13

— Wyznam pani mój sekret: nie miałem dotąd wielu kobiet. Te, o których marzyłem, nigdy mnie nie chciały, o tych zaś, które mnie chciały, nigdy, nie marzyłem.

— Sądzi pan, że to się zmieni… po powrocie?

— Może to się wydaje głupie, ale tak sądzę. To się musi zmienić. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. “Banda głupców” — pomyślał Doogan.

— Jak się pani nazywa?

— Dadaran. Filia Dadaran. Czy wie pani, co to takiego — list?

— List? Nie.

— Właśnie. Dawniej ludzie komunikowali się ze sobą w ten sposób. Brali czysty arkusz papieru i stawiali na nim znaki. Potem zamykali arkusz w kopercie i wysyłali temu, kto miał list otrzymać. Nudzi to panią?

— Nie, skądże.

— Ten, kto otrzymywał list, otwierał kopertę i odczytywał treść listu. W pewnej epoce historycznej był to bardzo popularny zwyczaj: wysyłać i otrzymywać listy. Ludzie komunikowali w listach, jaka tego dnia jest pogoda w miejscu, gdzie przebywają, co czują, co myślą, informowali o swoich kłopotach, rozterkach, stanie zdrowia. Nawet wyznawali sobie miłość. Teraz to zapomniana umiejętność.

— Bardzo wiele wie pani na ten temat. Używa pani fachowych terminów: list, koperta, papier…

— Och, jest jeszcze wiele innych. Poza tym słowa, których używamy do dzisiaj, wtedy znaczyły co innego. Papierem nazywamy dziś folię, na której można zapisywać różne rzeczy — mechanicznie, elektrycznie, magnetycznie… Jak kto woli. Papier był z początku czymś zupełnie innym: sprasowaną miazgą pewnych związków chemicznych, których dostarczały poszatkowane na kawałeczki pnie drzew.

— To bardzo ciekawe, co pani mówi. Od dawna zajmuje się pani tym problemem?

— O, tak. Kiedyś jako mała dziewczynka obejrzałam widowisko, w którym kobieta otrzymała biały prostokątny przedmiot. To właśnie był list. Kobieta przeczytała go i bardzo długo potem płakała. Zapamiętałam tę scenę na całe życie — lecz nigdy jakoś nie mogłam wytrwać w postanowieniu, żeby tę tajemnicę wyświetlić. Nikt, kogo o to pytałam, nie mógł mi pomóc, a na systematyczne studia brakowało czasu. Stałam się kobietą, potem się zestarzałam i przez całe życie nikt nie przysłał do mnie ani jednego listu. Nie chciałaby pani otrzymać listu?

— Czy ja wiem… żeby się popłakać? To chyba można dużo prościej…

— Ależ nie i Listy nie przynosiły wyłącznie smutnych wiadomości, wesołe również. Mówiłam już, że w listach wyznawano sobie miłość. Nie chciałaby pani dowiedzieć się z listu, że ktoś panią kocha?

— Ale dlaczego z listu? Tyle jest prostszych sposobów.

— Zapomina pani, że w tamtych czasach ludzie nie komunikowali się ze sobą tak szybko i nagminnie jak teraz. Widzieli się raz, a potem rozstawali na dziesięć lat. Sto kilometrów w tamtych czasach to był szmat drogi.

— Dobrze, odeszłyśmy od tematu. Więc zajęła się pani pisaniem listów.

— No, nie od razu. Kiedy się postarzałam i zaczęłam żyć wolniej — pani rozumie, co mam na myśli? — zaczęłam pochłaniać popularne traktaty o epoce, w której działa się akcja tamtego widowiska video. Dowiedziałam się wreszcie, dlaczego kobieta po przeczytaniu listu płakała.

— Dlaczego?

— Jej narzeczony — tak nazywał się wtedy mężczyzna, z którym… no wie pani. Szło się do łóżka…

— Do czego?

— Do łóżka. Łóżko było… jakby to pani wytłumaczyć… pewną odmianą instara.

— Szło się tam po prostu pogwendolić. A masturbanty?

— Wtedy nie było żadnych. Więc narzeczony był czymś w rodzaju gwendolnika albo raczej kandydata na gwendolnika.

— Nie rozumiem.

— To proste. Kobieta i mężczyzna umawiali się, że będą i razem gwendolić przez całe życie. Kiedy oboje zgadzali się na to… mężczyzna stawał się narzeczonym, czyli kandydatem na gwendolnika, a kobieta gwendoliną.

— Nie. Kobieta kandydatką na gwendolinę, czyli narzeczoną.

— Nie do wiary, i wytrzymali do końca życia gwendoląc tylko ze sobą? To musiało być straszne.

— Niektórzy wytrzymywali do samej śmierci. Sam moment zagwendolenia obchodzony był bardzo uroczyście i wystawnie. Ale chyba znowu odbiegłyśmy trochę od tematu. Z listu ta kobieta dowiadywała się, że jej narzeczony poznał inną i stracił nagle ochotę na gwendolenie z nią, gwendoląc — na razie bezprawnie — z tamtą. Byli daleko, więc kobieta mogła tylko płakać. Nie sądzi pani, że to wzruszające?

— Raczej śmieszne. Nadal nie rozumiem, dlaczego właśnie list najbardziej panią zafrapował w tej scenie.

