4

Bardzo dużo światła. Dzień? Cisza, żadnych głosów.

— Nareszcie — powiedział Werner. — Strasznie długo spałeś. Jak samopoczucie?

Werner? Przecież on…

— Żyjesz, Werner? A ja myślałem…

— Nie jest tak źle, stary Werner ma twardą głowę. Gorzej z Valentinem — do tej pory nie odzyskał przytomności.

— Co to właściwie było?

— Bo ja wiem? Facet był chyba hipnotyzerem czy kimś takim. Nie mogłem pozbierać myśli, kiedy na mnie spojrzał. Szedł ku mnie, a ja stałem jak słup, choć wiedziałem, że zaraz mi przyłoży. Bałem się, ale nie mogłem nic zrobić. Matko materio, nigdy bym nie przypuszczał, że można go kropnąć podpuściwszy tak blisko. Podobno prawie wsadził ci palec w lufę od miotacza?

— Nie wiem, jak to się stało, że wystrzeliłem. Nie mam pojęcia.

— Opowiadali mi o tym tamci chłopcy, jeden przez drugiego, a ja mogłem ich słuchać bez końca. Wykopyrtnął się jak kręglowy król!

— Czemu żaden nie stanął za warni?

— Bali się go. Mówili, że załatwił wcześniej jednego z nich dokładnie tak, jak mnie i Valentina.

— Ponurego Draba? Co z nim?

— Lekarz mówił, że wyjdzie z tego. Sam Medicus robił mu operację…

— Medicus z nami?

— Skądże. Myślisz, że fatygowałby się specjalnie na sto siedemdziesiąty szósty? Sami do niego zjechaliśmy.

— To już się nie bijemy?

W krótkich żołnierskich słowach Werner opowiedział Deograciasowi, jak Prezydent Laveerson wygłosił przemówienie w video i nazwał bunt “tragicznym nieporozumieniem”, któremu jak najszybciej należy położyć kres. W zamian za kapitulację obiecał zbuntowanym pokładom zniesienie szykan wobec tych, którzy złożą broń.

Część zbuntowanych przyjęła przemówienie Laveersona z entuzjazmem, część była zdania, że nie należy ufać nawet Prezydentowi. Trwały dyskusje, gdy video ogłosiło komunikat, że Prezydent przybędzie osobiście, by przyjmować kapitulację. Na sto siedemdziesiątym szóstym wybuchły krótkie walki, zastrzelono kilku gwałtowniejszych oponentów, zaczęły meldować się pierwsze windy, którymi zjechali ranni i kobiety. Następnie na sto siedemdziesiąty szósty wyjechał Laveerson, ale tego Werner już nie widział, bo sam zjechał wcześniej razem z Deograciasem i Ponurym Drabem do szpitala na sto piątym.

“Jak długo właściwie byłem nieprzytomny? A może rzeczywiście spałem? Nie czuję wcale zmęczenia, więc chyba spałem… brak przytomności to pewnie rodzaj snu. A śmierć? Czy umrzeć to tak jak zasnąć?”

— Werner?

— O co chodzi?

— Jak poznać, czy się spało, czy było nieprzytomnym?

— Zdaje mi się — powiedział po namyśle Werner — że gdybyś stracił przytomność, nic by ci się nie śniło. Kompletnie nic. Więc spałeś.

— Ale mnie naprawdę…

Wtedy sobie przypomniał. Śniło mu się, że był makiem, cieszył się spojrzeniami słońca, pił łzy kapiące z nieba i zginał bez szemrania grzbiet, gdy wiatr spieszył się bardziej niż zwykle. Zdawało mu się, że jest szczęśliwy, ale przecież szczęście nie polega tylko na tym, by widzieć słońce, czuć deszcz i przekomarzać się z wiatrem, inne maki były najwidoczniej tego samego zdania, toteż gdy pewnego dnia obok przechodził człowiek, jeden z maków wskoczył mu na plecy, przebił łodygą jego czarną kurtkę, wrósł w jego ciało, płatkami nagle poszkarłatniałymi zakołysał jak motyl skrzydłami i przywarł nimi do swego wierzchowca. Człowiek oddalił się z makiem w plecach, ale nie uszedł daleko. Wykręconą w tył ręką usiłował zerwać kwiat, który czerwienił się wśród czerni jak wielka krwawiąca rana; stopniowo ruchy człowieka traciły impet, mak — przyłożona do pleców żagiew — wyczerpywał jego siły. Odwrócił się i upadł twarzą między kwiaty.

Jego twarzy Deogracias nigdy nie zapomni. Miał kędzierzawe włosy, czarne oczy i brodę, ale w porównaniu z nim czarnobrody ze sto siedemdziesiątego szóstego wydawał się tylko nędzną repliką. Leżał wśród maków, a z jego nóg i pieców, spomiędzy czarnych włosów wyrosły nowe kwiaty, razem z innymi piły deszcz i cieszyły się słońcem. Kwitły tylko inaczej — na czarno.

