9

Zamarzył o jeziorze z piaszczystym brzegiem, gdzie nad wodą, którą przed wieczorem przestały rozbijać liczne ręce, nogi i wiosła, mógłby położyć się z zamkniętymi oczami i myśląc o wszystkich niegodziwościach ludzi wyciszyć w sobie rozżalenie, że tak wielu spośród nich postanowiło obrać go sobie za obiekt zainteresowań. Zasnąć nad spokojną wodą, która z zielonej stanie się granatowa i czarna, w której pluśnie od czasu do czasu ryba. Posłuchać ostatkiem świadomości, jak uderzają o siebie cienkie blaszki liści.

Przypomniał sobie, że powinien przeszukać kieszenie. Po każdej wizycie u Medicusa znajdował przy sobie pieniądze. Nie podrożał od ostatniego razu — ale i nie potaniał. Zwitek, który wydobył, okazał się banknotem o nominale stu koron.

W najbliższym oddziale banku Gramma automaty nie przyjmowały tak wielkich sum. Jedyny urzędnik obrzucił Deograciasa nieufnym spojrzeniem, po czym długo oglądał banknot ze wszystkich stron.

— W porządku — oświadczył wreszcie — choć między nami mówiąc nie wygląda pan na faceta, który byłby w stanie uczciwie zarobić te pieniądze.

— Niech pan robi, co do pana należy — powiedział Deogracias. — Moralizowaniem zajmą się inni.

— Mogę zawiadomić policję, młodzieńcze — rzekł niezbyt pewnie urzędnik.

— A ja złożyć na pana skargę.

Urzędnik postukał brzegiem banknotu o lśniący blat. Deogracias tkwił przed nim cierpliwie; wiedział, że obaj czekają na werdykt Centrali Gramma i zastrzeżenia Centralnej Krioteki Osobowej. W końcu urzędnik ni stąd, ni zowąd wsunął banknot w podłużną szparę przed sobą, starając się demonstracyjnie okazać niechęć, z jaką to czyni. Oschłym głosem polecił Deograciasowi włożyć palec wskazujący prawej ręki w otwór identyfikacyjny.

— A jeśli ktoś nie ma prawej ręki? — zainteresował się Deogracias.

— Proszę szybciej — warknął urzędnik. — Klienci czekają.

W rzeczy samej obok kręcił się jakiś facet. Deogracias przyjrzał mu się i skonstatował, że tamten nie ma nic do załatwienia, przynajmniej tutaj.

— No więc?

— Pan ją ma — powiedział urzędnik przez zaciśnięte zęby.

— Istotnie — Deogracias znowu obrócił głowę w prawo i przyglądając się zwisającej wzdłuż boku ręce, stanowiącej niewątpliwie jego własność, obejrzał jeszcze raz faceta obok. — Ręka jest. Co pan mówił na temat palca?

Urzędnik spurpurowiał. Nie chcąc dalej znęcać się nad nim Deogracias z rozmachem zatkał otwór. Nie poczuł niczego, jedynie światło wewnątrz otworu wzmogło się i rozświetliło palec na czerwono. Bardzo miły głos oświadczył, że Deogracias Quarr jest odtąd właścicielem stu koron złożonych na koncie w…

— Dziękuję — powiedział urzędnik, z nienawiścią. Jego oczy miotały błyskawice.

Po opuszczeniu banku Deogracias kręcił się bez celu po okolicy. Mężczyzna chodził za nim trop w trop.

— Coś pan zgubił? — zagadnął Deogracias wychodząc mu naprzeciw z ciemnej wnęki. Zmieszanie tamtego sprawiło mu satysfakcję. — Niech pan wraca i powie Medicusowi, że nie życzę sobie, by ktokolwiek za mną łaził.

— Ależ… pan się pomylił! — wybełkotał mężczyzna z oburzeniem.

— Do widzenia — Deogracias obrócił się na pięcie. Kilkakrotnie oglądał się, zawracał, wsiadł do wind i wyskakiwał, nim ruszyły; lecz mężczyzna najwidoczniej zrezygnował. Wkrótce też Deogracias zapomniał o nim zupełnie.

Posuwał się przepełnionym korytarzem spoglądając na przechodniów o twarzach jak maski. W pewnej chwili — było to przedziwne uczucie — wydało mu się, że zastygłe rysy masek rozpływają się w powietrzu odsłaniając wnętrza sennych mózgów. Zobaczył leniwe prądy pulsujące w zwolnionym tempie, majestatyczne skurcze komórek — galaktyk, wyciągnięte ostatkiem sił neuronowe sieci, tak zmęczone i powolne, że prawie niezdolne do przenoszenia sygnałów. Szedł lasem obumarłych mózgów osadzonych na wapiennych kośćcach; z ich wierzchołków pobzykiwały ku niemu namiastki myśli, z uporem torujące sobie drogę przez okrągłe ściany wapiennych uli. Nie starał się poznać treści, jakich dotyczyły, wystarczało samo przekonanie, że mógłby je czytać w dowolnej kolejności i z dowolną dokładnością.

