Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten w dalszym ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach pomarszczył się i skamieniał. Doktor nie uwierzyłby, gdyby nie widział na własne oczy, jak pacjenta przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wcześniej. Wszystkie kończyny zdradzające oznaki zaatakowania przez narośl sterczały z ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami niczym uschnięte gałązki na spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że narośl zakryje również organy oddychania, Conway wstawił rurki do kanałów oddechowych, by zachować ich drożność. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to oddech stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazało, że bicie serca jest coraz słabsze, ale za to częstsze.
Conway aż się pocił z niepewności.
Gdybyż to był zwykły pacjent, myślał gniewnie, którego można by leczyć otwarcie, a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek odznaczał się dodatkową komplikacją: chory był przedstawicielem wysoko rozwiniętej, a być może nieprzyjaznej rasy, tak więc Conway nie mógł się nikomu zwierzyć w obawie, że odbiorą mu pacjenta, zanim zdoła dowieść słuszności swej teorii. A cały kłopot polegał na tym, że teoria ta mogła być całkowicie błędna. Było bardzo prawdopodobne, że właśnie powoli zabija chorego.
Zanotowawszy w karcie rytm serca i oddechu, Conway zdecydował, że nadszedł czas zwiększyć częstotliwość wizyt.
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierść wyczyniała różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie pielęgniarza, by nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt byłby tylko taki, że Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim słuchaczom. Lekarz był już obiektem plotek całego personelu pomocniczego, poza tym zauważył też pewien chłód, z jakim odnosili się do niego niektórzy przełożeni pielęgniarzy. Przy odrobinie szczęścia jednak wiadomość o tym nie dotrze przez parę dni do jego przełożonych.
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz sprawdził oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego emocje.
— Jest bardzo wyczerpany — mówił powoli Priliclą. — Zdradza oznaki życia, ale tak słabe, że nawet nie jest siebie świadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity zanik oddechu i słaby, przyspieszony puls… — Myśl o śmierci była szczególnie przykra dla empaty, toteż wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na dokończenie.
— Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia pomocy — powiedział Conway na wpół do siebie. — Nie odżywiał się, a my spowodowaliśmy utratę sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak bronić…
— Ale dlaczego? Chcieliśmy mu pomóc.
— Oczywiście — odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak wiedział, autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne badania, gdy pojawiła się nieprzewidziana przeszkoda.
Osobnik, który wchodząc, zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i górę drzwi, był Tralthańczykiem. Dla Conwaya wszyscy reprezentanci klasy FGLI byli podobni do siebie jak dwie krople wody, ale tego akurat znał. Był to, ni mniej, ni więcej, Thornnastor, naczelny Diagnostyk patologii.
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w Priliclę.
— Proszę stąd wyjść — zahuczał. — Pan też, pielęgniarzu — dodał, po czym wszystkie czworo oczu zwrócił na Conwaya.
— Rozmawiam z panem na osobności — powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli — ponieważ część z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki zawodowej, a nie chcę pogarszać sytuacji, stawiając panu zarzuty w obecności osób trzecich. Zacznę jednak od dobrej wiadomości: udało się nam opracować środek zwalczający tę narośl. Nie tylko hamuje on jej rozszerzanie się, ale zmiękcza zaatakowane już partie ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i układ krwionośny.
O, cholera! — pomyślał Conway. Głośno zaś powiedział:
— To wspaniałe osiągnięcie.
Bo i tak było.
— Nie udałoby się tego dokonać, gdybyśmy nie posłali na pokład wraka lekarza z zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakieś światło na metabolizm pacjenta — kontynuował Diagnostyk. — Pan najwyraźniej całkowicie przeoczył to źródło danych, ponieważ jedyne próbki, jakie pan dostarczył, zostały pobrane na wraku, kiedy pan tam przebywał, czyli był to niewielki ułamek tego, co można było z czasem odnaleźć. To bardzo poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i tylko dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej degradacji i odsunięcia od tego przypadku… Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czegoś, co wygląda jak bardzo dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna — mówił dalej Thornnastor. — Badanie jej zawartości, a także inne dane z oględzin wyposażenia, doprowadziły do wniosku, że musiała być to jakaś sanitarka. Oficerowie Korpusu Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym powiedzieliśmy…
— Kiedy? — zapytał ostro Conway. Na jego oczach wszystko legło w gruzach; poczuł taki chłód, jakby wpadł we wstrząs. Może jednak istnieje jakaś szansa, by skłonić Skemptona do opóźnienia kontaktu. — Kiedy powiedzieliście im, że to ambulans?
