VII

Młodego SRTT należało jakoś zwabić do sali rekreacyjnej, którą tymczasem zamieniono w wielką pułapkę. Najpierw jednak trzeba było zmusić go do wyjścia z sekcji AUGL. Udało się to przy pomocy dwunastu pływających w ciężkich skafandrach służbowych, ociekających potem i klnących na czym świat stoi Kontrolerów, którzy niezgrabnie uganiali się za przybyszem, aż zapędzili go w takie miejsce, z którego śluza była jedyną drogą ucieczki.

W prowadzącym do śluzy korytarzu czekali już na niego Conway, Prilicla i kolejny oddział Korpusu, wszyscy ubrani odpowiednio do warunków panujących w najgroźniejszych środowiskach, przez które przyszłoby im ścigać zbiega. Siostra Murchison też usiłowała pójść z nimi — chciała być obecna, jak się wyraziła, przy „dobiciu zwierza” — ale Conway oświadczył ostro, że jej miejsce jest przy trzech małych pacjentach klasy AUGL i tym ma się zająć.

Tak ostra reakcja zaskoczyła i jego, ale nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Jeśli koncepcja, o której z takim entuzjazmem opowiadał O’Marze, nie da rezultatu, było wielce prawdopodobne, że w Szpitalu zamiast jednego znajdą się dwaj nieuleczalnie chorzy pacjenci klasy SRTT. W tym kontekście słowa „dobicie zwierza” były wyjątkowo niefortunnie dobrane.

Uciekinier przemienił się znowu, tym razem przybierając postać ludzką — był to rezultat na poły świadomego mechanizmu obronnego wyzwolonego przez ścigających. Biegł korytarzem, człapiąc nogami zbyt chwiejnymi i zginającymi się w niewłaściwych miejscach, a jednocześnie łuskowata, brunatna powłoka, która okrywała go w zbiorniku AUGL, drżąc, marszcząc się i wygładzając, zmieniała się w róż i biel ludzkiego ciała i fartucha lekarskiego. Conway potrafił bez obrzydzenia przyglądać się najróżniejszym stworzeniom cierpiącym na najstraszliwsze choroby, ale widok SRTT przeistaczającego się w biegu w człowieka przyprawił go o mdłości.

Nagły skok uciekiniera w korytarz prowadzący do sekcji MSVK zaskoczył ścigających, którzy zbili się w wierzgający stos zaraz za drzwiami śluzy. Istoty klasy MSVK były trójnożne, o wyglądzie cokolwiek przypominającym bociana i wymagały bardzo niskiej siły ciążenia, do której ludziom trudno było natychmiast się przystosować. Jednak gdy Conway wciąż jeszcze fruwał po pomieszczeniu, kosmiczne doświadczenie Kontrolerów pozwoliło im szybko stanąć na nogach. Uciekiniera zapędzono z powrotem do sekcji tlenodysznych.

Przez chwilę było strasznie, pomyślał Conway z ulgą, gdyż słabe oświetlenie i mgła, którą MSVK nazywają atmosferą, mogły utrudnić odnalezienie zbiega, gdyby zniknął im z oczu. Gdyby coś takiego zdarzyło się w tym stadium… Conway wolał o tym nie myśleć.

Ale sala rekreacyjna była już niedaleko, a SRTT pędził właśnie w jej kierunku. Znowu się przemieniał — tym razem w coś niskiego i ciężkiego, biegnącego na czterech kończynach. Jakby kurczył się w sobie, grubiał, wreszcie pojawiły się zaczątki skorupy. W tym stanie mijał właśnie skrzyżowanie, z którego wybiegli dwaj Kontrolerzy, dziko wrzeszcząc i wymachując rękami. Tym sposobem zagonili go w korytarz, w którym znajdowały się drzwi sali rekreacyjnej.

Korytarz był pusty…

* * *

Conway zaklął siarczyście. W poprzek korytarza miało stać, zagradzając drogę, kilku Kontrolerów, ale pogoń dotarła na miejsce tak szybko, że nie zdążyli oni jeszcze wyjść z sali, gdzie rozstawiali sprzęt, i zająć pozycji. Uciekinier na pewno minie właściwe drzwi i popędzi dalej.