Raptem wrażenie ustąpiło. Przystanął. Niemy pochód manekinów kontynuował spokojny marsz, opływał Deograciasa dwoma strumieniami niby potężny głaz, którego nie sposób podmyć ani obalić. Potem maski opadły z trzaskiem na odkryte wnętrza czaszek, w maskach zabłysły paciorki oczu, w niektórych poruszyły się wargi. Nie znany reżyser tej sceny przywrócił jej głos, korytarz wypełnił się hałasem.

— To przerażające — mamrotał Deogracias. — Byłem poza czasem.

Zapragnął odtworzyć poprzedni stan, lecz bez powodzenia. Ruszy] niemrawo do przodu przytłoczony ciągle przeżytym doznaniem. Dwa słowa: poza czasem — dzwoniły w jego świadomości natarczywie i zniewalająco.

Zmienił kierunek i w poprzek tłumu podążył w kierunku najbliższych wind. Wszedł do pierwszej z brzegu i jechał nią dopóty, dopóki przez otwarte grodzie nie uderzył w oczy słoneczny blask, a w nozdrza zapach jeziora. Wtedy wysiadł. Piasek, porośnięty gdzieniegdzie kępami długiej trawy usuwał się spod butów. Windy dzieliło od wody dokładnie piętnaście kroków.

— Ciasno — mruknął pod nosem. Opalający się ludzie spoglądali na niego z. niechęcią. Z nieba lał się żar, było parno, koszula Deograciasa szybko namokła od potu.

— Przesadzają z tym upałem, nie? — powiedział z boku męski głos. Wysoki mężczyzna — ale nie ten, który kręcił się w banku — stał po kostki w wodzie trzymając za nadgarstek rękę ładnej, długonogiej dziewczyny.

— Tam sprzedają nakrycia głowy — zaszczebiotała dziewczyna i wewnętrzną częścią bosej stopy potarła o łydkę, żeby otrzeć z niej piasek.

— Więc chodźmy — zdecydował mężczyzna po dobrej minucie. Ruszyli przez grząski piach, z wysiłkiem przebijając gęste powietrze. Deogracias powlókł się za nimi, pot zalewał mu oczy. Dwa kroki przed nim nogi dziewczyny wdzięcznie zmagały się z plażą.

Nakrycia głowy sprzedawała kobieta o skupionej, złej twarzy. Formowała je na miejscu szybkimi ruchami rąk z zakrzepłej masy, której porcja co kilkanaście sekund wypływała z gardzieli niewielkiego, beczkowatego urządzenia do specjalnych form. Para, za którą przyszedł Deogracias, głośno dyskutowała nad wyborem fasonu. Dziewczyna zrzuciła koszulkę, wachlowała nią wilgotną skórę. Deogracias spoglądał na nią ukradkiem. Wybrał rodzaj kapelusza o szerokim rondzie, który ciemniał lub jaśniał, zależnie od oświetlenia. Kobieta uformowała kapelusz na jego głowie; stał patrząc spod poczerniałego okapu ronda na złoty piasek, potem obrócił się tak, by w polu widzenia znalazła się tamta para. Dziewczyna nadal wachlowała się koszulką; rondo, zasłaniając oczy, pozwalało przypatrywać się jej bezkarnie.

Odczekał jeszcze parę minut wykonując niepotrzebne manewry rękoma wokół nowego nabytku; para ciągle nie mogła się zdecydować, więc poczłapał piaskiem w kierunku drzew i zarośli. Ludzi było tam jakby mniej. Między drzewami, nad samą wodą przechodziła ściana. Deogracias zajrzał w głąb wyobrażonego na niej krajobrazu, na który składały się pokryte lasem, wzgórza i dalsza, rozległa część jeziora, westchnął, nie zdejmując kapelusza ani ubrania wyciągnął się na gołej ziemi. Patrząc na słońce przebijające mozolnie przez plątaninę liści i gałęzi przypomniał sobie, że ze zbocza jednego ze wzgórz unosiła, się w niebo wąska smużka dymu — pewnie stał tam szałas albo chatka zbudowana z ciosanych bali — a po wodzie jeziora szczęśliwi ludzie pływali na jachtach.

— Ja chcę do słońca — upierała się dziewczyna.

— Do diabła, czy pragniesz mojej śmierci, kobieto? — dyszał mężczyzna. W nadchodzących Deogracias poznał parę, którą zostawił przy stoisku z nakryciami głowy; oboje zdecydowali się na identyczne szerokie stożki.

— Dalej jest ściana! — krzyknął ku nim w momencie, kiedy go wymijali.

— Aha — powiedział mężczyzna wyraźnie stropiony. — Właśnie pomyślałem, że powinna być gdzieś tutaj. Można obok pana?

Usiedli. Mężczyzna wrzucił do wody kilka kamyków.

— Powoli staje się to nie do zniesienia — powiedział. Był zły, rzucał słowa jak kamienie. — Te wszystkie ściany, landszafty, ciasnota na każdym kroku. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem sam.

— Mogę odejść, jeśli pan zechce — odezwał się Deogracias, choć prawdę mówiąc nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z miejsca. Słońce widziane przez sitko z gałęzi i liści działało jak narkotyk.

— Nie myślałem specjalnie o panu — znowu kilka karmieni w wodę. — Przez parę godzin jesteśmy na siebie po prostu skazani. Myślałem bardziej ogólnie… że żyjemy tu stłoczeni jak stado szczurów w ciasnym pudle.