— Mówisz, że był podobny do faceta, którego położyłeś? On jeszcze długo będzie ci się śnił, to musiało być mocne przeżycie. Tak go dmuchnąć z dwóch kroków, no, no — Werner pokręcił głową. — Czysta robota.

— Myślisz, że był Dwukolorowym?

— Z Dwukolorowymi jest tak, jak kiedyś z UFO: nikt ich nie złapał za rękę, a wszyscy w nich wierzą. Nie miałbym nic przeciwko, żeby to był jeden z nich. Dobry Dwukolorowy to martwy Dwukolorowy, mówi stare przysłowie.

— UFO istniały rzeczywiście…

— Jeśli istnieją Dwukolorowi, to jest ich teraz o jednego mniej. Czysty zysk.

Popołudniowe serwisy informacyjne video donosiły o pracach komisji badającej przyczyny i przebieg zajść. Przebieg odpowiadał mniej więcej temu, co zrelacjonował Ponury Drab. O przyczynach nie było nic zgoła, ale też komisja dopiero co rozpoczęła przesłuchania. Nie brakowało natomiast migawek o rekonstrukcji zniszczonych poziomów i wracających do swoich kabin mieszkańcach.

Wieczorem lekarze uznali Wernera za wyleczonego i zdjęli mu napylane bandaże, co natychmiast wykorzystała komisja przeprowadzając videofoniczne przesłuchanie. Werner zeznał wszystko, co wiedział, wspomniał o opowieści Valentina — Ponurego Draba, o czarnobrodym hipnotyzerze i o tym. że jeżeli ktokolwiek potrafi coś dokładniej o jego metodach powiedzieć, to tylko garbaty Deogracias, który nie dał się zahipnotyzować. Komisja skwapliwie tę uwagę zaksięgowała (w pękatym brzuchu rejestratora zadrgała srebrna kropla), zadała Wernerowi parę dodatkowych pytań i oznajmiła mu w końcu, że jest wolny, pod takim jednak warunkiem, iż przypomniawszy sobie cokolwiek istotnego (a nawet pozornie nie istotnego) natychmiast o tym komisję powiadomi. Tuż po przesłuchaniu Werner przyszedł pożegnać się z Deograciasem. Udawał się do swojej kabiny, żeby, jak mówił, doprowadzić ją do porządku.

— A jak to nie był Dwukoorowy? — spytał Deogracias.

— A kto?

— Człowiek. Zwykły człowiek.

— Tak czy owak był z niego kawał sukinsyna. Teraz się trochę uspokoił. Stare przysłowie mówi: dobry czło… hm, wiesz co? Najlepiej przestań o tym myśleć.

— Nie mogę.

— Ma, na co zasłużył. Odwiedź mnie kiedyś koniecznie.

Ranek następnego dnia nie przyniósł sensacyjnych wieści, po krótkiej wizycie w diagnostacie zwolnienie ze szpitala i wezwanie na przesłuchanie nadeszły prawie równocześnie. Komisja przywiązywała widocznie wielkie znaczenie do zeznań Deograciasa, ponieważ nalegała na użycie transmitera myśli. Włożono mu na głowę hełm, tak wielki i ciężki, jak odpięta od skafandra astronauty bania — i polecono intensywnie myśleć na temat zdarzeń sprzed dwóch dni. Na nowo przyszło mu przeżywać spotkanie z czarnobrodym. Opowiedział także swoje sny, komisja ożywiła się znacznie, sen o makach zaintrygował ją do tego stopnia, że przewodniczący poprosił Deograciasa o powtórzenie. Opowiadający miał zamknięte oczy, więc nie widział, że kryształek rejestratora drga jak szalony, a członkowie komisji poszeptują między sobą, przeglądają jakieś papiery, pokazują sobie wykresy z. ostrymi pikami… Otworzył oczy i powiedział: skończyłem, to chyba wszystko. Tak, to chyba wszystko, zgodzili się członkowie komisji z niejakim smutkiem, rejestrator przyglądał się im bez zainteresowania srebrnym, nieruchomym okiem, jest pan wolny, naprawdę bardzo nam pan pomógł…

Machinalnie poszedł w kierunku wind, wsiadł do pierwszej z brzegu i rozsiadłszy się czekał, aż ruszy.

— Proszę opłacić przejazd.

Zanurzył rękę w kieszeń bez nadziei, że znajdzie cokolwiek. Nie wyjmując jej zastanawiał się, co począć. Winda powtórzyła żądanie.

— Nie mam pieniędzy — oznajmił Deogracias prawie radośnie. — Czy nadal ci przyjemnie, że wybrałem właśnie ciebie?