Conway nie wziął jednak pod uwagę bystrego umysłu i jeszcze sprawniejszego ciała Prilicli. Jego asystent zdał sobie zapewne sprawę z sytuacji w tej samej chwili co on. Pomknął korytarzem, doścignął zbiega, następnie wskoczył na sufit, wyprzedził go i z powrotem znalazł się na podłodze. Conway usiłował krzyknąć, ostrzec go, że swym kruchym ciałem nie zdoła zatrzymać SRTT, który obecnie do złudzenia przypominał potężnego, zwinnego i dobrze opancerzonego kraba, i że jest to akcja samobójcza. Zrozumiał jednak, co Prilicla chce zrobić.

W niszy, jakieś dziesięć metrów przed zbiegiem, stał samojezdny transporter noszowy. Prilicla gwałtownie wyhamował obok niego, uderzył w starter i pobiegł dalej. Cinrussańczyk powodował się nie głupią brawurą, ale szybkim myśleniem i działaniem, co w tych okolicznościach było znacznie pożyteczniejsze.

Pozostawiony bez opieki wózek ruszył zygzakami korytarzem na nacierającego kraba. Nastąpił metaliczny odgłos zderzenia i z pogruchotanych akumulatorów zaczął się wydobywać gęsty żółto-czarny dym. Zanim jeszcze wentylatory zdołały oczyścić powietrze, Kontrolerzy okrążyli ogłuszonego, prawie nieruchomego uciekiniera, po czym zagnali go do sali rekreacyjnej.

Chwilę później do Conwaya zbliżył się oficer Korpusu. Skinieniem głowy wskazał dziwaczny zestaw przyrządów, dopiero co pospiesznie zgromadzony w pomieszczeniu. Aparatura leżała w stosach pod ścianami, obok umundurowanych mężczyzn otaczających salę ciasnym szeregiem. Pośrodku obracał się powoli SRTT, szukając drogi ucieczki.

— Doktor Conway, jak sądzę? — rzucił oficer niby to niedbale, ale wyraźnie zżerała go ciekawość. — No więc, doktorze, co mamy teraz robić?

Conway zwilżył wargi. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym zbyt długo — myślał, że to, co miał zrobić, przyjdzie mu łatwo, skoro młody SRTT stał się takim utrapieniem dla Szpitala, szczególnie zaś dla jego oddziału. Teraz jednak obudziło się w nim współczucie. Był to w końcu tylko dzieciak, który przestał nad sobą panować pod wpływem żalu, nieświadomości i przerażenia razem wziętych. Jeśli się nie uda…

Otrząsnął się ze zwątpienia i bezsilności.

— Widzi pan to coś pośrodku sali? — spytał szorstko. — Trzeba to śmiertelnie przestraszyć.

* * *

Musiał, oczywiście, rozwinąć swoje polecenie, ale Kontrolerzy w lot pochwycili, co miał na myśli, i z wielkim entuzjazmem zajęli się przysłanym im sprzętem. Przyglądając się temu ponuro, Conway rozpoznał urządzenia należące do działu uzdatniania powietrza, służby łączności i najprzeróżniejszych kuchni — wszystko potrzebne do tego, do czego go nie projektowano. Były tam urządzenia wydające przenikliwy gwizd, przeraźliwe wycie i wreszcie inne, składające się z dwóch metalowych, uderzających o siebie tac. Do tego dochodziły jeszcze okrzyki ludzi operujących tymi źródłami hałasu.

Nie było już wątpliwości, że SRTT jest przerażony — Prilicla na bieżąco przekazywał informacje o jego reakcjach emocjonalnych. Ale nie był jeszcze przerażony dostatecznie.

— Cisza! — ryknął nagle Conway. — Teraz sprzęt nieakustyczny!

Dotychczasowy jazgot był tylko wstępem. Przyszła kolej na rzeczywiście mocne wrażenia — ale wszystko w ciszy, gdyż jakikolwiek dźwięk wydany przez SRTT musiał być słyszalny.

Wokół dygocącej postaci na środku sali buchnęły ogniste kule, oślepiająco jasne, ale o niewielkiej temperaturze. Jednocześnie zadziałały pola siłowe, to pchając, to ciągnąc malca; raz podrzucały go, po chwili zaś rozpłaszczały na podłodze. Pola funkcjonowały na tej samej zasadzie co degrawitatory, ale znacznie precyzyjniej. Inni operatorzy pól używali ich do rzucania flar w kierunku unieruchomionej, szamocącej się dziko postaci, w ostatniej chwili zmieniając kierunek ich lotu.

SRTT był już przerażony nie na żarty, tak bardzo, że wyczuwali to nawet nieempaci. Kształty, jakie przybierał, śniły się Conwayowi jeszcze przez wiele tygodni. Uniósł do ust mikrofon.

— Jest jakaś reakcja? — zapytał.

