturę odpowiednią dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Tutaj lekarze z klas DBDG, DBLF i FGLI przeprowadzali badania wstępne nad co bardziej zagadkowymi lub egzotycznymi przypadkami, pacjenci zaś, jeśli takie warunki środowiskowe były dla nich nieodpowiednie, pozostawali pod wielkimi prostopadłościennymi kloszami rozmieszczonymi w określonych odstępach na podłodze. Salę tę lekceważąco nazywano menażerią. Wewnątrz Conway ujrzał tłum medyków wszelkich kształtów i ras, zgromadzony wokół stojącego pośrodku klosza. Był to zapewne ów stary i dogorywający SRTT, o którym tyle mówiono, ale teraz Conway nie miał na nic innego czasu, dopóki nie pomówi z O’Marą.
Naczelnego psychologa zobaczył przy pulpicie łączności usytuowanym przy ścianie. Pospieszył w jego kierunku.
Gdy zdawał relację, O’Mara słuchał go spokojnie, kilkakrotnie otwierając usta, jakby chciał mu przerwać. Za każdym razem wszakże zaciskał je jeszcze mocniej, z coraz większą zaciętością. Kiedy jednak Conway dotarł do tego fragmentu opowieści, w którym ujrzał potrzaskany autotranslator, major gestem nakazał mu milczenie i tym samym gwałtownym ruchem dłoni nacisnął włącznik interkomu.
— Dajcie mi pułkownika Skemptona z technicznej — warknął. — Pułkowniku — zaczął, gdy tamten się zgłosił — nasz zbieg znajduje się w okolicy oddziału pediatrycznego, w sekcji FROB-ów. Niestety, jest pewna komplikacja: zgubił autotranslator… — Przez chwilę słuchał Skemptona. — Ja też nie wiem — odparł — jakim cudem ma pan go uspokoić, skoro nie można się z nim porozumieć, ale tymczasem niech pan zrobi, co się da. Nad sprawą porozumienia właśnie pracujemy. — Trzasnął włącznikiem w górę, a potem znowu w dół. — Colinsona z łączności — rzucił. — Witam, majorze. Potrzebuję połączenia z grupą badawczą Korpusu na planecie, z której pochodzi nasz uciekinier. Tak, tej, o której zbierał pan dane kilka godzin temu. Może to pan załatwić? Niech przygotują nagranie w jego języku — za chwilę panu powiem, co ma zawierać — a potem je tu przekażą. Treść nagrania, które ma zrobić dorosły osobnik klasy SRTT, musi być mniej więcej taka…
Przerwał, gdy z głośnika buchnęły słowa majora Colinsona. Szef łączności przypominał właśnie pewnemu przyklejonemu do biurka konowałowi, że planeta SRTT znajduje się po drugiej stronie galaktyki, że subradio jest tak samo wrażliwe na zakłócenia jak normalne, a jego fale, wzbogacone o szum wszystkich znajdujących się po drodze słońc, staną się w istocie nieczytelne.
— Niech więc powtarzają nagranie — rzekł O’Mara. — Na pewno odróżnicie jakieś słowa i zdania, z których uda się sklecić treść komunikatu. Jest nam to bardzo potrzebne, a dlaczego, zaraz panu powiem…
Klasa SRTT skupiała osobniki długowieczne, wyjaśniał pospiesznie naczelny psycholog, które rozmnażały się obojnaczo z wielkim bólem i wysiłkiem, w znacznych odstępach czasu. Stąd też istniała silna więź uczuciowa, a poza tym — co w obecnej sytuacji było znacznie ważniejsze — posłuszeństwo osobników młodych wobec starszych. Istniało również przekonanie, graniczące niemal z pewnością, że niezależnie od postaci, jaką przybiera przedstawiciel tego gatunku, zawsze zachowuje organy mowy i słuchu, które pozwalają mu porozumiewać się z pobratymcami. Jeśli więc dorosły osobnik z tej planety nagra jakąś ogólną reprymendę skierowaną do młodego, który źle się zachowywał, kiedy nie powinien, a potem przekazana zostanie ona do Szpitala i tu z kolei odtworzona przez głośniki, wrodzone posłuszeństwo uciekiniera wobec starszych załatwi sprawę.