— Zdawało mi się, że rozumiem tamtą kobietę. Wiele razy próbowałam wczuć się w jej sytuację, a kiedy dowiedziałam się, co było tym białym przedmiotem i czemu służyło, zrozumiałam ją naprawdę. Poczułam szacunek i respekt dla tego małego kawałka materii, który był władny wywrócić całe życie człowieka. Ta kobieta potem zażyła truciznę.

— I umarła?

— I umarła.

— Pani żartuje: jak można chcieć umrzeć z powodu mężczyzny? Nie mogła namówić innego na gwendolenie?

— Mogła, ale ona pragnęła gwendolić tylko z tamtym. Gdy się dowiedziała, że zaczął gwendolić z inną, życie straciło dla niej sens.

— Osobliwe. Tak więc listy zafrapowały panią do tego stopnia, że zapragnęła pani zdobyć o nich jak najwięcej informacji.

— Zaczęłam nawet je pisać. Najpierw oczywiście musiałam nauczyć się stawiać litery, a potem odczytywać je. Zajmowało mi to wszystkie wolne wieczory, udawało się. jednak coraz lepiej. Matko materio, nie zapomnę wrażenia, kiedy napisałam pierwszy list. Jego adresatem był nieznajomy mężczyzna, który wcześniej wyznał mi miłość w swoim liście, i musiałam mu odpowiedzieć.

— To na listy trzeba odpowiadać?

— Oczywiście. Pisałam za siebie i za niego. Pamiętam że, po trzech czy czterech kolejkach zadeklarował wziąć mnie za gwendolinę; byłam wtedy taka poruszona. W nocy nie mogłam spać, myślałam o jego liście, choć przecież napisałam go sama. Następnego dnia znowu przeczytałam list i odpisałam, że się zgadzam.

— Co było dalej?

— Korespondowaliśmy ze sobą bardzo długo, byliśmy szczęśliwi. Kiedy wstawałam rano, jego List czekał już na mnie; czułam się tak, jakbym to wcale nie ja była autorką, jakby mężczyzna istniał naprawdę. Wyobrażałam sobie nawet, jak mógłby wyglądać. Potem coś zaczęło się między nami psuć. Znalazł sobie, oczywiście, pokątną gwendolnicę i napisał, że mnie rzuca. Spłakałam się straszliwie.

— Ale nie zażyła pani trucizny?

— Zastanawiałam się nad tym, ale otrzymałam mnóstwo listów od nieznajomych osób, które odwiodły mnie od tego lekkomyślnego kroku. Pisano do mnie o niegodziwości mężczyzn, o ich niesłowności, zmienności i wybitnych zdolnościach w podejmowaniu wielkiej ilości zabiegów mających na celu unieszczęśliwić kobietę. W ten sposób wróciłam do jakiej takiej, równowagi. Obecnie przecie wszystkim uczę się odpisywać na listy. Myślę, że po lądowaniu otrzymywać będziemy stosy listów, ponieważ ludzie będą sobie nas wyobrażać jako relikty starożytności i podejmować próby porozumienia starożytnymi metodami. Musi znaleźć się ktoś, kto będzie odpisywał na listy w imieniu załogi.

— Jak się pan nazywa?

— Nazywam się Peter.

— Peter jak?

— Peter. Po prostu Peter.

— Pan jest krewnym Almoisa Petera? Wie pan, którego?

— Nie, nie mam z nim nic wspólnego. To że jestem może od niego mniej znany, niczego jeszcze nie dowodzi.

— Rzecz jasna, panie Peter. Nic takiego nie sugerowałem.

— W końcu to ja wymyśliłem mówiące piwo, nie on.

— Oczywiście, panie Peter. Nadal pan twierdzi, że nie zdradzi tajemnicy mówiącego piwa?

— Nie zdradzę. Konkurencja tylko na to czeka. Myśli pan, że nie?

— Panie Peter, nowe wynalazki odpowiadają zwykle na konkretną potrzebę społeczną. Mówiące piwo nie jest wynalazkiem niezbędnym; potrafilibyśmy egzystować bez niego nie gorzej niż teraz.

— Tak pan uważa? Nowe kreacje mody też niczemu nie służą — nie chronią przecież przed chłodem lepiej od już znanych — a jednak projektanci wykazują wiele inwencji w ich wymyślaniu. Potrzebne jest wszystko, na co jest popyt. Gdyby pomyślał pan choć przez pół sekundy o ludziach samotnych, może dotarłoby do pana, że mówiące piwo wymyśliłem ze względu na nich. Pan pije alkohol?

— Bardzo rzadko.

— W takim razie pan tego nie zrozumie. Mówiące piwo powstało po to, by samotny gość mógł pić w towarzystwie partnera o pełnym, wielowymiarowym intelekcie, mógł z nim sprzeczać się, dyskutować na dowolny temat egzystencjalny bądź techniczny.

— Czy pan odrobinę nie przesadza, panie Peter? Piwo jest tylko piwem i niczym ponadto.

— Na razie. Opowiedziałem panu o fazie docelowej, do której usilnie dążymy. Niech pan sobie wyobrazi — wchodzi pan do piwiarni, gdzie wita pana gwar wielu dyskusji, a jedna bardziej merytoryczna od drugiej. Czy to nie szczyt ideału? Pewnie, że od razu go nie osiągniemy, ale zapewniam pana: próby trwają bez ustanku. To, co może pan zaobserwować teraz — to tylko wstęp, przygrywka Z prawdziwą rewelacją chcemy zdążyć na lądowanie.