— Kochany, tyle razy już to mówiłeś — westchnęła dziewczyna.

— Wolność jest prawem do samotności — Deogracias uznał za stosowne włączyć się do dyskusji.

— I powiem raz jeszcze! Jestem biologiem, wie pan… Nasz sztuczny, iluzoryczny świat jest dla nas Matką, on nas kształtuje, naszą mentalność, świadomość, wrażliwość. Jesteśmy tak samo skrzywieni przez liczne jego ograniczenia — ściany, zakazy, bariery myślenia — jak skrzywiony jest on sam. Taka sytuacja nie nosi cech stabilności, musi zatem znaleźć rozwiązanie — i znajdzie je, prędzej czy później ściany muszą runąć, ludzie na to czekają. Niech pan spojrzy dookoła: u Quevasa pijacy śpią przytuleni do kufli, ludzie są senni, ospali, śpią na krzesłach, śpią idąc, śpiąc, kochając się. Trzeba ich obudzić.

— Odnoszę to samo wrażenie — czekał uprzejmie Deogracias. Jego wyobraźnia pracowała gorączkowo nad obrazem znudzonej piękności, siedzącej kilka kroków dalej. — Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, wszystkim chce się spać, nie wyłączając mnie i pana.

— Mnie także chce się spać — ziewnęła przeciągle dziewczyna.

— Ten świat jest pełen syfa, sny w nim są obrzydliwe, mnóstwo majaków i zjaw, rano budzę się z krzykiem, bo zdaje mi się, że ściany mnie zgniotą. Wstaję, zjadam dziwne potrawy o obrzydliwym smaku — i nic dziwnego, skoro każdy atom był przez każdego z nas z dziesięć tysięcy razy na przemian wdychany, trawiony i wydalany. Gdzie znaleźć, proszę pana, naprawdę czystą, zimną wodę, nie oślizgłą od wielokrotnych regeneracji? Czego się dotknę, jest śliskie od ludzkich oddechów, cokolwiek bym kupił, było zawsze kupione przede mną. Każda moja rzecz komuś wcześniej służyła — w innej formie, każda kobieta była przez kogoś wytrwale używana, zanim trafiła do mnie. Jak długo można żyć w zamkniętym układzie, trzymając w zębach koniec rury odpływowej własnego sedesu? Grad kamieni poleciał do wody.

— Myślę, że byłeś niemiły — powiedziała dziewczyna kokieteryjnie. Od jej głosu Deograciasa przebiegły ciarki.

— Dusimy się we własnym sosie — usłyszał. — Dla wszystkich ta sama sztuka, taka sama muzyka, widowiska. Od wszechobecnego video chce mi się po prostu rzygać. Gdybym miał jechać na poziom sześćdziesiąty dziewiąty, wolałbym się przedtem zastrzelić. Nasza kultura — jak my — zbyt długo żywiła się sama sobą, teraz przypomina węża, co połknął własny ogon. Żeruje na najniższych instynktach, jedynym jej celem stało się zaspokajanie masowego zapotrzebowania na tanią rozrywkę. Trzeba jej — jak nam — oddechu. Widzi pan — rzucił kamyk — wszystkim przeszkadzają ściany. Cały ten statek jest po prostu wielką salą B u Quevasa — był pan tam kiedy? Za jedną piątą ceny łyknie pan piwa syntetyzowanego wprost z moczu pijących. Cała “Dziesięciornica” to taka sala B. Tylko większa. — Na czym polega analogia ze szczurami?

— Obserwacje zamkniętej kolonii szczurów są bardzo pouczające. W początkowym stadium liczba osobników rośnie. Po osiągnięciu przez populację pewnej liczebności granicznej wyczerpują się zapasy żywności, rośnie natomiast ilość odchodów — szczury rzucają się na siebie i mordują wzajemnie, aby przetrwać. Wiele zjawisk pozwala wnosić, proszę pana, że jesteśmy w przededniu szczurzej katastrofy. Nie ma dnia, żeby ktoś nie został zamordowany. Pobity. Okradziony, zgwałcony.

Rzucił jeszcze kilka kamieni, wstał i oznajmił, że pójdzie przynieść coś do picia. Deogracias podparty ręką patrzył, jak się oddala. Następnie przez dłuższy czas wpatrywał się w piersi dziewczyny. Później podniósł głowę, żeby brzeg ronda odsłonił jej oczy.

— Jak pani ma na imię? — Nie poznał własnego głosu.

— Vanna.

— Co pani robi dziś wieczorem, Vanno?

— Och, jestem mocno zajęta.

— Odbędzie pani seans gimnastyczny razem z przyjacielem?

— Oj, nieładnie — pogroziła sobie przed nosem paluszkiem. — Skąd pan wie? Obiecałam mu.

— A jutro? — nastawał dalej bezczelnie Deogracias.

— Jutro… nie mam planów — każde słowo wypowiadała prężąc długi i zgrabny tułów. Wtedy jej piersi uwydatniały się i Deogracias czym prędzej zjeżdżał rondem, żeby zasłonić się przed jej wzrokiem.

— Gdzie pani mieszka?

— Różnie… ostatnio na sto trzecim.