— I to właśnie — powiedział O’Mara do Conwaya, wyłączywszy interkom — powinno rozwiązać nasz drobny problem. Przy odrobinie szczęścia nasz gość za parę godzin będzie spokojny. Tak więc już po pańskim zmartwieniu, niech się pan odpręży… — Urwał, ujrzawszy wyraz twarzy Conwaya. — Coś jeszcze? — zapytał cicho.
Conway skinął głową.
— Doktor Prilicla — rzekł, wskazując swego asystenta — wykrył to drogą empatii. Musi pan zdawać sobie sprawę, że psychika uciekiniera jest w paskudnym stanie. Dręczy go smutek z powodu umierającego rodzica, przerażenie, którego doznał przy śluzie numer sześć, gdy wszyscy rzucili się w jego kierunku, wreszcie ta młócka, przez którą przeszedł na sali małych FROB-ów. Osobnik ów jest niedojrzały, młody, a te przejścia spowodowały, że kieruje się teraz czysto zwierzęcymi odruchami. Poza tym… hm… — Conway zwilżył zeschnięte usta —…czy ktoś sprawdził, kiedy ten SRTT ostatnio jadł?
Znaczenie tego pytania nie uszło również uwagi O’Mary. Zbladł nagle i ponownie chwycił mikrofon interkomu.
— Dajcie mi szybko Skemptona! — warknął. — Skempton? Pułkowniku, może to zabrzmi melodramatycznie, ale niech pan włączy tłumik interkomu. Jest jeszcze jedna komplikacja…
Odchodząc od biurka O’Mary, Conway zastanawiał się, czy ma zatrzymać się jeszcze i spojrzeć na umierającego SRTT, czy też pospieszyć na swój oddział. Podczas dramatycznego kontaktu z uciekinierem oprócz spodziewanego strachu i zmącenia myśli Prilicla wykrył w jego umyśle silne uczucie głodu. To właśnie spowodowało, że najpierw Conway, a potem O’Mara i Skempton pojęli, iż przybysz stał się śmiertelnie niebezpieczny. Młode osobniki wszystkich gatunków są z reguły samolubne, okrutne i dzikie; powodowany nasilającymi się mękami głodowymi ich SRTT na pewno zdecyduje się na kanibalizm. W obecnym stanie psychicznym nawet nie uświadomi sobie tego, ale nie zrobi to już żadnej różnicy pacjentom, którzy staną się jego ofiarami.
Jaka szkoda, że pacjenci Conwaya byli w większości mali, bezbronni i… smaczni.
Z drugiej strony kontakt z rodzicem może zasugerować mu jakąś metodę postępowania z potomkiem, a jego ciekawość względem śmiertelnego przypadku SRTT nie ma z tym nic wspólnego…
Starał się właśnie przysunąć jak najbliżej klosza z pacjentem, dbając, by nie potrącić zasłaniającego mu widok lekarza, gdy ten obrócił się z irytacją i spytał:
— Może wlezie mi pan na plecy, do cholery?… A, witam pana, Conway. Przyszedł pan tu podsunąć kolejną uzasadnioną, nieprawdopodobną sugestię, prawda?
Był to doktor Mannon, ongiś zwierzchnik Conwaya, obecnie starszy lekarz z widokami na tytuł Diagnostyka. Jak kilkanaście razy wyjaśniał Conwayowi, zaprzyjaźnił się z nim po jego przybyciu do Szpitala, ponieważ miał słabość do bezpańskich psów, kotów i świeżo upieczonych medyków. Aktualnie zezwolono mu na stałe przechowywanie w głowie treści trzech hipnotaśm — mikrochirurga z Tralthanu oraz dwóch chirurgów z niskograwitacyjnych klas LSVO i MSVK — toteż przez znaczną część dnia jego reakcje nie były całkiem ludzkie. Obecnie, unosząc ze zdziwieniem brwi, przyglądał się Prilicli, który nie mógł się przecisnąć przez tłum zgromadzony wokół klosza.
Conway wdał się w szczegółowy opis charakteru i osiągnięć nowego asystenta, ale Mannon mu przerwał.