— Myśli pan, że na Ziemi ktoś jeszcze pamięta o piwie.

— Jakżeby inaczej i A kto zapomniał, wnet sobie przypomni. Samotnych ludzi z apetytem na piwo nie brakuje nigdy i nigdzie. “Mówiące piwo firmy Peter twoim najwierniejszym przyjacielem”. — Pan słyszał poprzednią wypowiedź?

— Co za pytanie — najpierw specjalnie ją pani odtworzą, a potem pyta, czy słyszałem. Jak miałem nie słyszeć?

— Zechce się pan łaskawie przedstawić.

— Nikodem Woo-woo zwany Tankerem. Kiedy zaczniemy znowu mówić o piwie?

— Czym zajmował się pan w życiu poza piciem piwa?

— Właściwie niczym. Piję je, odkąd tylko pamiętam.

— Czy to nie monotonne?

— Proszę? Nie ma mowy o monotonii, zwłaszcza odkąd zacząłem organizować zawody w piciu piwa i sam brać w nich udział. W wielu okazałem się zdecydowanym zwycięzcą mimo braku obiektywizmu u sędziów. Człowiek tyle jest wart, ile potrafi wypić, proszę pani. Myślę sobie czasem, że każdy z nas powinien przed lądowaniem opanować do perfekcji przynajmniej jedną czynność, żeby móc udowodnić na Ziemi swą przydatność. Ja na przykład — postanowiłem wygrać Światowe Zawody w Piciu Piwa, żeby przynależność do załogi bohaterskiego krążownika “Dziesięciornica” nie była moją jedyną zaletą. Myślę, proszę pani, że jest wśród nas stanowczo zbyt wielu ludzi, których jedyną zaletą jest przynależność.

— Lues Marynarz.

— Wszystkim naszym rozmówcom zadajemy to samo pytanie: Jak wyobrażacie sobie swoje życie na Ziemi po wylądowaniu i w jaki sposób się do niego przygotowujecie?

— Nie będę dla pani miły: cały ten plebiscyt jest dla mnie śmiesznym przejawem ekscytacji spowodowanej powrotem. Czemuż wydaje nam się nieustannie, że tworzymy historię, że przyszłe pokolenia patrzą nam na ręce? Gdyby to, co robimy, było więcej warte, robilibyśmy to nie zważając na żadne względy pozaracjonalne, ponieważ “produkcja historii” winna stanowić najwyżej nasze niedzielne zajęcie. Po prostu brak nam skromności.

— Nie odpowiedział pan na pytanie.

— Brak nam skromności. Cechą życia jest zawsze pewna nadmiarowość: jeden plemnik z kilku miliardów wystarczy do zapłodnienia, jeden zarodnik do powstania nowej kolonii. Jeśli ten jeden spełni swoje zadanie, los pozostałych jest nieważny. Z ludźmi podobnie: jeden człowiek, jeden zespół może wykonać dzieło, którego próżno imają się tysiące, zmierzające w fałszywym kierunku. Te tysiące są nadmiarem, wypracowanym przez ewolucję i naśladowanym przez cywilizację fortelem, dzięki któremu prawdopodobne staje się pewnym. Ale skąd przekonanie, że to nie my właśnie jesteśmy czyimś nadmiarem?

— Chyba mówi pan nie na temat.

— Jesteśmy fałszywi i nieszczerzy; wesołymi opowiastkami podsycamy w sobie wiarę, choć w gruncie rzeczy pełno w nas wątpliwości, co zastaniemy na miejscu. To nasz podstawowy kompleks, na który próbujemy szukać antidotum w podobnych do tego plebiscytach i wymagając od Ziemi — niemiłosiernie za nami stęsknionej — wdzięczności tak daleko posuniętej, że nawet ci, co niczego nie dokonali, zyszczą prawo do miana bohaterów. Rzeczywistość ma jednak to do siebie, że jak gabinet krzywych luster deformuje zamiary i intencje, kpi bezlitośnie z nadziel i pobożnych życzeń, rozczarowuje optymistów bez pokrycia, ośmiesza tych, co deklarowali się zbyt pochopnie i dalekosiężnie. A może — to też najeżałoby rozważyć — ludzie na Ziemi doszli już do tego, że nie ma sensu tak daleko posunięta demokracja lub — o paradoksie — nie jest to sprawiedliwy z żadnego punktu widzenia porządek? Niech pani nie przeczy, mówię o zastrzeżeniach, które dyktuje mi zdrowy rozsądek. Historia zawsze rodziła się z walki zdrowego rozsądku z dogmatami — i czasem z tej konfrontacji rzeczywiście wychodził zwycięsko zdrowy rozsądek. Następnie były układane nowe dogmaty, które wtedy wydawały się rozsądne. Na tym w przybliżeniu polegały dzieje świata, do którego wracamy.

— Pamięta pan pytanie?