— Jeszcze nic. — Głos O’Mary zagrzmiał z głośników rozstawionych wokół sali. — Nie mam pojęcia, co robicie, ale trzeba to wzmocnić.

— Ale ta istota jest już skrajnie wyczerpana nerwowo… — zaczął Prilicla.

— Jeśli nie może pan tego znieść, proszę wyjść! — wpadł na niego Conway.

— Powoli, doktorze — zabrzmiał ostro głos O’Mary. — Rozumiem, co pan czuje, ale proszę pamiętać, że ostateczny rezultat to wszystko wykreśli…

— Ale jeśli się nie uda… — zaprotestował Conway. — Nieważne, zresztą… Przepraszam. — To ostatnie skierował już do Prilicli. — Jak pan sądzi — zapytał stojącego obok oficera — można jeszcze zintensyfikować nasze działania?

— Dreszcz mnie przechodzi na myśl o tym, że sam mógłbym się znaleźć w podobnej sytuacji — powiedział Kontroler przez zęby — ale można jeszcze spróbować wirowania. Niektóre istoty, potrafiące znieść praktycznie wszystko, zupełnie puchną w czasie wirowania…

* * *

Do cięgów, które SRTT obrywał od pól siłowych, dołączyło się jeszcze wirowanie — nie zwykłe obroty, ale dziki, kołyszący, podrygujący ruch wirowy, na sam widok którego Conwayowi żołądek podszedł do gardła. Flary śmigały wokół istoty to z góry, to z dołu niczym oszalałe księżyce wokół swej planety. Kilku obserwatorów straciło pierwotny entuzjazm, Prilicla zaś kołysał się i dygotał na swych sześciu patykowatych nogach miotany huraganem emocji, który groził porwaniem go ze sobą.

Conway pomyślał gniewnie, że włączenie Prilicli do tej sprawy było błędem; żaden empata nie powinien stawiać czoła podobnemu piekłu emocji. Zresztą błąd popełnił już na początku, bo cały ten pomysł był okrutny, sadystyczny i niesprawiedliwy. Był gorszy od potwora…

Wirujący wysoko pośrodku sali rozmazany kształt, SRTT, wydał piskliwy, przerażony gulgot.

Z głośników wydobył się straszliwy łoskot. Okrzyki, piski, trzask i tupot wielu nóg nakładały się na jakieś dźwięki znacznie powolniejsze i wielokrotnie niższe. Słychać było głos O’Mary, co sił w płucach wykrzykującego jakieś nie wiadomo do kogo adresowane wyjaśnienia.

— Do jasnej cholery, przestańcie już, wy tam! — rozległ się nie zidentyfikowany głos. — Tatuś malucha obudził się i demoluje cały interes!

Szybko, lecz łagodnie zatrzymali ruch wirowy malca i opuścili SRTT na podłogę, potem zaś czekali w napięciu, aż okrzyki i trzaski dochodzące do nich przez głośniki z sali obserwacyjnej, osiągnąwszy crescendo, opadną. Ludzie stali nieruchomo, patrząc to na siebie, to na pojękującą istotę na podłodze, to na głośniki, i czekali. W końcu doczekali się.

Dźwięki wydobywające się z głośnika przypominały ów gulgot transmitowany kilka godzin wcześniej, ale już bez ryku zakłóceń, a ponieważ wszyscy mieli włączone autotranslatory, słychać było również tłumaczenie.

Był to głos SRTT seniora — wyleczonego, gdyż stanowiącego już fizyczną jedność — który przemawiał zarówno uspokajająco, jak i z wyrzutem do swego niesfornego potomka. Sprowadzało się to do stwierdzenia, że mały był bardzo niegrzeczny, że musi zaprzestać gonitw i bałaganienia i że nic złego mu się nie stanie, jeśli tylko będzie słuchał otaczających go istot. Im prędzej to zrobi, zakończył rodzic, tym szybciej będą mogli udać się do domu.

Conway wiedział, że uciekinier przeszedł straszliwe męki psychiczne. Może i zbyt wielkie. Pełen napięcia przyglądał się mu — wciąż jeszcze ni to rybie, ni to ssakowi, ni to ptakowi — jak kuśtykał w stronę ludzi. Kiedy malec łagodnie i posłusznie trącił jednego z Kontrolerów w kolano, okrzyk radości, który się rozległ o krok od niego, o mało nie wywołał powtórnego szoku.

* * *

— Kiedy Prilicla dostarczył mi klucz do tego, na co cierpi starszy SRTT, upewniłem się, że kuracja musi być wstrząsowa — mówił Conway do Diagnostyków i starszych lekarzy zgromadzonych wokół biurka O’Mary.