— Ta wiadomość może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie — odparł Thornnastor, wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. — Pańską nadrzędną troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował dużo tego środka, toteż wytwarzamy go tak szybko jak tylko można. Zawartość tej butelki wystarczy jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego. Proszę wstrzykiwać zgodnie z instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują po godzinie.
Conway ostrożnie uniósł butelkę.
— A co ze skutkami ubocznymi? — zapytał, starając się zyskać na czasie. — Nie chciałbym ryzykować…
— Doktorze — przerwał mu Thornnastor — wydaje mi się, że pańska ostrożność przybiera rozmiary graniczące z głupotą, a może nawet zbrodnicze. — Przetworzony przez autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony był wszelkiego uczucia, ale Conway nie potrzebował zdolności empatycznych, by stwierdzić, że Thornnastor jest bardzo rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie.
Conway zaklął soczyście. Kontrolerzy lada moment mogli się skontaktować z kolonią nieziemców, jeśli już tego nie zrobili, i wkrótce obcy zaroją się w Szpitalu, żądając wiadomości o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeśli wówczas okaże się, że ten jest w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru obcych. Jeszcze wcześniej zaś pojawią się kłopoty z samego Szpitala, Thornnastor bowiem nie wydawał się wcale przekonany o zdolnościach medycznych Conwaya.
W ręku miał butelkę, której zawartość z pewnością mogła spowodować to wszystko, o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć to, co jak mu się zdawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się chwilę, po czym podtrzymał decyzję, którą podjął kilka dni wcześniej. Udało mu się schować butelkę, zanim wrócił Prilicla.
— Niech mnie pan uważnie posłucha — zażądał ostro Conway — zanim pan cokolwiek odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki prowadzę ten przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeśli się mylę, a pan będzie w to zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja. Rozumie pan?
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych sześciu tykowatych nogach, jednak nie z powodu treści słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway wiedział, że uczucia, którymi emanował, nie należały do najprzyjemniejszych.
— Rozumiem — odparł empata.
— Bardzo dobrze. A teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną sprawdzał tętno i oddech, nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna nastąpić zmiana i nie chciałbym przegapić tego momentu.
Przez dwie godziny prowadzili ścisłą obserwację, jednak nie wykryli żadnych zmian. W pewnym momencie Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i Kursedda, a tymczasem sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem. Powiedziano mu jednak, że pułkownik trzy dni temu opuścił Szpital, że podał koordynaty przestrzenne miejsca, do którego się udaje, ale że nie można skontaktować się ze statkiem, póki ten jest w ruchu. Z wielką przykrością oznajmiono Conwayowi, że wiadomość od niego będzie musiała poczekać, aż pułkownik dotrze na miejsce.
Było już więc za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z nieziemcami. Pozostawało mu jedynie „wyleczyć” pacjenta.
Jeśli mu na to pozwolą…
Głośnik na ścianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział:
— Doktor Conway proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora O’Mary.
Conway myślał właśnie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by się poskarżyć, kiedy Prilicla odezwał się:
— Oddech ustał prawie zupełnie. Puls nieregularny.
Conway chwycił mikrofon interkomu.
— Tu Conway! — ryknął. — Proszę powiedzieć O’Marze, że nie mam czasu! — Potem odezwał się do Prilicli: — Ja też to wychwyciłem. A co z emisją uczuć?
— Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz słabszy.
— W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte.
Conway pobrał z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i wprowadził ją do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik tego badania, podobnie jak innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwunastu godzin, nie pozostawiał wątpliwości. Doktor poczuł się nieco pewniej.
— Oddech ustał prawie całkowicie — oznajmił Prilicla.
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O’Mara. Zatrzymawszy się w odległości około dwudziestu centymetrów, odezwał się niebezpiecznie spokojnym głosem:
— A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze?
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwości.
— Czy to nie może poczekać? — zapytał błagalnym tonem.
— Nie.
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakichś wyjaśnień dotyczących swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie pragnął, by mu nie przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do pacjenta i przez ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich domysłów na temat statku medycznego obcych oraz kolonii, z której ów przybył. Zakończył wywód prośbą, by O’Mara skontaktował się ze Skemptonem i skłonił go do opóźnienia pierwszego kontaktu do czasu, gdy będzie wiadomo coś konkretnego o stanie pacjenta.