— Dawniej, kiedy większej ilości rzeczy byłem pewien, odpowiedź przyszłaby mi bez kłopotu. Wierzyłem wtedy we wzniosłe posłannictwo człowieka, jego szlachetność i dobre intencje. Byłem gorliwym wyznawcą religii ogólnej supremacji dobra nad złem. Świat ludzi jest puszką pełną paradoksów — i dlatego będziemy popularni, powitają nos tłumy zgromadzone na kosmodromie, video dostanie czkawki zachłystując się naszym powrotem. Najzdolniejsi korespondenci będą się prześcigać w generowaniu odpowiednich formuł, w których gładko zamknie się synteza naszej wyprawy. Wezmą je od nich poeci video i wtłoczą — przeżute, przetrawione, oczyszczone z najgłębiej ukrytych zadr — prosto w mózgi otwarte na ich wołanie. W ten sposób zostaniemy bohaterami, tytanami, zwycięzcami wszystkiego, co ślina na język przyniesie: czasu, przestrzeni, samotności, grawitacji, gwiazd, Wszechświata, próżni, siebie samych. Będą krążyć o nas piosenki:

Zwycięzcy czasu i przestrzeni

dziś są na ustach całej Ziemi!

A gdy wreszcie wrzawa przycichnie, video co jakiś czas i zaprosi kogoś z nas, by opowiedział, jak zostać bohaterem. Jakbym to widział: Wieczór z Dzielnym Astronautą. Rozmowa z Członkiem Zwycięskiej Załogi. Wyobraża pani sobie? Papierosy “Dziesięciornica”. Koniak “Zwycięzca”. Tragedia. I wie pani, ludzie podobno o tym marzą.

Że stery są odłączone i rakietka nie pozwoli zepchnąć się z kursu ani o metr — to specjalnie Doogana nie zaskoczyło. W pewnym momencie uległ panice, zaczął miotać się po ciasnej kabinie, łamać paznokcie na obudowie pulpitu, który był tylko wypełnioną martwymi wskaźnikami deską. Odłączył je po kolei, wygasił ekrany, odciął źródła zasilania — i siedząc w. kompletnej ciemności doszedł do wniosku, że to niczego nie zmienia. Sięgnął przed siebie, ekrany rozjarzyły się, wskaźnik linii łączności zapłonął na nowo, lecz nikt po tamtej stronie nie miał nic do powiedzenia.

Wtedy właśnie Doogan otworzył szafkę z oprzyrządowaniem, wydobył zawiniątko, odpakował, zerwał nakrętkę zębami i pociągnął kilka pospiesznych łyków. Zgasił górne oświetlenie, buty umieścił na pulpicie między różnokolorowymi świetlikami. Zamknął oczy. Fonia nie wyłączonego programu video drażniła uszy, ale było mu zbyt wygodnie, żeby reagować. Od czasu do czasu przykładał na krótko butelkę do ust.

Sam nie wiedząc kiedy zapadł w niespokojną drzemkę. Głosy gadały ku niemu z pulpitu, w końcu umilkły kompletnie. Śnił, że zasnął w łodzi na, środku jeziora; z wody podnosił się powoli ku niebu ogromny blady księżyc otoczony złotawymi pęcherzykami powietrza, które przemieszczały się obok okrągłej tarczy i pękały bezgłośnie, a na ich miejsce z głębin nocy napływały wciąż nowe i nowe. Księżyc wisiał majestatycznie nad dziobem łodzi i nieustannie powiększał swą średnicę — jak gdyby leniwe uderzenia fal popychały łódkę prosto w jego stronę.

Otworzywszy oczy Doogan nie był pewien, czy widzi dalszy ciąg snu, czy też ulega halucynacji. Jedyna konkretna rzecz znajdowała się po Jego prawej ręce; przełknął porcję palącego płynu, ale omam nie ustąpił. Na ekranie głównym, pokazującym sektor, w który celowała styczna do trajektorii, świeciła się biała elipsoida. W miarę jak rozrastała się i nabierała blasku, przemieszczała się również ku środkowi ekranu.

— Matko materio — wybełkotał Doogan i napił się znowu.

Przez następną minutę zachowywał się jak szaleniec: włączył nieczynne dotąd centrum pomiarowe, nastawiał celowniki, wydawał rozkazy. Na próżno. Detektor masy niezmiennie pokazywał zero, analogiczny wynik dały pomiary albedo, odległości, rozmiarów obiektu. Po prostu obiekt nie istniał. Doogan obserwował na głównym ekranie coś, czego nie było.

— Projektor wyświetla obraz bezpośrednio — osądził. — Bez pośrednictwa kamer zewnętrznych. Czyli po prostu zwykły, ordynarny film.

Ta fachowa konstatacja uspokoiła go nieco. Napił się i leżąc w fotelu obserwował manewry obiektu, który, przybliżał się stopniowo. Kiedy przestał się mieścić na ekranie, rozpoczął powolny obrót. Można by pomyśleć, że rakietka cumuje, gdyby przyrządy nie widziały przed sobą takiej samej pustki, jak wszędzie dokoła.

Pokryty skupiskami ciemnych cętek biały bok obiektu przestał się obracać. Wskaźnik szybkości rakietki stanął na zerze. Na ten widok Doogan dopił ciecz i wyrżnął pustą butelką o pancerną szybę ekranu. Szkło rozprysnęło się po całej kabinie i można by pójść o zakład, że największy odłamek nie miał więcej jak pół centymetra średnicy. W tej samej chwili, kiedy odłamki szkła, które przebyły najdłuższą drogę, dotykały wykładziny podłogi, klapa rakietki podniosła się z cichym sapnięciem. Odbijając się od licznych sprzętów w kabinie Doogan zbliżył się do włazu i zapatrzył w czerniejący przed nim otwór. Obmacał oburącz obrzeże, potem wsunął się w otwór i na ślepo — dookoła panowała prawie idealna ciemność — próbował badać ściany tunelu. Ale ręka nie natrafiała na żaden opór.