— Z nim? — kiwnął podbródkiem w stronę, gdzie zniknął mężczyzna. — Więc może spotkamy się u Quevasa? Lubi pani dobre piwo, Vanno?

— Zgoda — roześmiała się perliście wyciągając przed siebie szczupłą, długą dłoń z mnóstwem pierścionków na palcach. Jej dotyk go przeraził, żegnał się pośpiesznie i opryskliwie.

Odchodząc spotkał mężczyznę, który niósł dwa wypełnione pienistym płynem naczynia.

— Nie wziąłem dla pana — usprawiedliwiał się. — Mam za mało rąk. Ale proszę upić trochę stąd — wetknął mu w rękę kubek i nie przestawał zachęcać, więc Deogracias połknął kilka łyków. — Prawda, że obrzydliwe? Mówię panu, ten świat to zepsuta maszyna, w której żyjemy jak szczury. Wyobrażam sobie inny świat, pełen pięknych dziewcząt, mądrych i szlachetnych chłopców, gdzie panowałaby powszechna harmonia, w której i lew, i jagnię mogłyby żyć obok siebie. W moim świecie codziennie mógłby pan oglądać krwawe zachody prawdziwego słońca, zieleń byłaby soczysta, nie brudna, świeże powietrze pachnące igliwiem, rozległe przestrzenie, wysokie góry o ośnieżonych szczytach, szumiący ocean, złoty piasek, długonodzy, opaleni, szczęśliwi ludzie na plaży.

— Niech mnie pan nie załamuje — powiedział Deogracias, — Pański świat to czysta pornografia. Już lepiej ordynarnie pić alkon niż wymyślać pokraczne wizje, od których bije groza.

Tamten gapił się, nań osłupiałym wzrokiem.

— Zresztą nie jest pan daleki od ideału — rzucił Deogracias na odchodnym. — Niech się pan rozejrzy. Wszystko, o czym pan zamarzył, jest z panem. Do widzenia.

Skręcił do pierwszej knajpy, jaka się nawinęła. Napis “Pierwszy kieliszek darmo” spłynął mu po twarzy srebrnymi iskierkami, gdy przebijał zasłonę. Za nią była biała noc; parę zdecydowanych kroków i natknął się na kokon jasności. W samym środku chwiał się blat na długim wysięgniku podobnym do szyi dinozaura; z tej samej łodygi wyrastał prosty zydel, który usłużnie zatrzymał się przed wchodzącym. Wbrew pozorom był bardzo wygodny. Zaledwie Deogracias usiadł, zydel zamieniony w fotel z oparciem i poręczami pożeglował pod niebiosa i dobił do blatu. Napełniony do trzech czwartych kieliszek tkwił na wprost srebrnego kraniku. Pierwszy łyk przeleciał przez gardło jak woda.

“Stukoronowy krezus”.

Deogracias odwrócjł się gwałtownie. Facet, który kręcił się w oddziale banku Gramma, przechylał właśnie szklaneczkę z cieczą nad tęsknie rozwartym pyszczkiem. Nie można powiedzieć, żeby się spieszył. Kierowany pewną ręką poziom cieczy spokojnie zjeżdżał srebrną kreską ku krawędzi naczynia. Na samym brzegu kreska zawahała się przez moment, drgnęła i ciecz spadła maleńkim wodospadem prosto w czeluść. Grdyka na ten znak wykonała trzy nerwowe skoki, gardło wydało przeciągły wydech, powieki niechętnie uniosły się do góry. Para oczu spojrzała na Deograciasa bez zainteresowania.

— Podglądałeś mnie, chłopcze — stwierdził mężczyzna. Jego kokon przylegał do kokonu Deograciasa jak butla tlenu do drugiej butli.

— Owszem — rzekł Deogracias. Było za późno, żeby się wycofać. — W moim wieku nie należy tracić żadnej okazji, żeby się czegoś nauczyć.

— Też tak uważam.

— Sądząc po prezentowanych umiejętnościach jest pan wybitnym prestidigitatorem.

— Nie najwybitniejszym — odparł mężczyzna skromnie i nieco opryskliwie, jakby temat sprawiał mu znacznie mniej przyjemności niż wykonany przed chwilą passus.

— Szedł pan za mną przez cały czas?

— Nie. Ale miałem cię na oku.

— Po co?

— Z ciekawości. Jestem człowiekiem ciekawym, interesuję się ludźmi, zaczepiam ich, nakłaniam do zwierzeń. Potem przez długie godziny zastanawiam się, co mi opowiedzieli.

— Zadaje sobie pan wiele trudu. Podziwiam pana. Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Blacie — powiedział do blatu swego stolika — spręż się i wydal z siebie czym prędzej dwa razy to samo.

— Nie rozumiem — powiedział blat.

— Tak bywa czasem i z ludźmi — oznajmił mężczyzna bez radości. — Mimo poważnych niekiedy wysiłków z naszej strony uzyskujemy od bliźnich niezrozumiały bełkot, niewart czasu potrzebnego, by go wysłuchać. Dwa razy alkon, do cholery.

— Jest pan człowiekiem gadatliwym — zauważył Deogracias.