— Zatem wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o tym — skonstatował O’Mara w zamyśleniu. — Potrafię zrozumieć powód, dla którego pan milczał. Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych kontaktów i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mamy ludzi specjalnie wyszkolonych do takich zadań. Pan wszakże postąpił jak struś: nie zrobił pan nic, mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem zaś, dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać przestrzenie międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik. Trzeba rozwiązać go szybko i pomyślnie. Byłby to idealny dowód naszych dobrych intencji, gdybyśmy rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu…
Głos O’Mary stwardniał nagle, przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog zaś stał już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku.
— I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego powinien pan leczyć. Niech pan patrzy na mnie, Conway!
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak wcześniej, że Prilicla nadal z uwagą prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego wszystko naraz wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei.
— Podczas pierwszego spotkania — podjął O’Mara spokojniej — uciekł pan do swego pokoju, zanim zdołaliśmy do czegoś dojść. Już wtedy wyglądało mi na to, że boi się pan, czy sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy. Później doktor Mannon zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie tylko dopuszczalna, ale zdecydowanie wskazana w ówczesnym stanie pacjenta. Pan odmówił. W końcu patologia opracowała specyfik, który wyleczyłby go w parę godzin, ale pan nie skorzystał nawet z tej szansy! Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki — kontynuował O’Mara, znowu podnosząc głos — ale kiedy zaczynają się szerzyć i stają się uporczywe, szczególnie wśród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co mówi z medycznego punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się jasne, że pomimo ścisłej obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz przesyłanych na patologię, nie zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic. Ono umierało, podczas gdy pan udawał, że je leczy. Tak się pan obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie potrafił pan podjąć nawet najprostszej decyzji…
— To nieprawda! — zaprotestował Conway. Zabolało go to, nawet jeśli oskarżenie O’Mary wynikało z niedoinformowania. Ale jeszcze gorsze od słów było spojrzenie majora, wyraz gniewu i pogardy, a także głębokiego bólu, że oto ten, któremu ufał zarówno zawodowo, jak i jako przyjaciel, mógł go tak potwornie zawieść. O’Mara winił siebie za całą tę sprawę prawie tak samo jak Conwaya.
— Ostrożność też ma swoje granice, doktorze — mówił niemal ze smutkiem. — Czasem trzeba się odważyć. Jeśli ryzykowna decyzja jest konieczna, należy ją podjąć i trwać przy niej, mimo wszystko…
— A cóż ja, pańskim zdaniem, robię, do cholery?! — zawołał Conway z wściekłością.
— Nic! — krzyknął O’Mara. — Absolutnie nic!
— Słusznie! — wrzasnął Conway.
— Oddech ustał — odezwał się cicho Prilicla.
Conway obrócił się gwałtownie i naciśnięciem guzika wezwał Kursedda.
— Praca serca? Mózg? — zapytał.
— Puls szybszy. Emocje nieco silniejsze.
W tej chwili zjawił się Kursedd i Conway zaczął wyrzucać z siebie polecenia. Potrzebował instrumentów i przyległej sali operacyjnej; podawał szczegółowo, co mu jest potrzebne. Aseptyka była zbędna, podobnie jak znieczulenie; zażądał tylko wszelkich narzędzi tnących. Pielęgniarz zniknął za drzwiami, Conway zaś połączył się z patologią, pytając, czy potrafią mu dać jakiś bezpieczny środek zwiększający krzepliwość, gdyby konieczny był rozległy zabieg chirurgiczny. Patologia obiecała dostarczyć go za kilka minut. Gdy Conway oderwał się od interkomu, odezwał się O’Mara:
— Ten cały pośpiech, te pozory aktywności nie dowodzą niczego. Pacjent przestał oddychać. Jeśli jeszcze nie umarł, jest tego tak blisko, że właściwie nie ma to już znaczenia. Wina jest pańska. Niech panu Bóg pomoże, doktorze, bo nikt inny tego nie zrobi.
Conway gwałtownie pokręcił głową.
— Niestety, może pan mieć rację, ale wierzę, że nie umrze — powiedział. — Nie mogę tego jeszcze teraz wyjaśnić, ale mógłby mi pan pomóc, kontaktując się ze Skemptonem i prosząc go, by nie spieszył się z tym kontaktem. Potrzebuję czasu, choć nie wiem jeszcze ile.