— Jest tam kto? — wrzasnął w głąb hipotetycznego tunelu. Nasłuchiwał. Nic nie mąciło ciszy i kiedy już zwątpił w uzyskanie odpowiedzi, dobiegł go niewyraźny pogłos, jakby echo, lecz solidnie zniekształcone i tak słabe, że od razu stracił pewność, czy Istotnie coś usłyszał.

Chwiał się mocno na nogach, ale brzegi otworu jak dobry mechaniczny przyjaciel nie pozwalały mu upaść. Krzyknął jeszcze kilka razy, z podobnym rezultatem.

— Paranoja — powiedział i roześmiał się. Mniej więcej wyglądało to tak: zamknięty w latającej gruszce facet wybiera się nie wiedzieć dokąd i po co, w dodatku nie z własnej woli, a jednak ochotniczo. Po drodze spotyka coś, czego nie ma, zbliża się do tego mimo unieruchomionych sterów, cumuje. Jakby to wszystko było jeszcze nie dość zabawne, facet przyswaja butelkę alkoholu konwencjonalnego — zapewne by zachować trzeźwość umysłu. Pojazd, który go wiezie, cumuje automatycznie w próżni — bo przecież to, do czego cumuje, nie istnieje. Właz otwiera się sam, podróżny (bo jak inaczej go nazwać?) wiedziony zapewne ciekawością wychyla się przezeń w kosmos, żeby ździebko odetchnąć świeżym powietrzem i przy okazji spytać, czy kto przypadkiem nie siedzi okrakiem na jego pojeździe. Zastanawiając się, jak zareagować w tej skomplikowanej sytuacji, Doogan ryknął mocno przesadnym śmiechem w głąb tunelu, w ciemność, znienacka przerwał, cały zamienił się w słuch.

Nic, tylko niewyraźny odgłos na granicy słyszalności.

— Ha, ha, ha! — i przerwa. — Ha, ha, ha! — i nic oprócz dalekiego szmeru, jakby ktoś przewrócił stronę ciekawej książki.

To już Doogana rozsierdziło.

— Wy sukinsyny — powiedział prawie pieszczotliwie. — Potomkowie nałogowych spożywców alkoholu konwencjonalnego i przemęczonych prostytutek; plugawe pomioty hipopotama, ucieleśnienie sprośności. Owoce kosmicznego roztargnienia, niedbalstwa i niedyspozycji fizycznej waszych ojców, kaprawych degeneratów murszejących z szybkością światła. Wierne podobizny fallusa nękanego wątpliwościami odnośnie sensu istnienia, abderyci nurkujący z lubością w sfermentowanych fekaliach. Porcje cuchnącego koagulatu wirowane na centryfudze. Człekokształtne odpady z produkcji masturbantów. Suki ludzkie! Świńskie ryje! Dupki!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczał, i znowu nic. Najmniejszej reakcji.

— To wszystko nie ma sensu — mruczał gramoląc się przez otwór. Postąpił kilka kroków na sztywnych nogach, daremnie próbując wyłowić choćby szelest własnych kroków. Ciemność żyła — czuł to. Obejrzał się za siebie — z owalnego otworu sączyło się nikt e światło.

— To wszystko nie ma sensu — powtórzył głośno i prawie pobiegł przed siebie. Po drodze minął jakąś barierę, w twarz uderzył go powiew cieplejszego powietrza; zdążył zobaczyć tylko kilkanaście świetlistych smug, które wyprzedziły go z wielką szybkością i runęły przed siebie, wszystkie w jeden punkt. Kiedy tam dotarły — zużywając na pokonanie wielkiej odległości ćwierć sekundy, najwyżej pół — buchnęła stamtąd jasność.

— Wielki Boże — Doogan stał się nagle niesłychanie religijny. Z nim samym również działo się coś dziwnego — przestrzeń rozpuszczała go w sobie, ulotniło się gdzieś poczucie ciężaru, lecz nie z powodu zwyczajnej nieważkości.Machinalnie poruszył ręką, aby dotknąć nią piersi, lecz po dotarciu na miejsce palce nie poczuły ani szorstkiej, bezpiecznej faktury skafandra, ani napiętych pod nim mięśni, obciągniętych żywym elastikiem. Nie było już skafandra ani osłanianego przezeń ciała; nie było również ręki, ramienia, palców — po prostu dwa pobliskie sektory przestrzeni ulegając inercyjnemu podporządkowaniu woli człowieka przeniknęły się w milczeniu, przemieszały ze sobą; stopniowo ustało wirowanie wypełniających je cząsteczek materii.

Jasność stopniowo zdobywała ów dziwny świat zaludniony nieruchomymi sylwetkami, wypełniony znajomymi sprzętami, meblami, przyrządami, sklepionymi wokół nich ścianami. Doogan, który stał się czystą, pozbawioną ciała świadomością, płynął powoli w przestrzeni przenikając z łatwością przez dowolne układy materialne. Mijał zastygłe w rozmaitych grymasach twarze, przesuwał się przed nie widzącymi oczami, w których zatrzymało się oburzenie, zachwyt, znudzenie. Niektóre z twarzy znał: po prostu znajdował się na jednym z podpoziomów “Dziesięciornicy”.