— Zgadza się, chłopcze. Gadatliwość to jedyna broń ludzi, którzy nie mają wiele do powiedzenia. — Podstawił kieliszki pod kranik, który napełnił je samoczynnie. — Muszę wyrzucać z siebie potoki słów, inaczej stracę nawet tę małą, statystyczną szansę wypowiedzenia jednego zdania dziennie, które pozwoli mi wieczorem spokojnie ułożyć się do snu.

Ujął szklaneczki w dłonie i spojrzał spode łba na Deograciasa.

— Przyjmiesz mnie do kompanii, chłopcze? Nazywam się Keiken.

— Nie — powiedział Deogracias. — Pan był wobec mnie nieuprzejmy.

— Ja? — zdziwił się mężczyzna stawiając szklaneczki na blacie. — Niemożliwe. Nie powiedziałem nic, co mogłoby urazić.

— O krezusie też pan nie… — nagle zdał sobie sprawę, że Keiken miał rację. Te słowa pojawiły się same. Mózg wygenerował je samodzielnie.

— Nie — powiedział Keiken. — Ja je do ciebie nadałem.

— Co… co pan zrobił?

— Nadałem je do ciebie.

— Potrafi pan nadawać myśli?

— Nadawać i czytać. Każdy potrafi, ty również, tylko nie wszyscy o tym wiedzą.

— Chcę nadać coś do pana.

— Dobrze. Patrząc mi w oczy pomyśl to i czekaj na odpowiedź.

“Przepraszam pana. Chciałbym, żeby się pan przybliżył.” Osadzony na wężowej szyi wysięgnika blat Keikena zaczął płynąć w powietrzu. Kokon posuwał się w ślad za nim. Brzegi blatów po połączeniu zrosły się natychmiast, kokony zlały się w jeden. Pogrubiony wysięgnik widziany z góry wyglądał jak pień egzotycznego drzewa.

Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.

“Dziwię się panu, Keiken, że tak wielką tajemnicę powierzył pan tak ochoczo byle włóczędze.”

“Idąc korytarzem natknąłem się przypadkowo na twój sygnał elementarny. Jest to coś w rodzaju biopola encefalicznego, kiedy mózg pracuje na biegu jałowym. Natężenie sygnału zależy oczywiście od odległości, ale i od predyspozycji indywidualnych. Twój sygnał był bardzo silny, nie mogłem go nie zauważyć. Nie jesteś pospolitym włóczęgą, jesteś — jeśli cię takie sformułowanie nie obrazi — anormalny. Zwyczajni ludzie wytwarzają tak słaby sygnał elementarny, że prawie nie do wykrycia bez wzmocnienia.”

“Scena z mózgami to też pańska sztuczka?”

Keiken kiwnął głową.

“Wzmocniłem twoje pole, bo nie mogłem się powstrzymać, żeby nie dać ci tego doznać. Niezwykłe uczucie, wejście w inny świat — pamiętam, kiedy sam doświadczałem go po raz pierwszy. Przeraziłeś się? Mózgi większości ludzi są pogrążone w letargu, przeciętny człowiek wykorzystuje tylko osiem procent możliwości mózgu. Reszta leży odłogiem. Gdyby wykorzystać dziewięć dziesiątych, nie jedną, szedłbyś kwitnącą łąką zamiast wypalonym lasem.”

— Przepraszam — powiedział Deogracias. — Zmęczyłem się. Niech pan pozwoli mi odpocząć.

— W takim razie napijmy się, chłopcze. Deogracias połknął swój alkon bardzo szybko, żeby móc napawać się teatrem, jaki z picia zwykł czynić Keiken, ale odstawiając szklaneczkę napotkał tylko jego roziskrzone oczy.

— Dość żartów, panie Keiken — powiedział niespodziewanie ostrym głosem. — Czego właściwie chce pan ode mnie? Przecież to jasne jak słońce, że jest pan Dwukolorowym.

Keiken obracał szklaneczkę w dłoni, zajęty swoimi myślami.

— Dalej twierdzi pan, że spotkał mnie pan przypadkowo na korytarzu? Chce pan wiedzieć, co myślę o takich przypadkach?

— Dobrze — westchnął z rezygnacją Keiken. — Powiem ci tyle, ile mi wolno. — Prawie natychmiast przeszedł na transmisję: “Przede wszystkim nie jestem Dwukolorowym. Dwukolorowi są wymysłem Souta.”

“Więc kim pan jest, do cholery?”

“Już sobie tłumaczyliśmy. Cechują mnie ponadnormalne zdolności umysłowe.”

“Brawo. Ładnie mnie pan spławił.”

“Mówiąc więcej naruszyłbym reguły Gry. Nie kpij z mojej niemożności, jeśli nie znasz jej powodów.”

“Niech pan je wymieni, wtedy je uszanuję.”

“Moja misja jest inna. Szukałem cię, żeby cię ostrzec. Jesteś obecnie najbardziej poszukiwanym człowiekiem na całej “Dziesięciornicy”. Dobrze, że się nie spóźniłem. Szukają cię Dwukolorowi — zostańmy przy tej nazwie, mimo że Dwukolorowi nigdy nie istnieli, jak nie istniała Planeta Dwóch Kolorów i wszystko, co się wokół niej wydarzyło.”