— Nie umie pan przegrywać — odparł gniewnie O’Mara, ale mimo to podszedł do interkomu. Gdy go łączono, Kursedd przyprowadził wózek z instrumentami. Conway ułożył je w wygodnej odległości od pacjenta, po czym odezwał się przez ramię do majora:
— Niech pan sobie to przemyśli: przez ostatnie dwanaście godzin pacjent wydychał takie samo powietrze, jakie wdychał. Znaczy to, że oddychał, ale powietrza nie zużywał…
Pochylił się szybko, ustawił stetoskop i zaczął się wsłuchiwać. Praca serca była nieco szybsza, jak mu się zdawało, i silniejsza. Jednak występowała w niej pewna nieregularność. Dźwięki docierające przez grubą, prawie skamieniałą narośl były jednocześnie silniejsze i zniekształcone. Conway nie potrafił powiedzieć, czy to odgłos samej pracy serca, czy też skutek jakichś innych czynności organizmu. Niepokoiło go to, bo nie wiedział, jaki stan u tego pacjenta jest normalny. W końcu rozbitek znajdował się w ambulansie, co oznaczało, że poza obecnym stanem musiało z nim być jeszcze coś nie w porządku…
— Co pan wygaduje? — przerwał mu O’Mara i Conway zorientował się, że ostatnie myśli wypowiadał na głos. — Chce pan przez to powiedzieć, że pacjent nie jest chory?
— Rodząca matka — rzucił Conway w roztargnieniu — może cierpieć, ale zasadniczo chora nie jest.
Żałował, że nie wie więcej o procesach zachodzących w ciele pacjenta. Gdyby uszy tegoż nie były całkowicie pokryte naroślą, spróbowałby znowu autotranslatora. Słyszane przez niego cmoknięcia, łomot, gulgotanie mogły coś znaczyć.
— Conway! — zawołał O’Mara, biorąc tak głośny wdech, że słychać go było na całej sali. — Skontaktowałem się już ze statkiem Skemptona — dodał ciszej. — Wygląda na to, że się pospieszyli i doszło już do kontaktu z obcymi. Właśnie wołają pułkownika do aparatu… — Przerwał, po czym dodał: — Zrobię głośniej, żeby i pan mógł go słyszeć.
— Nie za głośno — odrzekł Conway, po czym zwrócił się do Prilicli: — Jak silne są emocje?
— O wiele silniejsze. Mogę już rozróżniać poszczególne uczucia. Pilna potrzeba, zagrożenie życia i strach, zapewne na tle klaustrofobicznym, zbliżający się do paniki.
Conway obrzucił pacjenta długim, uważnym spojrzeniem. Nie było żadnych oznak ruchów.
— Nie mogę dłużej czekać — odezwał się nagle. — Chyba jest zbyt słaby, by samemu dać sobie radę. Ekrany, Kursedd.
Ekrany miały posłużyć tylko do osłonięcia pacjenta przed wzrokiem O’Mary. Gdyby psycholog ujrzał to, co miało za chwilę nastąpić, nie będąc jeszcze w pełni świadom, co się dzieje, bez wątpienia wyciągnąłby kolejne błędne wnioski i, być może, posunął się aż do tego, by siłą przeciwdziałać zabiegom Conwaya.
— Uczucie zagrożenia życia wzrasta — powiedział nagle Prilicla. — Ból właściwie nie występuje, ale pojawiło się silne uczucie dławienia…
Conway skinął głową. Gestem zażądał skalpela i zaczął nacinać narośl, starając się ustalić jej grubość. Narośl przypominała teraz miękki, kruchy korek, który łatwo ustępował pod nożem. Na głębokości dwudziestu centymetrów odsłoniło się coś, co przypominało szarą, lepką, lekko opalizującą błonę, natomiast nie było śladu wypływu płynów ustrojowych. Lekarz odetchnął z ulgą, cofnął skalpel, a następnie powtórzył cięcie w innym miejscu. Tym razem ukazująca się błona miała zielonkawy odcień i lekko drżała. Wykonał następne cięcie.
Najwyraźniej przeciętna grubość powłoki wynosiła dwadzieścia centymetrów. Tnąc z wściekłą szybkością, Conway otworzył ją w dziewięciu miejscach rozstawionych mniej więcej równo na całym ciele. Następnie spojrzał pytająco na Priliclę.
— Stan psychiczny znacznie gorszy — powiedział Cinrussańczyk. — Najwyższy stopień przerażenia, obawa o życie, uczucie… duszenia się. Tętno przyspieszone i nieregularne, poważne obciążenie serca. Poza tym znowu traci przytomność…
Nim jeszcze Prilicla skończył mówić, Conway puścił w ruch skalpel. Długimi, siekącymi, mocnymi cięciami połączył już istniejące otwory, robiąc głębokie, poszarpane nacięcia. Nic się nie liczyło poza szybkością. W żaden sposób zabiegu tego nie można było nazwać chirurgicznym. Każdy drwal z tępym toporem zrobiłby to dokładniej.