Padł skądś nie znany sygnał i w jednej chwili tłum woskowych postaci ożywił się. Myśli znalazły swoje dokończenie, słowa — treść ostateczną, zamiary — całkowity wyraz. Doogan zauważył, że w ukrytych w ścianach systemach zaczęły; przemieszczać się różnokolorowe ciecze o różnej temperaturze, którą również widział. Widział — to było okropne — prąd elektryczny płynący specjalnymi sieciami bezprzewodowymi i zasilający wszystkie wejścia, oświetlacze, automaty i nadajniki. Widział promieniowanie jądrowe pochodzące z czujników — i bez większego trudu dostrzegł fale głosowe przemieszczające się w różne strony korytarza. Co więcej, potrafił je czytać — uświadomił to sobie dopiero po jakimś czasie — ale nie potrafił ich wywoływać. Na rozgrywające się przed nim sceny nie potrafił wpływać w żaden fizyczny sposób.

Pod najbliższą ścianą siedziało dwóch niesympatycznych facetów.

— Pomyśl — mówił jeden — dawniej to były czasy! Nie znając argentytu, pciurw i prośności ludzie czuli się naprawdę szczęśliwi.

— Nie wiem — drugi miał wątpliwości — nie było również gżdyli, obciągwi i rasserów. Jak tu mówić o szczęściu — bez obciągwi?

W windzie trzech młodych uczonych spierało się na temat pewnej teorii naukowej.

— Pomyślcie, panowie — perorował najmniejszy z nich — przecież z prawa Izos-Thoposa wynika jasno, że w symferze nieciągłości parcjalnej mezospin traci aquapol w sposób bliski doskonałości!

— Tylko że w symferze nieciągłości inwercjalny paskuter stanowi zaledwie sześć procent…

— Co to ma wspólnego…

— Oczywiście, że taki Zgodnie z szóstym postulatem Vienai-Miatsoma…

Co najdziwniejsze Doogan doskonale orientował się w przedmiocie sporu i wiedział, że rozbieżność między trzema uczonymi jest pozorna. Wystarczyła przecież dwukrotna transformacja Nerburga i podstawienie danych, żeby przekonać się, iż inwercjalny paskuter stanowi nie sześć, a szesnaście procent, w związku z czym należy zastosować nie szósty, a siódmy postulat Vienai-Miatsoma. Ot, i cała sprawa.

Przemieszczając się przez kolejne kondygnacje “Dziesięciornicy” Doogan stopniowo zapominał, że był niegdyś integralną częścią tego świata. Zmiana charakteru, w jakim na nowo i niespodziewanie się w nim pojawił, zmiana sposobu postrzegania sprawiały, że oglądał przesuwające się przed nim sceny prawie bez żadnych uczuć. Wraz z wyzwoleniem od ciała dokonało się w jego psychice kompletne odczłowieczenie, uwolnienie od właściwych ludziom emocji, nawyków, sposobów reagowania. Zdumiewające, jak niewiele było trzeba, aby zrzuciwszy okowy nakładane ciału od miliona lat przez ewolucję, mentalności od wieków przez historię i umysłowi od dziesięcioleci przez wychowawców — zrzucić również więzy pętające myśl i w rezultacie poczuć się naprawdę wolnym. Doogan wiedział jednak, że choć wolny — inaczej niż dotąd — podlega nowym ograniczeniom, związanym z każdą formą egzystencji. Na razie nie czuł potrzeby refleksji na ten temat, sam będąc czystą refleksją. Nowa sytuacja zafrapowała go na tyle, że zapomniał o wszystkim, co zdarzyło się bądź miało się zdarzyć w przyszłości. Dotychczasowe życie straciło sens, dotychczasowa rzeczywistość — znaczenie.

Pasjonował się odkrywaniem coraz to innych możliwości swego nowego stanu. Odkrył, że potrafi regulować szybkość i kierunek przemieszczania. Zupełnie przypadkowo, stojąc przez dłuższą chwilę w jednym miejscu zorientował się, że jego obecność deformuje upływ czasu. Wielki cyfrowy wskaźnik na jednej ze ścian najpierw wskazywał 16.37, potem nagle przeskoczył o cztery i pół godziny, a wreszcie cofnął się prawie o dobę. Odpowiednio do tego zmieniało się oświetlenie, ilość ludzi, ich stroje, treść rozmów.

Prosto stamtąd ruszył w górę, a właściwie przed siebie, gdyż pojęcia takie, jak góra, dół — przestały obowiązywać. Płynąc bądź korytarzem, bądź na przełaj, w poprzek kabin, bawił się czasem, przez co rozgrywające się przed nim sceny znienacka ustępowały miejsca innym. Kabina wypełniona ludźmi błyskawicznie wyludniała się, zaś ta, w której przed momentem jeszcze nikogo nie było, wypełniała się obecnością kobiety i mężczyzny dyszących w miłosnym zwarciu. Zabawa nie sprawiała Dooganowi żadnej radości; oddawał się jej prawie bezmyślnie, jak dziecko, które znalazłszy nowy przedmiot w kółko uruchamia go i wyłącza, ponieważ tylko w ten sposób potrafi się nim posługiwać.