Winda nie zareagowała na zniewagę. Zatrzymała się znowu na sto piątym i Deogracias wysiadł. Tu również było lato, choć bez morza. “Pół korony — pomyślał. — Gdybym był posiadaczem takiej fortuny, raczej zdecydowałbym się, na śniadanio-obiad.”

Zaraz za windami rozciągał się wielki park — wielki z pozoru, rzecz jasna, z początku Deogracias miał zamiar dojść do najbliższej ściany, zaczął nawet zastanawiać się, gdzie jej szukać, bo zawsze znajdowały się w miejscach najbardziej nieprawdopodobnych: w środku pnia wielkiego drzewa, w połowie wodospadu… Miejsce było jednak tak urocze, po żwirowanych alejkach nie kręciło się zbyt wielu ludzi, iluzja tak pełna, że zrezygnował z tej myśli.

Na skraju lasku, blisko pierwszych drzew, dostrzegł pomalowaną na czerwono ławeczkę. Podszedł do niej i spróbował usiąść. Była znacznie mniej wygodna, niż się wydawało — ściana przenikała prawie dokładnie przez oparcie. Posiedział sztywno przez parę sekund, potem przeniósł się na trawę obok ławki, plecy oparł o landszaft z sosnowym laskiem. Zamknął oczy starając się nie myśleć o jedzeniu.

Zbudził go śmiech; ile przespał godzin — trzy, cztery? Słońce świeciło teraz z zupełnie innej strony, niemal prosto w oczy, śmiejącym się był mężczyzna, którego długi cień sięgał Deograciasowi stóp. Trzymał za rękę wysoką kobietę o głowie gładko ogolonej i pomalowanej na czarno i żółto. Miała na nogach potężne srebrne buciska, wokół szyi coś w rodzaju półprzeźroczystej pelerynki spiętej na ramieniu nieźle podrobionym nuggetem o kilogramowej co najmniej wadze — ii jeśli nie liczyć gromady branzolet to było właściwie wszystko. Mężczyzna ubrał się o wiele spokojniej: w zwykłe spodnie z kieszeniami i złotym lampasem, zupełnie czarne i tak obcisłe, że przez moment Deogracias myślał znowu o farbie. Górną część stroju stanowiła zwykła tygrysia skóra, której ciężki łeb musiał go po każdym kroku walić boleśnie w same nerki. Był niższy od kobiety, ale co mu natura zdjęła z wysokości, to samo dołożyła na szerokość. Palił papierosa.

Mruknęli coś do siebie i zbliżyli się.

— Hej, garbusie — odezwał się mężczyzna, kiedy podeszli całkiem blisko. — Mam ochotę potraktować twój garb jak worek bokserski. Ile to według ciebie mogłoby kosztować?

Nie zmieniając pozycji Deogracias spojrzał taksująco na jego bicepsy.

— Dziesiątkę.

Mężczyzna wręczył mu uroczyście dziesięć koron i długo rozgrzewał rękę i bark. Od uderzenia pociemniało Deograciasowi w oczach. Podnosił się z ziemi powoli, przesuwając językiem po wewnętrznej stronie warg. W jednym miejscu poczuł jakby słodkawy smak krwi.

— Ja też, ja też — klasnęła w dłonie jego towarzyszka, jej piersi pod pelerynką wahnęły się ciężko. Zadzwoniły bransolety. — Chcę dotknąć, chcę koniecznie dotknąć go w to miejsce!

Deogracias popatrzył na nią ponuro.

— To będzie kosztowało pięćdziesiąt koron — powiedział powoli. Mężczyzna pogrzebał w kieszeni i wyciągnął banknot.

— Drogo bierzesz — powiedział. — Okropnie drogo.

— Jak dobra prostytutka — odrzekł Deogracias patrząc mu prosto w oczy. Mężczyzna roześmiał się. Wyjął z kącika ust niedopałek i wyrzucił za siebie.

— Ustaw się, garbusie — powiedział.

Miał wrażenie, że zwaliła się na niego góra. Leżał zupełnie spokojnie, z rzadka tylko jakaś myśl przelatywała mu przez głowę, okropnie wolno, ale żadna nie ocierała się nawet o zamiar powstania i pójścia dokądkolwiek. Był zrobiony z kruchego szkła.

Tamci dwoje stali nad nim przez parę minut, wreszcie mężczyzna powiedział:

— Teraz możesz go dotknąć.

Niczego nie poczuł, usłyszał tylko dobiegający z daleka śmiech kobiety. Sądząc po tym śmiechu była bardzo podniecona.

— A teraz zabiorę mu nasze pieniądze — powiedział mężczyzna. Pochylił się nad Deograciasem i wyjął mu je z kieszeni.