— Wystarczy, chłopcze — zahuczał. — Zaczyna to brzmieć jak przesadnie pochlebna opinia służbowa. Lekka ręka i zdolności empatyczne będą panu bardzo pomocne w waszym obecnym zajęciu. To muszę przyznać. Ale zawsze dobierał pan sobie osobliwych współpracowników: latające kulki gnoju, owady, dinozaury i tym podobne. Sam pan przyzna, że to dość dziwaczne istoty. Nie licząc tej pielęgniareczki z dwudziestego trzeciego poziomu, przy czym muszę tu pochwalić pański gust…
— Czy nastąpił jakiś przełom w tym przypadku, doktorze? — zapytał Conway, zdecydowanie wracając do głównego tematu. Mannon był najzacniejszym człowiekiem pod słońcem, ale miał przykry zwyczaj drażnienia się z rozmówcą aż do bólu.
— Nie — odparł Mannon. — A to, co mówiłem o nieprawdopodobnych sugestiach, to szczera prawda. Wszyscy je tu wysuwają, bo zwykła technika diagnostyczna jest zupełnie bezużyteczna. Niech mu się pan tylko przyjrzy!
Zrobił miejsce Conwayowi, który poczuwszy na ramieniu coś jakby dotknięcie ołówka, domyślił się, że Prilicla również pochyla się, by spojrzeć na SRTT.
Stworzenie pod kloszem wymykało się wszelkim próbom opisu z tego prostego powodu, że od rozpoczęcia rozpadu usiłowało jednocześnie przybrać wiele różnych postaci. Były tam wyrostki zarówno stawowe, jak i mackowate, połacie ciała pokryte łuskami, skórą i zrogowaceniami, zmarszczona powłoka obok zaczątków otworów gębowych i skrzelowych, co łącznie dawało przeraźliwą mieszaninę. Jednak szczegóły fizjologiczne były niewyraźne, cała bowiem zwiotczała masa ciała była miękka, rozpływająca się niczym figura woskowa zbyt długo pozostawiona w ciepłym pomieszczeniu. Przez cały czas na dno klosza z ciała pacjenta wyciekał płyn, jego poziom sięgał już piętnastu centymetrów.
Conway przełknął ślinę.
— Zważywszy na zdolność adaptacyjną tego gatunku — powiedział — i jego odporność na urazy, a także mając na uwadze ów niesamowity, powikłany stan ciała, powiedziałbym, że możemy tu mieć do czynienia z problemem o podłożu psychologicznym.
Mannon popatrzył na niego przeciągle z podziwem.
— Podłoże psychologiczne, co? — odparł sucho. — Cudownie! A cóż innego, jeśli nie awaria mózgownicy, mogłoby spowodować taki stan u pacjenta, który jest niewrażliwy zarówno na urazy, jak i na zakażenia bakteryjne? Nie zechciałby pan sprecyzować swojej hipotezy?
Conway poczuł, że uszy i szyja pieką go ze wstydu. Nie odezwał się.
Mannon mruknął coś, po czym mówił dalej:
— Ten płyn, w którym roztapia się jego ciało, to zwykła woda plus parę niegroźnych mikroorganizmów. Próbowaliśmy wszelkich fizycznych i psychologicznych metod leczenia, jakie przyszły nam do głowy, ale bez rezultatu. Niedawno ktoś zasugerował, by pacjenta zamrozić, co zahamowałoby rozpad ciała i dało nam więcej czasu na nowe pomysły. Jednak sprzeciwiono się temu, ponieważ w obecnym stanie taki zabieg mógłby pacjenta natychmiast zabić. Kilka istot z ras telepatycznych usiłowało dostroić się do jego myśli w nadziei, że w ten sposób mu pomogą, O’Mara zaś zabrnął nawet tak daleko w średniowiecze, że próbował elektrowstrząsów. Nic jednak nie skutkuje. W sumie zebraliśmy, pojedynczo i na konsyliach, opinie prawie wszystkich ras galaktyki, a mimo to nie możemy stwierdzić, co mu dolega…
— Skoro podłoże jest psychologiczne — wtrącił się Conway — to, moim zdaniem, telepaci powinni…