Nie miał pojęcia, jak długo trwa jego eskapada, jaki ma cel i w jaki sposób do miej doszło. To było bez znaczenia. Kim był właściwie — teraz? Czy pozostał zdolny do sformułowania autodiagnozy w rodzaju “Myślę — więc jestem”? Czy w ogóle istniał? Całkiem przecież możliwe, że forma życia, jaką został obdarzony, dla świata przeraźliwie konkretnej fizyczności oznaczała po prostu niebyt. Ale i te wszystkie ważne pytania nie obchodziły go nic a nic. Znał na nie odpowiedź w tym sensie, że gdyby tylko zapragnął, potrafiłby ją natychmiast wydobyć — skąd? Uświadomił sobie, że na ten temat otaczającego świata dysponuje kompletem informacji, wie o każdym człowieku i o każdym przedmiocie, o ich losach w dowolnej chwili. Zapragnął się o tym przekonać; pomyślał o papierosie w ręku pewnej damy, stopniowo zamienianym w popici. W mgnieniu oka zawisł w chmurze dymu przed twarzą kobiety i przez prawie dwa zaciągnięcia przyglądał się, jak pali. Przez ten czas dowiedział się o papierosie wszystkiego — a równocześnie jakby mimochodem o samej kobiecie i przedmiotach, które ją otaczały. Potrafiłby powiedzieć, z ilu kawałeczków sztucznego tytoniu składa się zawartość papierosa, wymienić pierwiastki wchodzące w skład bibułki, ich udział z dowolną dokładnością i w dowolnej chwili — i tak dalej. Kompletnie go to nie bawiło. Zajrzał w puste oczy kobiety, przeniknął na drugą strome.

Najbardziej zainteresowało go krzesło, na którym siedziała. Właśnie krzesło. Nie fotel, nie mini-instar a krzesło. Ktoś, kto je zrobił, żył bardzo dawno temu. Doogan zapragnął dowiedzieć się o nim więcej — lecz nie potrafił. W opinii siedzącej przed nim kobiety, ciągle bezmyślnie wciągającej kłęby dymu, mógłby uchodzić za Boga, ale jego wszechmoc i wszechwiedza — wkrótce to sprawdzi — ograniczały się jedynie do czasoprzestrzennego kontinuum “Dziesięciornicy”.

Na następne ograniczenie natrafił próbując sforsować jedną ze ścian, wyłożoną po drugiej stronie nie znanym i nie spotykanym dotąd materiałem. “Uderzając” w wykładzinę, jakby rozpłaszczał się na niej, rozpraszał, częściowo w nią wnikał — tracił wtedy kontakt z rzeczywistością i odzyskiwał go dopiero po pewnym czasie, oddalony o kilka metrów od bariery.

Okrążył całą powierzchnię i przekonał się, że wykładzina tworzy układ zamknięty, do którego wtargnięcie jest niemożliwe. Do wnętrza prowadziło tylko jedno wejście, bardzo dokładnie przylegające do krawędzi otworu i pokryte od wewnątrz tym samym rodzajem materiału, choć o innej nieco strukturze. Postanowił poczekać na właściciela, ale oczekiwanie przedłużało się. Doogan wykonał “pstryknięcie” czasowe. W kierunku pomieszczenia o dziwnych ścianach zbliżali się korytarzem dwaj mężczyźni.

— Zostaniesz tutaj — powiedział jeden z nich. — Jeżeli główka indykatora zapłonie, przetniesz błonę wiązką z pistoletu i wpadniesz do środka. W porządku?

Drugi mężczyzna, młody chłopak, kiwnął głową.

Wyciągnęli pistolety i pierwszy z mężczyzn otworzył wejście. Minął je; otwór zasklepił się natychmiast, ale Doogan i tak zdołał przecisnąć się do środka. Było ciemno, a mężczyzna, który wszedł, z jakichś powodów wolał nie zapalać oświetlaczy. Doogan czuł się w pomieszczeniu źle — jak w klatce. Ulotniła się — nie wiadomo gdzie — jego wszechmoc i wszechwiedza. Po raz pierwszy doświadczył ograniczenia dotychczasowej swobody w sposób tak ewidentny — to zmuszało do rewizji niektórych poprzednich ustaleń, nakazywało ostrożność i poważniejsze traktowanie świata “fizyczności”.

Stąpając po miękkim dywanie mężczyzna z pistoletem w dłoni zbliżył się bezszelestnie do stolika, na którym stała pusta butelka z wzorzystą etykietką i trzy nie wymyte kieliszki. Za biurkiem spał inny mężczyzna; na jego widok facet z pistoletem uśmiechnął się krzywo. Pomieszczenie rozświetliło się.

Śpiący otworzył oczy, w których nie było śladu senności. Przez parę sekund mężczyźni przyglądali się sobie spokojnie.

— Witam — powiedział wreszcie ten, który wszedł. — Długo pan na mnie czekał.

Na rzeczy przyjemne zawsze czeka się długo — odparł Boskersq. — Ale właściwie dlaczego celuje pan we mnie z pistoletu?

— Dla pewności. Ma pan coś przeciwko temu?

— Nie, skądże. Zawsze ceniłem pański sposób żartowania. Taraday przełknął ślinę.

— Nie wykonał pan rozkazu.

Niespodziewanie Doogan przypomniał sobie kompletnie informacje na temat Taradaya, choć nikt przedtem mu ich nie przekazywał. Mimo iż miały one związek z cielistą formą, którą niedawno opuścił, wcale go nie obeszły. Starając się dowiedzieć w analogiczny sposób, kim jest mężczyzna zza biurka, Doogan natrafił na kolejną barierę niemożności.

— Nie wykonałem — przyznał Boskersq — ponieważ wyniknęły nadzwyczajne okoliczności.

— Jakie?