— To byłoby właściwie wszystko — usłyszał Deogracias jego głos, kobieta zaśmiała się krzykliwie i w tym momencie park, alejki i ławka uniosły się łagodnie ku słońcu, postały tam i powoli jęły spływać w dół. Kopnięcie pozbawiło go tchu, łapał powietrze jak wyjęta z wody ryba, krztusił się nim, pulsujący w żebrach ból nie pozwalał odetchnąć głębiej. Gumowy dzwon, który zawisł nad nim, osiadł i odciął go od reszty świata, bo przez długi czas — ale nie wiedział, jak długi — nie słyszał niczego, ani silników “Dziesięciornicy”, ani wtórującego im szumu drzew, ani nawet przyspieszonych oddechów mężczyzny i kobiety, którzy przywarli do siebie, potem wzięli się za ręce i ich kroki zachrzęściły po żwirze alejki. Dzwon bił bezgłośnie, a on był jego sercem — tego jednego był pewien.

Raptem dzwonowa zasłona wokół zaczęła stawać się coraz cieńsza, aż pękła i wtedy dotarł doń cały świat dźwięków, od ledwo wyczuwalnego wibrowania silników po całkiem wyraźny śpiew ptaków. “Mokro i zimno”, pomyślał. Otworzył oczy — pięć metrów od trawnika, na którym leżał, po asfaltowej uliczce przechodzili ludzie. Słyszał ich glosy i widział ich buty — niektórzy zatrzymywali się, żeby popatrzeć, po czym odchodzili niespiesznie ze swoimi kłopotami, inni mijali go bez wahania i bez cienia zainteresowania.

Leżał spokojnie dalej, butów na asfalcie przybywało, rozmaite gatunki obuwia nosili mieszkańcy “Dziesięciornicy” — nie przypuszczał, że może być tego tyle. Damskie lekkie sandały i męskie na wysokich obcasach, wymyślne konstrukcje zmierzające wysoko nad łydkę, sznurowane, samogrzejne, rozciągliwe, obcisłe; potężne buty pilotów i leciutkie baletnic i striptizerek z Czerwonego Poziomu, buty z akwariami w obcasach i małymi żywymi trybkami w środku, z cyfrowymi wskaźnikami czasu na tępych nosach, z migoczącymi oślepiająco wzorami, które zmieniały się co chwila, buty samobieżne, buty rozmawiające z właścicielami lub, co gorsza, kłócące się ze sobą ordynarnie, zniszczone buty jednodniowe, których nie włożono na noc do regeneratora — i błyszczące zregenerowaną nowością; mięciutkie mokasyny i białe pantofle z pięciokątnymi czubkami do gry w bambo — a obok nich od czasu do czasu stopy pozornie nagie, otoczone jedynie warstewką pola siłowego wytwarzanego przez obręcze nad kostkami. W zetknięciu z mokrym asfaltem obute w ten sposób stopy pozostawały czyste, w odróżnieniu od stóp całkiem bosych, których w miarę jak słońce podnosiło się na niebie, pojawiało się coraz więcej. Ranek niepostrzeżenie zmienił się w południe. Deogracias kilka razy zasypiał, ale budził się ciągle z tym samym obrazem przed oczami: maszerującej różnorodności butów, co stwarzało złudzenie, Jakby nie zasypiał wcale; cienie drzew odsunęły się na bok, rosa wyschła, słońce prażyło jak opętane, leżał w wielkiej słonecznej kałuży.

Ruch na alejce malał, coraz mniej butów przed oczami, coraz bardziej gorąco. Chciał oblizać zeschnięte wargi, ale nie mógł. Koszula na plecach przypominała arkusz rozgrzanej do czerwoności blachy — za każdym razem, gdy blacha dotykała skóry, syczał z bólu i ze złości na przeklętą bezsilność, która nie pozwalała na zmianę pozycji. Kępka trawy zasłaniała mu do połowy lewe oko, jakieś źdźbło pracowicie wwiercało się w nos, inne ocierało się o twarz, prowokując do podrapania skóry w swędzącym niemiłosiernie miejscu, ale nie mógł ruszyć nawet głową. Mógł tylko myśleć i patrzeć. Kilkakrotnie łączył się z informerem, o co chodzi, odpowiadał informer, a on nie potrafił wydobyć głosu, język także wypowiedział mu posłuszeństwo, zresztą cóż można powiedzieć mając usta zarośnięte trawą? Co się tam dzieje, powtarzał za każdym razem informer z cierpliwością automatu i za każdym razem wyłączał się z metalicznym przydźwiękiem. Mógł tylko czekać — ale na kogo? Na co?

Nie wiedział.