— Nie — odrzekł Mannon. — U tej istoty funkcje umysłowe i pamięciowe rozmieszczone są równomiernie w całym ciele, a nie zamknięte w puszce czaszkowej. Inaczej nie mogłaby ona dokonywać tak poważnych zmian swej struktury fizycznej. Obecnie jej umysł zanika, rozpada się na tak małe zespoły, że telepaci nie mogą na nie wpływać. Ten SRTT to istne dziwadło — kontynuował Mannon w zamyśleniu. — Oczywiście, wywodzi się z oceanu, ale potem na jego planecie nastąpiły wybuchy aktywności wulkanicznej, trzęsienia ziemi, powierzchnia pokryła się siarką i kto wie czym jeszcze, w końcu zaś drobne zakłócenie aktywności ich słońca przemieniło cały świat w pustynię, którą jest do dziś. Mieszkańcy musieli mieć wysoką zdolność adaptacyjną, by to wszystko przeżyć. A ich sposób rozmnażania się — przez pączkowanie i podział, w trakcie których rodzic traci znaczną część masy — jest również ciekawy, ponieważ młody osobnik bierze znaczną część ciała i zarazem mózgu rodzica. Noworodek nie przejmuje pamięci świadomej, ale zatrzymuje wspomnienia podświadome, które pozwalają mu przystosować się…
— Ale to oznacza — wybuchnął Conway — że jeśli rodzic przekazuje potomstwu część swego ciała i zarazem mózgu, to pamięć podświadoma poszczególnych osobników sięga…
— A właśnie podświadomość jest siedliskiem wszelkich psychoz — przerwał mu O’Mara, który w tym momencie stanął za nimi. — Niech pan już nic nie mówi. Sama myśl o tym jest dla mnie koszmarem. Już sobie wyobrażam psychoanalizę pacjenta, którego podświadomość sięga wstecz na pięćdziesiąt tysięcy lat…
Wkrótce potem rozmowa urwała się i Conway, nadal obawiając się o to, co porabia SRTT junior, pospieszył na oddział pediatryczny. W jego okolicy aż roiło się od techników i umundurowanych na zielono Kontrolerów, ale uciekiniera nikt od tamtej pory nie widział. Conway wyznaczył jednej z pielęgniarek — tej, z której Mannon o dziwo tak lubił sobie pokpiwać — dyżur w sali AUGL, spodziewał się bowiem, że w każdej chwili coś się tam może zacząć, sam zaś z Priliclą przygotował się do wejścia do sekcji metanowej.
Tutaj również czekały ich rutynowe czynności przy obchodzie. W ich trakcie Conway zamęczał Priliclę pytaniami o stan emocjonalny starszego SRTT. Jednak Cinrussańczyk nie mógł wiele pomóc — powiedział tylko, że wykrył w nim pragnienie dezintegracji, którego nie potrafił dokładnie opisać, gdyż dotychczas z niczym podobnym się nie zetknął.
Wyszedłszy z sekcji metanowej, zauważyli, że Colinson nie tracił czasu: z głośników dobywał się łoskot zakłóceń, przez które ledwie przedzierały się dźwięki w jakimś nieznanym języku — zapewne nagrania z planety SRTT. Conway pomyślał, że gdyby to on był przestraszonym dzieckiem wsłuchującym się w głos, który usiłuje przekrzyczeć podobny ryk, wcale by go to nie uspokoiło. Poza tym atmosfera tej planety prawie na pewno ma inną gęstość, co jeszcze powiększa zniekształcenia głosu. Nie podzielił się tym z Priliclą, ale pomyślał, że stanie się cud, jeśli ta kakofonia spowoduje skutki zamierzone przez O’Marę.
Jazgot umilkł nagle, przerwany wezwaniem:
— Doktor Conway proszony jest do interkomu.
Następnie rozległ się na nowo z nie słabnącą siłą. Conway pospieszył do najbliższego aparatu.
— Mówi siostra Murchison ze śluzy sekcji AUGL, doktorze — rozległ się zdenerwowany kobiecy głos. — Ktoś… to znaczy coś… przeszło przed chwilą obok mnie do sali głównej. Z początku myślałam, że to pan, ale kiedy to coś zaczęło otwierać zawór wewnętrzny, nie włożywszy skafandra, zdałam sobie sprawę, że musi to być nasz zbieg. — Zawahała się. — Ze względu na stan pacjentów nie chciałam wszczynać alarmu przed porozumieniem się z panem, ale mogę…
— Nie, dobrze pani zrobiła — wtrącił szybko Conway. — Zaraz tam będziemy.
