VIII

Conway miał właśnie wezwać pomoc, gdy obok jego hełmu przeleciał kawałek metalu o poszarpanych krawędziach. Obrócił się gwałtownie i tylko dlatego zdołał uniknąć uderzenia następnym fragmentem żelastwa, który nadlatywał w jego kierunku. Dopiero wtedy dojrzał sylwetkę nieziemca w skafandrze, częściowo ukrytą w plątaninie metalu w odległości około dziesięciu metrów. Nieziemiec obrzucał go, czym popadło!

Bombardowanie ustało natychmiast, gdy osobnik ów upewnił się, że Conway zwrócił na niego uwagę. Przekonany, że odnalazł tajemniczego rozbitka, którego wybryki spowodowały szaleństwo systemu sztucznego ciążenia w Szpitalu, lekarz pospieszył w jego stronę. Natychmiast jednak spostrzegł, że nieziemiec w ogóle nie może się poruszać, gdyż przygniotły go, dziwnym trafem nie zagrażając życiu i zdrowiu, dwa ciężkie elementy konstrukcyjne. Jedyną wolną macką starał się dosięgnąć czegoś z tyłu skafandra. Conway przez chwilę łamał sobie nad tym głowę, ale potem zobaczył radiostację przytroczoną do grzbietu tamtego; z boku wisiał oderwany kabel. Umocował go ponownie, używając plastra chirurgicznego jako izolacji, i natychmiast ze słuchawek dobiegł go bezduszny głos autotranslatora.

Był to ów PVSJ, którego wysłano przed nimi, by sprawdził, czy ktoś nie pozostał przy życiu. Schwytany w tę samą pułapkę co nieszczęsny Kontroler, zdołał jeszcze użyć degrawitatora, by zmniejszyć prędkość upadku. Przedobrzył jednak, gdyż upadł w innym miejscu. Uderzenie było stosunkowo łagodne, ale spowodowało osunięcie się luźno zawieszonej masy żelastwa, która uwięziła go i uszkodziła mu radio.

PVSJ, chlorodyszny Illensańczyk, tkwił teraz solidnie przywalony złomem. Wszelkie wysiłki Conwaya, by go uwolnić, okazały się bezskuteczne. Lekarz przyjrzał się insygniom specjalności tamtego, wymalowanym na skafandrze. Symbole tralthańskie i illensańskie nic mu nie mówiły, ale trzecim, najbliższym odpowiednikiem w symbolice ludzi był krzyż. Illensańczyk okazał się kapelanem. Można się było tego spodziewać.

Ale teraz miał już dwóch unieruchomionych pacjentów zamiast jednego. Nacisnął przycisk nadajnika i odchrząknął. Nim jednak zdołał wydobyć z siebie choć słowo, zadudnił mu w uszach zdyszany głos doktora Mannona.

— Doktorze Conway! Kontrolerze Williamson! Zgłoście się natychmiast!

— Właśnie miałem to zrobić — odrzekł Conway i poinformował Mannona o swoich przejściach. Następnie zażądał pomocy dla Williamsona i kapelana, ale Mannon mu przerwał.

— Przykro mi — rzucił pospiesznie — ale to niemożliwe. Fluktuacje grawitacji zwiększyły się i to one zapewne spowodowały osiadanie potrzaskanych elementów, ponieważ tunel nad panem jest dosłownie zamurowany żelastwem. Konserwatorzy usiłują się przebić, ale…

— Może ja z nim porozmawiam — wdarł się inny głos, po czym rozległ się głośny łoskot, jak zawsze, gdy ktoś komuś wyrywa mikrofon. — Doktorze Conway, mówi Lister. Niestety, muszę pana poinformować, że zdrowie pańskich towarzyszy ma w tej chwili drugorzędne znaczenie. Musi pan dotrzeć do tego osobnika zamkniętego w sterowni ciążenia i uspokoić go. Niech mu pan da po łbie, jeśli to konieczne, ale niech go pan powstrzyma. On rujnuje cały Szpital!

Conway przełknął ślinę,

— Tak jest, panie doktorze — powiedział i zaczął się zastanawiać, jak przedrze się w głąb otaczającej go gmatwaniny złomu. Sytuacja wyglądała beznadziejnie.

* * *

Nagle poczuł, że coś ciągnie go w bok. Złapał najbliższy wystający pręt i trzymał się, jakby od tego zależało jego życie. Przez tkaninę skafandra doszedł go brzękliwy zgrzyt przesuwanego metalu. Szczątki konstrukcji znowu się przesuwały. Po chwili przyciągająca go siła zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, ale jednocześnie rozległ się krótki niczym warknięcie okrzyk Illensańczyka. Conway obrócił się i zobaczył, że w miejscu, w którym przed chwilą znajdował się kapelan, zieje wielka dziura zapadająca się w nicość.

Z trudem zmusił się, by puścić trzymany pręt. Wiedział, że przyciąganie, które nim niedawno szarpnęło, powstało, gdy na chwilę włączył się gdzieś poniżej obwód sztucznego ciążenia. Jeśli obwód ten włączy się ponownie, gdy Conway popłynie w próżni, nie trzymając się niczego… Wolał o tym nie myśleć.

Przesunięcie się rumowiska nie zmieniło pozycji Williamsona, który wciąż leżał tam, gdzie go Conway zostawił. Kapelan jednak musiał polecieć w głąb tunelu.

— Nic się nie stało? — zawołał Conway z troską.

— Chyba nie — doszła go odpowiedź Illensańczyka. — Jednak wciąż czuję odrętwienie.