Słońce minęło zenit i poczęło staczać się w drugą stronę. Po trawce przed lewym okiem wspinał się pracowicie owad, którego nazwy nie znał. Cała doba, pomyślał. Prawie cała doba. Żuczek doszedł do końca źdźbła, wahał się, co począć dalej, przebierał w powietrzu łapkami, wreszcie zdołał się obrócić i rozpoczął mozolne zejście. Zniknął w trawie. Skansen, pieczołowicie odrestaurowany skansen. Nie sądził, że aż tak pieczołowicie. Gdzieś w przestrzeni krążył świat, który był temu wzorem, w którym prawdziwe było wszystko, co tutaj zdawało się tylko niepotrzebnym oszukaństwem, odbiciem w krzywym lustrze. Tamten świat niczego nie naśladował i dlatego musiał być piękny; ten — nieudolna kopia tamtego, potrafiąca zadziwić najwyżej we fragmentach — dawał przecież wyobrażenie o wspaniałości oryginału. Sporo już czasu zmierzali w jego stronę, każdy lokował w mim swoje małe i wielkie nadzieje, życie w swej obecnej postaci miało liczyć się tylko do pewnego momentu, a potem już na nowo. Nowe wspaniałe życie w starym wspaniałym świecie. W którym świecie? Który z nich jest stary? To by była dopiero niespodzianka, gdyby nagie okazało się, że “Dziesięciornica” — zmaterializowana ułuda — mniej jest jednak ułudna od raju, ku któremu kierowali marzenia; że choć nieprawdziwa, to jednak tam więcej czeka oszustwa niż tu… Replika wierniejsza niż oryginał? Przeląkł się tej możliwości, a przecież dla niego, urodzonego tutaj, tamto było jedynie podsycaną opowieściami imaginacją, objawieniem, w które przyjęło się wierzyć, najwyższą doskonałością, do której przywykło się wzdychać. Nawet gdyby wszystko od początku do końca sprawdziło się dokładnie według przepowiedni, ten świat na zawsze pozostanie dla niego pierwszy, na zawsze lepszy, bardziej niezawodny, tamten zaś nawet w miejscach, gdzie będzie demonstrował swą wyższość w sposób oczywisty, wyda się jedynie rozregulowaną zabawką, odtworzoną misternie na obraz i podobieństwo.

Usłyszał głosy i zobaczył, jak dwie pary butów skręciły z asfaltu i weszły na trawę. Zbliżały się nierównymi krokami, idąc jedne za drugimi: pierwsze stąpały ciężko, tratując trawę, drugie nieco lżej, omijając niektóre kępki, a niektóre przeskakując. Obeszły naokoło jego ciało, jedne ż jednej, drugie z drugiej strony, potem na odwrót, spotkały się obok twarzy Deograciasa do połowy ukrytej w trawie, przystanęły i ustawiły się przed nią w szeregu.

— Nie rusza się — powiedział pilot Heppard.

— Nie — potwierdził pilot Oona. — Ale oddycha.

— Jak oddycha — powiedział pilot Heppard — to widocznie żyje.

Wzięli Deograciasa pod ramiona, podnieśli, postawili pionowo. Chcieli, żeby stał o własnych siłach, lecz za każdym razem, gdy go puszczali, przechylał się i walił na ziemię, więc doskakiwali pokrzykując z emocji i łapali go. Ziało od nich alkoholem konwencjonalnym.

Podyskutowawszy nieco zgłosili wypadek informerowi, położyli Deograciasa na trawie, a Oona wezwał najbliższy automat z napojami. Siedzieli po obu stronach poszkodowanego, automat, pękaty jak beczułka, dotarł żwirową alejką do skraju trawnika.

Otworzyli Deograciasowi usta i wlali w nie płyn. Błysk wdzięczności w jego oczach utwierdził ich w przekonaniu, że postąpili słusznie. Spomiędzy chmur zieleni wyłonił się biały transporter pogotowia medycznego.

— Mówiąc między nami — odezwał się Heppard — to napiłbym się teraz piwa. Biedny chłopiec — dodał spoglądając w stronę, gdzie zniknął transporter. — To jak?

— Nigdy nie mówię nie — odrzekł Oona poważnie.

Piwiarnia Quevasa na poziomie setnym stylizowana była na średniowieczną oberżę — z zewnątrz wydawała się zbita z potężnych bali, a dach, którego w rzeczywistości nie było, robił wrażenie krytego drewnianymi gontami. Ich matowa, mokra czerń z zawiązującymi się gdzieniegdzie kępkami mchu dobrze pozorowała nieustanną batalię z wichrem i deszczami. Przez otwarte okna z okiennicami powyrzynanymi w małe serduszka od wczesnego rana gwar wylewał się na korytarz.