“W takim razie skąd wracamy?”

“Nie odpowiem. Każda odpowiedź rodzi nowe pytania; szkoda na nie czasu.”

“Przyjdą się zemścić za wysokie poziomy?”

“Nie wiem. Śmierć Dyerxa Pierwszego spowodowała, że zwrócono na ciebie uwagę. Całkiem możliwe, że spróbują wykorzystać twój organizm do transplantacji nowego Dyerxa. Jeśli to nastąpi, przestaniesz istnieć jako Deogracias Ouarr. Zapomnisz o dzieciństwie, o dotychczasowym życiu. Od momentu zakończenia metamorfozy każda komórka twojego ciała podporządkuje się roli Dyerxa w Grze. Staniesz się Dyerxem. Czemu zmniejszasz natężenie emisji?!

“To… to przecież morderstwo!”

“Morderstwo osobowości — tak. Wy nazywacie to ładniej: zamiana osobowości. U nas zamianę na Dyerxa traktuje się jako wyróżnienie. Nie każdy nadaje się na Dyerxa, nie każdy może nim być. Ty — mógłbyś,”

“Jak mam się ratować?”

“Przeciwstawisz im siłę woli. To jedyny dostępny dla ciebie sposób, by nie zdołali tobą zawładnąć. Pamiętaj: jedna z tajemnic Gry, która toczy się na statku, polega na respektowaniu przejawów działania woli. Woli silniejszego. Bezwolni giną bądź czeka ich los nowoczesnych niewolników. Tyle powinieneś wiedzieć. Teraz odejdę. Nie próbuj mnie ścigać, oszczędzisz czas i siły.”

“Ostatnie pytanie — o czystość intencji. Dlaczego obchodzi pana, co się ze mną stanie?”

“Zabijając Dyerxa automatycznie włączyłeś się do Gry, Tak się składa, że i ja jestem jej uczestnikiem. Chcę cię mieć po swojej stronie.”

Keiken uśmiechnął się, jego fotel utracił połączenie z blatem i jął zsuwać się na sprężystej łodydze wzdłuż pnia. Z dołu Keiken kiwnął Deograciasowi ręką. — Dam ci dobrą radę — zawołał. — Noś ten kapelusz jak najdłużej. — Po chwili był poza obrębem kokona.

Deogracias siedział bez ruchu obserwując mimowolnie, jak coś, co mogło być sygnałem elementarnym Keikena, wietrzeje powoli z jego mózgu. Poczuł się nagle pusty, skrzywdzony/ i samotny. Podstawił kieliszek pod kranik.

— Alkon — zadysponował. — I pół litra zormaxu.

Popijając słaby koktajl usiłował wymyślić, co będzie robił dalej. W naczyniu pokazało się dno. Włożył palec w otwór pekuniarny, ale światło nie zabłysło.

— Zapłacone — powiedział blat.

Nawet się nie zdziwił. Te same srebrne literki umykały mu z twarzy jak stadko drobnych rybek, gdy wychodził na korytarz. Ruch się zmniejszył. Stał niezdecydowany, zastanawiając się, dokąd pójść, kiedy czyjaś ręka zamaszystym ruchem strąciła mu z głowy kapelusz. Zobaczył wokół siebie kilka młodych, czerwonych od alkoholu twarzy, błyszczące prowokacją oczy, odsłonięte w drapieżnym grymasie zęby. Sprawca incydentu stał przed nim o trzy kroki. Czekał z zaciśniętymi pięściami.

“Podnieś kapelusz!”

Nie krzyknął tego, nawet nie wypowiedział. Tamten z naprzeciwka jakby się zawstydził; spuścił wzrok, poszukał nim kapelusza, schylił się bardzo powoli, otrzepał go, a potem ostrożnie, jakby stąpał po rozżarzonych węglach, zbliżył się, i wyciągnął rękę z kapeluszem w stronę Deograciasa. Dopiero po oddaniu kapelusza odważył się popatrzeć wyżej.

— Przepraszam — wybełkotał ledwo zrozumiale — to takie… dziwne… nie wiedziałem…

Jego oczy były dwoma dołkami wypełnionymi po brzegi strachem. Przypominały pod tym względem oczy Filmowca, przestępcy doprowadzonego właśnie do kliniki Medicusa.

— Czego się pan boi? — zwrócił się do skazańca Emmery. Zaczął z szelestem wertować odebrane od strażnika papiery. Zawierały wszystko, co potrzeba. — Ćwiartowanie przed kamerą naiwnych panienek zawsze powinno kończyć się w ten sposób. Co pan mówi? że nie?

Filmowiec posłał przed chwilą w jego stronę niewyraźne przekleństwo, lecz nie odważył się powtórzyć go głośno.

— Niech się pan rozbierze — powiedział Emmery siadając za pulpitem, na który wcześniej rzucił papiery. Oparł się na nich wygodnie łokciami, ujął w dłonie gładko wygolone policzki, jakby za chwilę zamierzał zdjąć sobie głowę z szyi w celu zademonstrowania jej audytorium. Siedząc w ten sposób miał przed sobą strażnika, a skazańca z boku. Nie musiał wcale na niego patrzeć, żeby wiedzieć, iż stoi nieruchomo i nie reaguje na polecenie. Emmery lubił oszukiwać ludzi pozorując zamyślenie albo brak uwagi.