Pięć minut później, gdy znaleźli się przy śluzie, pielęgniarka miała już przygotowany skafander dla Conwaya. Jej kombinezon nieco osłabiał wrażenie wywoływane przez zespół cech fizjologicznych, który sprawiał, że zatrudnieni w Szpitalu ludzie nie potrafili patrzeć na nią jedynie z zawodową obojętnością. Jednak w tej chwili uwaga Conwaya skupiała się całkowicie na okienku w zaworze wewnętrznym i na tym „czymś”, co za nim pływało.
Bardzo przypominało to Conwaya. Kolor włosów był właściwy, podobnie jak cera i biały strój. Jednak rysy były nieproporcjonalne, a w dodatku zestawione w taki sposób, że sprawiały straszliwe wrażenie, szyja i ręce zaś nie wystawały z kitla — one z niego wyrastały. Przypominało to posąg z ołowiu, niezgrabnie wymodelowany i niedbale pomalowany.
Conway wiedział, że SRTT nie stanowi na razie zagrożenia dla maleńkich pacjentów sekcji, ale nie na długo, bo przechodził już transformację. Jego ramiona i nogi powoli się zrastały, a z ciała zaczynały się wyłaniać długie, wąskie wyrostki, bez wątpienia zaczątki płetw. Pacjenci klasy AUGL, ze względu na swoją szybkość, byli poza zasięgiem istoty ludzkiej klasy DBDG, ale SRTT adaptował się już do środowiska wodnego.
— Do środka! — przynaglał Conway. — Musimy go stamtąd przegnać, zanim…
Prilicla jednak nie rozpoczynał owego tańca, który w efekcie dawał ochronną powłokę.
— Wykryłem w jego sferze emocjonalnej interesującą zmianę — rzekł nagle. — W dalszym ciągu jest tam strach, zamęt i dominujące nad wszystkim uczucie głodu…
— Głodu! — Murchison nie zdawała sobie dotąd sprawy ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się pacjenci.
— …ale jest jeszcze coś — mówił Prilicla, nie zauważywszy, że mu przerwano. — Mogę to opisać jako śladowe uczucie zadowolenia połączone z tym samym pragnieniem dezintegracji, jakie stwierdziłem niedawno u jego rodzica. Nie wiem jednak, czemu przypisać tę nagłą zmianę.
Conway myślał tylko o trójce maleńkich pacjentów oraz o drapieżnej postaci, którą przybierał uciekinier.
— Zapewne temu — odparł niecierpliwie — że ostatnie wydarzenia miały wpływ również na jego równowagę umysłową, a owo śladowe uczucie przyjemności pochodzi stąd, że lubi wodę…
Urwał gwałtownie, czując zamęt w myślach galopujących zbyt szybko, by mógł sformułować jakąś wypowiedź czy choćby uporządkowaną, logiczną koncepcję. Raczej była to gorączkowa gmatwanina faktów, refleksji i szaleńczych hipotez, które kipiały mu teraz w mózgu, by w końcu, jakimś cudownym sposobem, uspokoić się i ułożyć w… odpowiedź.
Był pewien, że żaden z tytanów myśli zgromadzonych w sali obserwacyjnej nie mógł wpaść na to rozwiązanie, ponieważ nie mieli oni przy sobie empaty w chwili, gdy młody SRTT, bliski pomieszania zmysłów ze strachu i rozpaczy, zanurzył się nagle w ciepłym zielonkawym płynie wypełniającym sekcję AUGL…
Kiedy inteligentny, dojrzały osobnik o złożonym umyśle napotyka wrażenia nieprzyjemne i bolesne w odpowiednio wysokim natężeniu, wynikiem jest ucieczka od rzeczywistości. Zrazu jest to chęć powrotu do prostych, beztroskich dni dzieciństwa, a potem, jeśli okazuje się, że ten okres nie był ani taki beztroski, ani taki nieskomplikowany, jak się go pamięta, następuje ostateczne wycofanie do okresu płodowego i zamarły w bezruchu, w braku aktywności umysłowej stan katatonii. Jednak dojrzały osobnik SRTT nie mógł łatwo osiągnąć katatonicznego stanu płodowego, ponieważ w jego systemie rozrodczym — zamiast nie narodzonego jeszcze płodu znajdującego się w ciepłym i wygodnym łożysku matki — przyszłym potomkiem była część dojrzałego ciała rodzica cały czas uczestnicząca w jego przemianach i działaniach. W ciele osobnika klasy SRTT każda komórka była bowiem siedliskiem umysłu — w przypadku istoty, której wszystkie komórki mogą się wzajemnie wymieniać, jakakolwiek cezura umysłowa jest niemożliwa.