Wewnątrz panował półmrok. Przy długich drewnianych stołach, na prostych ławach siedzieli nad kuflami biesiadnicy o zaczerwienionych twarzach. Ponad ich głowami, pod powałą koloru ciemnego miodu, kotłował się dostojnie dym, podbijany od spodu tysiącem okrzyków i zawołań. Pomiędzy stołami jeździły bezszelestnie olbrzymie skrzynie, które w momencie postoju rozchylały się, metalowa ręka wyrosła nagle z boku sięgała w głąb, a za moment nad otworem pokazywał się obłok białej piany. Na ten znak biesiadnicy pospiesznie dopijali resztki, po czym bezużytecznymi kuflami walili z rozmachem o podłogę, aż skorupy pryskały między nogami stołów jak ruchliwe małe zwierzątka, automat stawiał na blacie nową porcję, otwór w skrzyni zarastał, zaś ona sama podążała dalej, gdzie ceremonia powtarzała się od nowa. W rogach li przy poczerniałych ścianach stali rycerze w srebrnych zbrojach — ulubiony cel siedzących najbliżej. Coraz to jakiś kufel śmigał w tamtym kierunku, a kiedy rozpływał się na ich kryształowych piersiach lub na dziobastej facjacie nie pozostawiając najmniejszej rysy, podnosiła się wrzawa, lecz szybko cichła, gdyż oto następny zawodnik sposobił się do miotania świeżo opróżnionym garncem.

Wklinowani ciasno między kompanów piloci Heppard i Oona raczyli się niespiesznie, niczym nie przegryzając. Tłukli leniwie próżne naczynia, przyglądali się niknącym w podłodze skorupom, następnie obracali się w stronę lśniącego blatu, gdzie stalą przed nimi nowa dwójka, jednocześnie ujmowali za ucha i zanurzeni prawie po oczy w pianie ciągnęli po tęgim łyku, odbekiwali przeciągle i z łoskotem odstawiali kufle.

Wyszli z piwiarni, gdy późna pora mocno już przerzedziła szeregi za stołami, kiedy na wszystkich poziomach letnich dawno zapadło to, co przyjęło się nazywać nocą — z braku lepszego słowa na określenie pory po wygaszeniu dziennych świateł. Ciemność zaskoczyła ich, nie było widać bliskich świerczków ani dalekich gór, które można dotknąć podchodząc do ściany na wyciągnięcie ręki. Mieli nad sobą granatowy rondel nieba z powbijanymi weń złotymi cekinami, jak to od niepamiętnych czasów utrzymują poeci; Kosmos płaczący złotymi łzami, odrobiony tak starannie, iż ktoś, kto pragnął pobawić się w historię astronomii, mógł bez wychylania nosa poza “Dziesięciornicę” obserwować przez podręczny teleskop obiekty do szesnastej wielkości gwiazdowej. Antares tego nieba był rzeczywiście widzianym z Ziemi Antaresem. i nawet jego widmo było widmem Antaresa, a nie Rigela czy Syriusza, aby domorośli Keplerowie i Fraunhoferowie mogli spokojnie dokonywać swoich odkryć.

— Gwiazdy jak gwiazdy — powiedział Oona bardzo mało zważając na dykcję. Ruszyli przed siebie niepewnie, na ślepo, kompletnie nie widząc drogi. Zanim dotarli do świateł, które rozbłysły im pod nogami jak rząd śniętych ryb, weszli dwukrotnie w krzaki.

— Wyzerowaliśmy nasze konta — poinformował Oona Hepparda, który jednak nie przyjął nowiny z należytym zainteresowaniem. Czas jakiś posuwali się w milczeniu, coraz to inne światełka zapalały się przed nimi. Zmęczyli się i przystanęli.

— Odpocznijmy — zaproponował Heppard. Skręcili z pasażu, poczuli na twarzach gałęzie, światła za nimi zgasły jak zdmuchnięte. Nim dotarli do ściany, upadli, podnieśli się i jeszcze raz upadli — w końcu podpierając się wzajemnie, klnąc i ciężko dysząc oparli się na elastycznej powierzchni, spłynęli po niej do samego dołu i tam, spleceni w ciasnym braterskim uścisku, posnęli jak dzieci.

Coś ich zbudziło — co? Równocześnie otworzyli oczy i wpatrzyli się w nadpływającą falami ciemność. Niebo na wschodzie poszarzało, gwiazdy wyblakły, gałęzie drzew kiwały się majestatycznie nie wydając żadnego odgłosu. Wysoko zawisł anemiczny księżyc — dzieło podłego malarza — rozświetlający rzadkie chmury. Poza zwykłym chrobotaniem silników w powietrzu nie niosły się żadne dźwięki. Niby nie było powodów do niepokoju, a jednak Heppard i Oona wpatrywali się ze strachem — przed czym? — w czerniejącą przed nimi groźnie ścianę zarośli. Twarze pilotów bielały obok siebie jak dwie nieudolne podobizny bladego księżyca.