— No, na co pan czeka? — odezwał się znużonym głosem. — Chyba nie spodziewa się pan, że będę się z panem bił, by zechciał pan zdjąć ubranie… prawda, panie Puthovan?

Puthovan to było nazwisko strażnika.

— Myślę — powiedział Filmowiec — że to nie ma znaczenia.

— Co nie ma znaczenia? — zainteresował się Emmery.

— Czy zdejmę ubranie, czy nie. Jeśli to panu nie przeszkodzi, wolałbym nie umierać nago.

— Panie Berkovitz — powiedział Emmery po krótkiej chwili nie zmieniając głosu ani o ton — pańskie widzenie spraw nie bardzo pokrywa się z rzeczywistością. Można w końcu zrozumieć, że pilno panu do odbycia nałożonej przez sąd kary, ale sprawiedliwość na tym statku nie zasadza się na sprincie. Wyrok śmierci stałby się zanadto podobny do popołudniowej pieszczoty, gdyby miał być wykonywany natychmiast. Żeby pan pojął, co to znaczy umrzeć, musi pan sobie najpierw przypomnieć, co znaczy żyć. Innymi słowy po małym zabiegu — nawet panu powiem, na czym będzie polegał — zostanie pan wypuszczony na wolność. Będzie pan miał do dyspozycji dobę. Po tym czasie złapią pana z powrotem, odłowią jak karpia, wyrwą z samego środka uciech, może nawet rozkoszy — i oddadzą katu. Umierając musi pan żałować życia, nie ma rady.

Filmowiec stał milcząc ponuro. Nagle podniósł głowę; Emmery odnotował jego ożywienie z satysfakcją, mimo że nadal z okrągłą jak kula głową w dłoniach przyglądał się strażnikowi.

— Nie wierzę panu! Dlaczego miałbym panu wierzyć?

— Nie musi pan, drogi panie Berkovitz. Nie mam najmniejszego interesu przekonywać pana. Niech pan zdejmie ubranie i położy się na stole, bym mógł spokojnie pana zbadać, a następnie wszczepić panu mikrosygnalizator nastawiony na 24 godziny. Czyżby liczył pan na to, że w roztargnieniu zainstaluję go we wskazanym przez pana miejscu, a pan w pół godziny później wydłubie go stamtąd nożem? Potrzebny panu parawan?

— Nie — Filmowiec opieszale zaczął zwlekać bluzę. — Gdzie się położyć?

— Na tamtym stole — wskazał kciukiem za siebie Emery. — Już? Ręce wzdłuż boków. Teraz pan uśnie. Proszę pomyśleć o czymś przyjemnym… o łące pełnej kwiatów, o pańskiej ostatniej faworycie, bo ja wiem? o tym, jak pan kręcił film “Modliszki”… miał pan pod dostatkiem aktorek, żeby powtarzać ujęcia?

— Niech pana szlag… — zaczął Filmowiec, ale zasuwająca się nad nim gondola stłumiła resztę słów.

— Za godzinę będzie po wszystkim — rzekł Emmery do strażnika. — Chciałbym, żeby pan się gdzieś podział. Tak będzie lepiej.

Strażnik bez słowa skierował się w stronę wyjścia. Wtedy Emmery zwlókł się z fotela niechętnie i poszedł je zablokować. Przed sekundą zawory wpuściły do gondoli porcję gazu usypiającego, bez barwy i bez zapachu. Oczy Filmowca straciły wyraz, patrzyły wysoko ponad pokrywę gondoli, zanim nie opadły na nie powieki.

— Śpi — powiedział do siebie Emmery tak samo znużonym głosem. Prawie nie patrząc na klawiaturę włączył na nowo układ dozujący. U wezgłowia wysunęła się cienka jak włos igła i ugodziła Filmowca nad uchem. Emmery tymczasem uklęknął obok stołu, otworzył układ zabezpieczeń, przekręcił dźwigienkę w położenie oznaczone na skali na czerwono. Nie patrząc więcej na Filmowca, usiadł znowu przy pulpicie, żeby przeczekać, aż wstrzyknięty środek zacznie działać. Wewnątrz gondoli w tym czasie kłuły ciało Filmowca kolejne igły, stado przylg oblepiło gęsto jego czoło i skronie, krzątała się cała skomplikowana maszyneria, a Filmowiec poddawał się jej zabiegom z niegasnącym uśmiechem na twarzy, zadowolony, może nawet szczęśliwy.

Emmery siedział przy pulpicie pogrążony w rozmyślaniach. Kiedy nikt go nie widział, kiedy nie było przed kim grać roli, którą sam sobie naznaczył, opadała zeń cała poza i stawał się po prostu niemłodym, zmęczonym człowiekiem.

Dwa dni temu wezwał go Medicus.

— Kolego Emmery — powiedział. — Trzeba żeby był pan pojutrze wieczorem do dyspozycji. Dziś albo najpóźniej jutro zostanie skazany niejaki Berkovitz, zwany Filmowcem… słyszał pan o tej sprawie? Będzie z nim trochę roboty.