Conway dopłynął ostrożnie do nowo powstałego otworu i spojrzał w dół. Pod nim było bardzo duże pomieszczenie, zalane światłem z jakiegoś źródła z boku. Z mniej więcej dwunastu metrów widoczna była tylko podłoga, ponieważ ściany znajdowały się poza polem widzenia. Podłogę pokrywał dywan ciemnoniebieskiej roślinności o rurkowatych łodygach i bulwiastych liściach. Przez jakiś czas Conway nie mógł rozpoznać owego pomieszczenia, dopóki nie domyślił się, że to zbiornik wodny dla istot klasy AUGL, tyle że bez wody. Gruba, miękka roślinność okrywająca jego dno służyła zarówno za pożywienie, jak i wystrój wnętrza, Illensańczyk miał szczęście, że wylądował na tak sprężystej powierzchni.

Kapelan nie tkwił już w żelastwie i oświadczył, że czuje się na tyle dobrze, iż może pomóc Conwayowi w zmaganiach z osobnikiem znajdującym się w sterowni sztucznego ciążenia. Gdy mieli już zacząć schodzić w głąb tunelu, Conway spojrzał w kierunku źródła światła, które dostrzegł poprzednio, i zaparło mu dech.

Przez jedną ze ścian zbiornika AUGL, która była przezroczysta, zobaczył korytarz zaadaptowany na tymczasową salę szpitalną. Po jednej stronie stały łóżka, na których leżały gąsienicowate istoty klasy DBLF na przemian wbijane w materace z plastigąbki lub podrzucane w górę przez szaleńcze i nieprzewidywalne konwulsje targające obwodami sztucznego ciążenia. Wokół pacjentów rozpięto prowizoryczne siatki, by utrzymać ich w łóżkach, a i tak, mimo tej męczarni, można było ich uznać za szczęściarzy.

* * *

Gdzieś w głębi Szpitala trwała ewakuacja którejś z sal i przez widoczny odcinek korytarza ciągnęła procesja pełzających, przewijających się i podskakujących istot — niczym zawartość kosmicznej arki Noego. Byli tam przedstawiciele wszystkich ras tlenodysznych i wielu oddychających inną atmosferą, a ludzcy pielęgniarze i Kontrolerzy pomagali im przechodzić. Doświadczenie musiało nauczyć pielęgniarzy, że chodzenie w pozycji pionowej grozi połamaniem kości lub pęknięciem czaszki, poruszali się bowiem na czworakach. Gdyby szarpnął nimi nagły zryw ciążenia rzędu trzech lub czterech g, droga upadku byłaby znacznie krótsza. Conway zauważył, że większość ma na sobie degrawitatory, ale nie korzysta z nich, ponieważ były one bezużyteczne w warunkach, w których stała grawitacyjna zmieniała się szaleńczo.

Widział, jak osobniki klasy PVSJ w baloniastych osłonach to rozpłaszczają się na podłodze jak preparaty pod szkiełkiem, to znów ulatują w powietrze. Za nimi holowano w potężnych, nieporęcznych uprzężach pacjentów z Tralthanu, masywni Tralthańczycy bowiem mimo swej ogromnej siły byli również podatni na urazy wewnętrzne. Znajdowały się tam też istoty klas DBDG, DBLF i CLRS, a także niezidentyfikowani pacjenci w kulistych pojemnikach na kołach, od których buchało niemal widoczne zimno. Pojedynczo — popychani, ciągnięci albo też o własnych siłach — krok za krokiem przesuwali się wzdłuż szyby, pochylając się i prostując jak kłosy pszenicy w wietrzny dzień, szarpani skurczami obwodów ciążenia.

Conway prawie mógł sobie wyobrazić, że czuje owe wahania grawitacji w miejscu, w którym się znajduje, ale wiedział, że rozbijający się statek musiał po drodze uszkodzić wszystkie obwody. Z trudem odwrócił wzrok od tego ponurego pochodu i znowu ruszył w głąb tunelu.

— Conway! — głos Mannona warknął kilka minut później. — Ten rozbitek w sterowni jest już odpowiedzialny przynajmniej za tyle samo ofiar co uderzenie statku! Cała sala pacjentów LSVO straciła życie, gdy ciążenie wzrosło na trzy sekundy z jednej ósmej do czterech g. Co się dzieje?

Conway oświadczył, że tunel wybity w konstrukcji Szpitala jest coraz węższy, ponieważ kadłub i lżejsze urządzenia statku zdzierały się w czasie przebijania do tego poziomu. Przed nim zapewne znajdowała się tylko ciężka maszyneria, jak generatory hipernapędu i tym podobne. Stwierdził, że musi być już bardzo blisko końca tunelu oraz owej istoty — nieświadomego sprawcy całego spustoszenia.

— Dobrze — rzekł Mannon — ale niech się pan spieszy!

— Czy technicy nie mogą się przedostać? Na pewno…

— Nie mogą — przerwał mu głos Listera. — W okolicach sterowni występują wahania ciążenia do dziesięciu g. Zadanie jest niewykonalne. Nie sposób także dotrzeć do pańskiego szlaku z wnętrza Szpitala. Oznaczałoby to ewakuację korytarzy w sąsiedztwie, a wszystkie są wypełnione pacjentami… — Głos Listera ścichł, najwyraźniej dyrektor odwrócił się od mikrofonu, ale Conway zdołał jeszcze pochwycić jego słowa: — Przecież inteligentna istota nie może tak poddać się panice, żeby… No, niech ja go dostanę w swoje ręce…

— Może nie jest inteligentna — powiedział inny głos. — Może to jakieś dziecko z oddziału położniczego FGLI.

— Jeśli tak, to spuszczę mu takie lanie…

W tym miejscu rozmowę przerwał ostry stuk w słuchawkach sygnalizujący wyłączenie nadajnika. Conway, który nagle zdał sobie sprawę, jaki stał się ważny, zaczął się spieszyć jak tylko mógł.

Загрузка...