Raptem Heppard uświadomił sobie, że od pewnego czasu palce Oony zaciskają się na jego ramieniu niczym żelazne obcęgi i w tym samym momencie raczej poczuł, niż zauważył ciemną sylwetkę na tle nieba. Chwilami tracił ją z oczu, to znowu, gdy odsłaniały ją gałęzie, obserwował zarys kudłatego, niedźwiedziego łba, taniec mętnych świateł na wybrzuszeniach połyskliwego stroju, czarną zwalistość ramion wyrastających ponad krzewy. Nie było w tym obrazie nic ludzkiego — był kamienny spokój pomnika, była pomnikowa dostojność bóstwa, które zstąpiło na ziemię, aby wymierzać sprawiedliwość.

Nie wiadomo, jak długo trwali wpatrzeni w tamto miejsce, pełni strachu przed bóstwem za swoje małe grzeszki. Kilkakroć ciemna sylwetka zakołysała się na tle nieba — i za każdym razem Heppard i Oona krzyczeli nie poznając własnych głosów. A potem, kiedy gałęzie zaszeleściły szelestem, w który nie chcieli uwierzyć, krzyk zamarł im na ustach. Wielkolud pruł ciemne fale zarośli, które odskakiwały skwapliwie od jego szerokiej piersi. Szedł prosto na nich z takim impetem, jakby zamierzał wejść prosto w namalowany za ich plecami krajobraz. Byli nieprzytomni ze strachu, gdy sforsował ostatnią kępę jałowca i stanął przed nimi na chwiejących się nogach.

Usłyszeli chrapliwy oddech i zobaczyli wreszcie jego twarz: błyszczącą od potu, ze zlepionymi włosami nad czołem. Z ust, wykrzywionych w grymasie bólu, nie wydobyło się ani jedno słowo skargi czy prośby o pomoc, gdy jednak upadł przed nimi na kolana, aż zadrżała ziemia, nie mieli wątpliwości — ten człowiek walczył o życie.

Patrzył na nich i nie widział ich, jakby stanowili zbyt nikczemną przeszkodę dla jego oczu; oni zaś czekali, co się wydarzy z cierpliwością ludzi znających swój los i pogodzonych z nim z powodu swej bezradności. O dziwo, myśl o fizycznym wyczerpaniu klęczącego przed nimi człowieka, która nie była ich własną myślą, lecz przejętą gdzieś z powietrza — i nie była nawet myślą, ponieważ do myślenia nie byli zdolni, prędzej odczuciem, mimowolnie odebranym wrażeniem — ta myśl-niemyśl nie przyniosła im żadnej ulgi.

W środku głowy, gdzie dawniej podejrzewał obecność mózgu, czuł Heppard bolesne pulsowanie, momentami narastające do granic wytrzymałości. Ból pojawiał się i ustępował na przemian. Skądś znowu wzięło się podświadome przekonanie, że tortury zadawane przez klęczącego olbrzyma są jedynie efektem ubocznego oddziaływania sposobów, jakimi próbował się ocalić — ale także to spostrzeżenie, jak poprzednie, nie niosło ze sobą żadnej ulgi.

— Zrób coś, Quevans — wychrypiał olbrzym. — Nie zostawiaj mnie.

Nie prosił; w jego głosie nie było żalu, nawet wymówki. Opuścił głowę na piersi i wtedy dopiero zobaczyli, że to, co wzięli za dziwny rodzaj kołnierza opasującego szyję — to tylko wielka broda. Pojaśniało na tyle, że mogli z łatwością określić jej kolor.

— Quevas — wyszeptał olbrzym. Klęcząc z dłońmi płasko ułożonymi na udach, z opuszczoną głową, przypominał pielgrzyma, który się modli.

Od korytarza dobiegło kilkanaście podnieconych głosów. Zbliżały się szybko. Po chwili buchnęła z tamtej strony lawina świateł. Pielgrzym podniósł głowę, jego oddech stał się wolniejszy i cichszy. Nasłuchiwał, nim znowu spojrzał na Hepparda i Oonę. Obaj poczuli w mózgach ołów. Ciężar narastał, głosy gęstniały — wtedy prawa ręka olbrzyma dwukrotnie przecięła powietrze i skafandry obu pilotów rozeszły się na piersiach ze słabym świstem, a wraz z nimi odwinęły się jak złuszczone żarem grube jednolite kombinezony zakładane pod spód. Poczuli na twarzach jego gorący oddech — był tuż obok, wyciągał w ich kierunku swoje mocarne dłonie. Dotknął nimi Hepparda w miejsce, gdzie łukowato zakręcają na plecy ostatnie żebra, Heppard zadrżał, szarpnął się raz i drugi, coraz słabiej, życie wyciekało zeń, przed oczami rozpościerała się leniwi czerwona zasłona, wszystko stawało się czerwone — noc, niebo, zarośla, ten, który go zabijał. Jego rozpalone do czerwoności ręce, jego oczy płonące coraz silniej, w miarę jak odbierał Heppardowi ciepło, jak wydzierał mu życie — nawet piana w kącikach jego ust była różowa, nie biała.