— Dlaczego ja? — zapytał swoim beznadziejnym głosem Emmery, po czym nie czekając na odpowiedź Medicusa wyszedł.

Nienawidził Medicusa — między innymi za jego stanowczość i nieprzystępność. Jak mogła wyglądać ich dalsza dyskusja, jeśli założyć, że Medicus zniżyłby się do dyskutowania własnej decyzji? — Panie profesorze, mówiłem już panu, że nie będę tego robił, żeby mnie wyłączyć. — Owszem, kolego Emmery, mówił pan. Co z tego, że pan mówił? — Jest to sprzeczne z etyką zwykłego śmiertelnika, a co dopiero lekarza. — Uważa się pan za lekarza, kolego Emmery? Wie pan, świat nie jest tak prosty, jak nam się często wydaje. Doprawdy jestem; panu wdzięczny, że nie powołał się pan na Hipokratesa. Filmowiec jest osobnikiem chorym, męczy się w naszym mikrospołeczeństwie — a ono męczy się z Filmowcem. Nie wpadło panu do głowy, że może pańską rzeczą jest przyniesienie ulgi obojgu? Minęły czasy, kolego, kiedy rola lekarza sprowadzała się do puszczania lub tamowania krwi, przeszczepiania śledziony i wycinania wyrostka. Dziś każdy członek społeczeństwa pełni w nim określoną rolę; wymagam, aby pojutrzejszy wieczór spędził pan tak, a nie inaczej. Niech sobie pan przypomni, że nie pracuje pan u mnie za darmo, że nie za darmo! Niechże to dotrze do pana, kolego Emmery! W końcu jestem pańskim przełożonym.

Pieniądze i przełożeni, myślał Emmery. Dwa najplugawsze wynalazki ludzkości. Obydwa przeznaczone do upodlenia. Ludzie dla pieniędzy stają się bardzo podli — i tak samo z polecenia przełożonych. Kto ma podwładnych, może ważyć Się na największą nikczemność — zlecając ją podwładnemu do wykonania spycha zarazem nań odpowiedzialność i oczyszcza się od winy. A podwładny, gdy przyjdzie do rozliczeń wobec świata i ludzi, co może znaleźć na swoje usprawiedliwienie oprócz “ja tylko wykonywałem rozkazy”?

Włączył ekran. Na zielonym tle pulsował krwawo encefalogram Filmowca. Kiedyś w sytuacji podobnej do tej zastał go Medicus — jego wejście znosiło blokadę pola. Spojrzał na zielony ekran, na dwie dodatkowe elektrody. “Myślę, że nie powinien pań przychodzić tutaj w takich momentach”, powiedział do niego Emmery. Medicus nie patrząc na niego wyszedł. Potem, wyznaczając Emmery’emu kolejne zadanie, powiedział półgłosem: “Zdaje mi się, kolego, że pan po prostu lubi tę robotę”. Ile razy Emmery myślał o tej chwili, tylekroć pragnął zabić Medicusa.

Wykres się zmieniał, więcej było pików, rosła aktywność mózgu. Filmowiec budził się. Emmery włączył niewidzialny mikrofon wbudowany w pulpit.

— Kochany panie Berkovitz — w jego głosie było tyle uczucia co w wyciętej wątrobie — minęła cała doba. Spał pan jak dziecko, więc postanowiliśmy nie budzić pana niepotrzebnie. Zna pan to powiedzenie: tylko zbrodniarz potrafi zbudzić śpiącego bez powodu? Nie, nie musi pan potwierdzać, pański narząd mowy został chwilowo odłączony. Również starania, by uruchomić kończyny, są bezcelowe — ciało pana nie słucha. Włączony, jeśli tak wolno rzec, jest pański mózg oraz wszystkie zmysły, aby mógł pan umrzeć w pełni świadomie. Widzi pan, wpadliśmy na pomysł, żeby zaoszczędzić panu całodobowego wysiłku i zaaplikować nieco neuraxu — właśnie dzięki niemu przypomniał pan sobie we śnie najszczęśliwsze chwile w swoim życiu. Prawda, że i panu takie wyjście wydaje się lepsze? Teraz natomiast nadszedł czas, panie Berkovitz, oby pożegnać się ze światem.

Przełknął ślinę. Wpatrywał się w rozkołysany ideogram niemal z rozkoszą.

— Dlatego właśnie pozwoliliśmy sobie niepokoić pana przebudzeniem. Decyzję tę podyktowały względy humanitarne. Uznaliśmy, że miałby pan do nas uzasadnione pretensje, gdybyśmy pozwolili panu po prostu zasnąć; sen jest bratem śmierci, ale zaledwie przyrodnim. Za minutę spotka się pan oko w oko z siostrą snu. Poeci twierdzą, że jest piękna — a pan lubi piękne kobiety, nieprawdaż? Odpowiedni preparat krąży już w pańskich żyłach. Umrze pan nagle, gdyż takie jest prawo skazańców. Czy nic pan jeszcze nie czuje? Nic pan nie przeżywa? Zostało panu trzydzieści sekund, niech pan korzysta z nich jak może. Dwadzieścia pięć. Dwadzieścia. W imieniu załogi “Dziesięciornicy”, Prezydenta i własnym żegnam pana, kochany panie Berkovitz.

Загрузка...