Ukończywszy dzieło, Conway stał, patrząc na pacjenta przez całe trzy sekundy, ale nadal nie było widać żadnych ruchów. Rzucił skalpel i rękami zaczął rozrywać powłokę.
Nagle na sali rozległ się podniecony głos Skemptona, opisującego lądowanie na planecie skolonizowanej przez obcych oraz pierwszy kontakt.
— I słuchaj, O’Mara — mówił pułkownik — ich struktura społeczna jest zupełnie zwariowana, nigdy niczego takiego nie widziałem! Są dwie osobne formy życia…
— Jednak w ramach tego samego gatunku — wtrącił na głos Conway, cały czas operując.
Pacjent dawał już oznaki życia i zaczynał sam uwalniać się z powłoki. Lekarz chciał aż krzyczeć z radości, ale zamiast tego kontynuował:
— Jedną z tych form jest dziesięcionogi, znany nam osobnik, ale bez ogona w zębach. Tę pozycję przyjmuje on tylko na okres przejściowy. Druga postać zaś jest… jest… — Przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się istocie, która stała już przed nim uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na podłodze, część ciśnięta tam przez Conwaya, część zaś zrzucona przez samego pacjenta. — Przypatrzmy się dobrze — mówił dalej. — Jest to, oczywiście, istota tlenodyszna. Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery owadzie nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł. Klasa GKNM. Z wyglądu nieco przypomina ważkę. Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach, wykonuje większość ciężkiej roboty. Dopiero po przebyciu stadium „poczwarki” i osiągnięciu sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki można takiego osobnika uznać za dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej pracy. Z tego, jak przypuszczam, wynika dość skomplikowany system społeczny…
— Miałem właśnie powiedzieć — włączył się Skempton głosem wyrażającym smutek kogoś, komu nie wypaliła bombowa wiadomość — że dwie takie istoty lecą już, by się zająć rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie robić…
W tej akurat chwili O’Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawionymi ustami, gapiąc się na pacjenta, który właśnie rozpościerał skrzydła. Następnie z wyraźnym wysiłkiem wziął się w garść.
— Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny — rzekł. — Ale dlaczego nic pan nikomu nie powiedział…?
— Nie miałem niepodważalnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna — odparł Conway poważnie. — Kiedy pacjent kilkakrotnie zareagował paniką na propozycję udzielenia mu pomocy, zacząłem podejrzewać, że narośl może być stanem normalnym. Zapewne gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu usunięciu jej poczwarki, gdyż taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze inne wskazówki. Brak dopływu żywności; pierścieniowata pozycja ze sterczącymi na zewnątrz mackami, czyli wyraźna pozostałość mechanizmu obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu nowej istoty, rodzącej się wewnątrz powoli twardniejącej skorupy; w końcu to, że nasz pacjent wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek zanieczyszczeń, co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwaliśmy, nie miały już bezpośredniego połączenia z organizmem.
Conway zaczął wyjaśniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze pewien swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia Mannona i Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo prawie normalny i że najlepiej będzie nic nie robić. Tak właśnie postąpił.
— …Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego dla pacjenta — mówił dalej — i nie wyobrażam sobie, aby Mannon, pan czy ktokolwiek, kogo znam, stał sobie po prostu i nic nie robił, gdyby pacjent wyraźnie umierał na jego oczach. Może ktoś by się zgodził z moją teorią i postąpił według niej, ale pewności mieć nie mogłem. A musieliśmy wyleczyć tego pacjenta, jego rasa bowiem była nam wówczas zupełnie nie znana…
— Dobrze już, dobrze — przerwał O’Mara, unosząc obie ręce. — Jest pan geniuszem, doktorze, albo czymś podobnym. A teraz co?
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem:
— Musimy pamiętać, że pacjent znajdował się na pokładzie sanitarki, toteż poza jego stanem musiało być z nim coś nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać się ze swej poczwarki, i należało mu pomóc. Może ta słabość była jego dolegliwością. Ale jeśli to coś innego, Thornnastor i jego chłopcy będą to teraz mogli wyleczyć, skoro można się porozumieć z pacjentem i liczyć na jego pomoc. Chyba że — dodał nagle zaniepokojony — nasze wcześniejsze, poronione próby udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. — Włączył autotranslator, przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do pacjenta: — Jak się czujesz?
Jego odpowiedź, krótka i rzeczowa, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w uszach zaniepokojonego lekarza:
— Jestem głodny — powiedział pacjent.