Postąpiwszy podobnie z Ooną i wypuściwszy z rąk jego bezwładne ciało Dyerx Drugi odwrócił się od ściany i wstał powoli z kolan. Między zaroślami raz po raz połyskiwały metalicznie hełmy jego prześladowców. Splótł ręce na piersiach i czekał. Przy tej energii, którą dysponował obecnie, powinien podpuścić napastników jak najbliżej. Posuwali się śmiało, nie bojąc się odsłonić. Widzieli go; żywy pierścień zacieśniał się systematycznie, ale bez pośpiechu — musieli mieć pewność, że tym razem im się nie wymknie. Przyglądał się buszującym wśród krzewów sylwetkom spod zmrużonych powiek, odrobinę zdziwiony, że jeszcze nie chwyta słabych sygnałów ich sennych mózgów. Wreszcie stanęli przed nim najeżonym lufami półkolem i zamarli. Minęło w ten sposób kilka minut, w końcu odezwał się któryś z półkola.

— No, Dwukolorowy, koniec gry. Jeśli masz ze sobą broń, rzuć pod nogi. Nie masz szans, nie próbuj swoich sztuczek, ktoś z nas — na chwilę oderwał dłoń od spustu i wskazał na towarzyszy — zawsze zdąży wystrzelić.

Dyerx Drugi wiedział, że długa tyrada w momencie, gdy nie zostało już nic do powiedzenia, ma jedynie pomóc tamtemu w przezwyciężeniu strachu. Nie ucieszył się z tego odkrycia, dawno przestało go bawić wykrywanie motywów rządzących słowami i czynami tych stworzeń. Zbyt prymitywna zabawa na dłuższą metę.

— Nie mam broni — rzekł krótko — i nie jestem Dwukolorowym.

Człowiek, który zwracał się do niego poprzednio, krzyknął dwa nazwiska i z półkola wyszło niechętnie dwóch policjantów. Ściskali swoje miotacze tak kurczowo, że Dyerx Drugi nie zdziwiłby się specjalnie, gdyby ni stąd, ni zowąd dostał cały ładunek.

Uderzył w momencie, gdy dzieliły ich jeszcze dwa — trzy kroki. Obaj padli na ziemię równocześnie, nie wydając nawet skowytu. Błyskawicznie przeniósł wachlarz na pozostałych, rozszerzając go i pogrubiając. Dopiero wtedy poczuł strach. Kaski były ze srebra, pole encefaliczne odbijało się od nich prawie bez szkody. Kiedy na to wpadli? — pomyślał wiedząc, że długo w tej sytuacji nie wytrzyma. Lada chwila ktoś mógł wystrzelić, gdyby natężenie spadło do wartości podprogowych. W tych warunkach, mimo korzystnego, regularnego rozkładu obiektów, emisja kosztowała go zbyt wiele. Kiedy do tego doszli, myślał rozpaczliwie. Kto im powiedział? Pomyślał, że teraz już rozumie, dlaczego Quevas nie chciał tracić ludzi wysyłając mu pomoc — i nagle stało się jasne, że pozostało jedno jedyne wyjście.

Błyskawicznie zwinął pole i skierował je do wewnątrz. Przeraźliwa jasność zapanowała w jego mózgu — jakby nagle rozbłysło w nim tysiące słońc. Zapatrzył się w ich skojarzony blask i urzeczony ich pięknem ruszył ku nim, lecz kiedy tam dotarł, nie było już ani jego, ani ich, tylko pustka i ciemność, i tylko one dwie. Przestały świecić gwiazdy, przestały gadać głosy. Dyerx Drugi rozogniskowanym pękiem uciekał we wszystkie strony Wszechświata jednocześnie.

Nad trupem, leżącym twarzą do ziemi, stali z opuszczonymi miotaczami mężczyźni w srebrnych kaskach. Jeden z nich, nisko pochylony, obmacywał mu szyję szukając aorty.

— Nie żyje — powiedział i wyprostował się powoli. — Ale walczył do ostatka. Szkoda, że to my musieliśmy go wykończyć.

— A to co takiego? — zapytał jeden z policjantów wskazując wielką czerwoną ranę na plecach trupa.

— Trafienie z pistoletu elektrycznego. Z dużej odległości.

— Nie żyje — powiedział i wyprostował się powoli. — Ale gdyby nie był ranny, nie dostalibyśmy go nigdy.

Za ich plecami piloci Heppard i Oona stali na gumowych nogach i oparci o ścianę wymiotowali z wysiłkiem.

Загрузка...