Jak można podzielić szklankę wody, nie odlewając części do innego naczynia?
Dlatego też ogarnięty psychozą osobnik zmuszony będzie cofać się coraz dalej i dalej, angażując się po drodze w niezliczone przemiany i adaptacje, w poszukiwaniu owego nie istniejącego łożyska matki. Będzie się cofał daleko, aż w końcu osiągnie ów stan bezrozumny, do którego dążył, a jego umysł, nierozdzielny z ciałem, stanie się ciepłą wodą kipiącą życiem jednokomórkowym, z którego wykształcił się drogą ewolucji.
Conway znał już powód dezintegracji ciała SRTT seniora. Co więcej, był pewien, że zna też sposób rozwiązania tego potwornego rebusu. Gdyby tylko mógł być pewien tego, że — jak w przypadku większości innych ras — dojrzałe, bardziej złożone umysły SRTT popadały w szaleństwo szybciej niż umysły młode, nie w pełni rozwinięte…
Jak przez mgłę uświadamiał sobie, że podszedł do interkomu i zażądał połączenia z O’Marą oraz że pielęgniarka i Prilicla zbliżyli się, by usłyszeć, co mówi. Potem, zdawało mu się, godziny całe minęły, nim naczelny psycholog wchłonął to wszystko, co usłyszał, i odpowiednio zareagował.
— To bardzo pomysłowe, doktorze — odezwał się w końcu cierpko major. — Co więcej, jestem przekonany, że tak się właśnie rzeczy mają, i nic tu nie da dalsze teoretyzowanie. Szkoda jedynie, że fakt, iż mamy świadomość tego, co się stało, nie pomoże pacjentowi…
— O tym też myślałem — żywo przerwał mu Conway — i według mnie obecnie największym problemem jest dla nas uciekinier. Jeśli wkrótce go nie złapiemy i nie obezwładnimy, będą poważne ofiary wśród personelu i pacjentów, przynajmniej na moim oddziale, jeśli jeszcze nie gdzie indziej. Niestety, z przyczyn technicznych pański pomysł uspokojenia go za pomocą nagrania w jego języku nie dał, jak dotąd, pozytywnych rezultatów…
— Ujął to pan bardzo oględnie — odparł sucho O’Mara.
— Ale — ciągnął Conway — gdyby pomysł ten zmodyfikować tak, by do uciekiniera przemówił i uspokoił go znajdujący się u nas rodzic… Gdyby go wyleczyć…
— Wyleczyć go! A co pańskim zdaniem, do cholery, robimy przez całe trzy tygodnie? — zapytał gniewnie major. Potem jednak zdał sobie sprawę, że pytanie Conwaya nie było głupie czy zadane dla żartu, że było najzupełniej poważne. — Proszę dalej, doktorze — dodał bezbarwnym głosem.
Conway kontynuował. Gdy skończył, w głośniku interkomu rozległo się donośne westchnienie ulgi.
— Sądzę, że ma pan rację. Musimy tego spróbować bez względu na ryzyko, o którym pan wspomniał — mówił podniecony O’Mara. Zaraz jednak opanował się i przyjął poważny ton. — Niech pan tam obejmie kierownictwo. Wie pan lepiej od innych, co trzeba zrobić. Proszę wykorzystać pomieszczenie rekreacyjne dla klasy DBLF na poziomie pięćdziesiątym dziewiątym, jest blisko pańskiej sekcji. Można je szybko ewakuować. Wykorzystamy zwykłe linie łączności, więc nie stracimy czasu na montaż nowych, a ów specjalny sprzęt, którego pan potrzebuje, będzie tam najdalej za piętnaście minut. Może więc pan w każdej chwili zaczynać, doktorze…
Zanim Conway przerwał połączenie, usłyszał majora wydającego rozkaz, by wszyscy Kontrolerzy i cały personel na terenie oddziału pediatrycznego stawili się do dyspozycji doktora Conwaya i doktora Prilicli. Ledwie zdążył odwrócić się od interkomu, gdy Kontrolerzy w zielonych mundurach zaczęli wchodzić do śluzy.