Już to, że siedział w tak dostojnym towarzystwie, było dostatecznym dowodem uznania, ale i tak denerwował się podczas dalszych wywodów.

— Jego regres ku — dla niego — stadium płodu, czyli ku całkowitej dezintegracji na pojedyncze, nie myślące komórki unoszące się w pierwotnym oceanie, był bardzo zaawansowany. Może i za bardzo, sądząc z jego stanu. Major O’Mara próbował już różnych terapii wstrząsowych, ale istota ta, przy swej fantastycznie elastycznej budowie komórkowej, mogła to wszystko zneutralizować lub zignorować. Moja koncepcja zakładała wykorzystanie ścisłej więzi fizycznej i emocjonalnej, która — jak odkryłem — istnieje pomiędzy seniorem a jego ostatnim potomkiem. W ten sposób chciałem dotrzeć do seniora.

Conway zamilkł, obiegając wzrokiem otaczającą ich ruinę. Sala obserwacyjna numer trzy wyglądała, jakby trafiła w nią bomba. Lekarz wiedział o tych kilku gorączkowych minutach, jakie upłynęły od ocknięcia się seniora z katatonii do udzielenia mu wyjaśnień. Odchrząknął i mówił dalej:

— Zwabiliśmy więc juniora do sali rekreacyjnej i próbowaliśmy możliwie najbardziej go przestraszyć, jednocześnie transmitując wydawane przez niego dźwięki do pomieszczenia, w którym znajdował się rodzic. Poskutkowało. Starszy SRTT nie mógł leżeć spokojnie, podczas gdy jego najmłodszy i najukochańszy potomek znajdował się w straszliwym niebezpieczeństwie. Troska rodzicielska i uczucie przezwyciężyły obłęd, a pacjenta przywróciły do rzeczywistości. Senior mógł uspokoić potomka i wszystko skończyło się dobrze.

— Znakomicie pan to wydedukował, doktorze — powiedział ciepło O’Mara. — Trzeba pana pochwalić…

Przerwał mu sygnał interkomu. Siostra Murchison powiadamiała o pierwszych oznakach zesztywnienia u trzech małych pacjentów klasy AUGL i prosiła, by doktor przyszedł natychmiast. Conway zażądał hipnotaśmy klasy AUGL dla siebie i Prilicli i wyjaśnił zgromadzonym, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki. W czasie zapisu Diagnostycy i starsi lekarze zaczęli wychodzić. Nieco rozczarowany Conway pomyślał, że wezwanie zepsuło najważniejszą być może chwilę w jego życiu.

— Niech się pan nie martwi, doktorze — pocieszył go O’Mara, znowu czytając w jego myślach. — Gdyby to wezwanie przyszło pięć minut później, głowa tak by się panu rozdęła, że nie mógłby pan zrobić zapisu…

* * *

Dwa dni później Conway po raz pierwszy i ostatni pokłócił się z Priliclą. Twierdził, że bez zdolności empatycznych swego asystenta — niezwykle pożytecznego narzędzia diagnostycznego — oraz czujności siostry Murchison wyleczenie wszystkich trzech pacjentów byłoby niemożliwe. Cinrussańczyk oświadczył, że nie leży w jego naturze sprzeciwianie się poglądom zwierzchnika, ale w tym wypadku Conway myli się całkowicie. Siostra Murchison powiedziała, że cieszy się, iż mogła pomóc, i poprosiła o trochę wolnego.

Conway zgodził się, po czym kontynuował kłótnię z Priliclą, choć bez nadziei na sukces. Naprawdę był przekonany, że bez pomocy małego empaty nie byłby w stanie uratować trzech pacjentów — może nawet żadnego. Ale był szefem, a kiedy szef wraz z asystentami ma jakieś osiągnięcia, zasługi niezmiennie przypisuje się właśnie jemu.

Kłótnia, jeśli było to właściwe słowo na określenie w zasadzie przyjacielskiej sprzeczki, trwała wiele dni. Na oddziale pediatrycznym wszystko szło dobrze; nie zdarzyło się nic takiego, czym zaprzątano by sobie głowę. Obaj lekarze nie wiedzieli jeszcze o wraku statku kosmicznego, który holowano już do Szpitala, ani o rozbitku, który się na tym statku znajdował.

Conway nie wiedział również, że przez następne dwa tygodnie cały personel Szpitala będzie nim pogardzał.

Загрузка...