— Najpierw schowa pan pistolet. Doznaję sprzecznych uczuć widząc ten śmiercionośny przyrząd wycelowany prosto w moją głowę.

Taraday zastanowił się, schował pistolet. Boskersq stanął obok biurka; palcami prawej ręki wspierał się lekko o blat.

— Jestem Dwukolorowym — powiedział. — Czy to coś panu wyjaśnia?

W odpowiedzi Taraday próbował się uśmiechnąć, ale było to zbyt ciężkie zadanie. Jego ręka niemal bezwolnie zaczęła pełznąć w kierunku kabury.

— Banowski miał rację, trzeba było go słuchać. Niech pan da spokój — pokazał na kaburę i ręka Taradaya zatrzymała się momentalnie. — Po prostu pan nie zdąży… wcześniej pan umrze, nim zdąży wystrzelić. Pogadajmy lepiej z pięć minutek. Tak lubiłem rozmowy z panem.

— Matko materio — bełkotał Taraday. — Jeśli pan żartuje…

— Nie czas na żarty — uciął Boskersq. — Czemu pan nie słucha dobrych rad — tak panu pilno rozstać się z życiem? Tym razem nie ma pan na sobie ani wygodnej zbroi, ani twarzowej przyłbicy… bez nich nawet z pistoletem w ręku byłby pan łatwy jak dziecko.

— Jest pan Quevasem?

— Właściwie nie. Korzystałem tylko przez pewien czas z jego gościnności, ale w końcu jego ciału przydarzyło się kilka nieprzyjemności i musiałem się przesiąść. W Boskersqa. Czemu pan tak patrzy? Owszem, mogę się przesiadać z dowolną. częstotliwością. Dziś jestem sobą, jutro mogę być kim innym…

Zdjął palce z biurka i poszedł w kierunku Taradaya, Ten cofał się z przerażeniem w oczach.

— Dla mnie to tyle, co wypić puszkę piwa… mówiącego — wypowiadał słowa bardzo wyraźnie, jak aktor. Powoli, ale zdecydowanie posuwał się przed siebie.

Taraday krzyczał ze strachu, oparty o ścianę. Boskersq, wyłączywszy już wcześniej indykator, zbliżył się na wyciągnięcie ręki i wtedy Taraday osunął się po srebrnej płycie na mięciutki dywan. Leżał nie poruszając się. Boskersq pochylił się i wyjął indykator z jego klapy.

— Wspaniale — powiedział. — Parę minut tutaj prześpi. — Cofnął się, spojrzał nagle w kierunku Doogana: “Kto tu jest? Ty, Grynx? Keiken? Hercx? Theart, Voox? Mówiłem, żeby nie pakować się bez potrzeby do środka tych klatek — stąd można więcej nie wyjść. Zostawiacie za dużo ambarraxu, byle analizator was wykryje. No, jazda stąd!”

Przez otwarte wejście Doogan wypłynął na zewnątrz.

— Schowaj zabawkę, synu — powiedział Boskersq do stojącego przed wejściem agenta — bo byle łachudra wyjmie ci ją z ręki razem z cennym życiem. Szef powiedział, że jesteś wolny.

— E tam — chłopak pokręcił głową obracając w palcach broń z wyraźnym zakłopotaniem — widzi mi się, że to nie szef, tylko ty. Podobno jesteś na czarnej liście?

— Moja sprawa, szczeniaku. Popatrz tutaj: poznajesz? Czyj to indykator? Myślisz, że szef dałby mi go bez powodu?

Chłopak nie wiedział, co o tym myśleć.

— Jak mi nie wierzysz, możesz szefa zapytać — rzucił niedbale Boskersq i poszedł przed siebie. Chłopak, wyraźnie zakłopotany, schował w końcu broń i zażądał od wejścia wpuszczenia do środka.

— Ani mi się śni — odpowiedziało wejście. Agent przeciął je wiązką, wlazł do środka, po chwili wypadł na zewnątrz. Boskersq znikł, jakby się rozwiał w powietrzu.

Doogan miał zamiar towarzyszyć Boskersqowi, ale napotkał kolejną barierę. Zanosiło się na to, że ich ilość w miarę poznawania nowego świata rośnie w postępie przynajmniej geometrycznym. Obserwował oddalające się plecy Boskersqa i pocieszne usiłowania sforsowania wejścia przez agenta.

W inną stronę droga stała otworem. Doogan popłynął przed siebie masowo rozdając czasoprzestrzenne kopniaki — do przodu i wstecz. Skierował się najkrótszą drogą na dwudziesty ósmy. Przed samą kabiną Deograciasa czas dostał kolejnego prztyczka. Dzień błyskawicznie zamienił się w noc.

Doogan orientował się doskonale, że Deogracias zwinął instar dopiero po południu i wybrał się na małą przejażdżkę. Trzydzieści poziomów wyżej, w jednym z korytarzy bocznych natknął się na tę dziewczynę. Każdy, kto choć raz oglądał program video, znał jej imię: Dorotea. Pod działaniem pola encefalicznego dziewczyna — nie zaprotestowawszy ani słowem — zjechała z Deograciasem na. dwudziesty ósmy, w kabinie pozbyła się odzieży w niemal eksresowym tempie. Po straszliwych zmaganiach Deogracias i Dorotea leżeli obok siebie na instarze wsłuchując się w coraz spokojniejsze bicie własnych serc.

— Właściwie… — zaczęła dziewczyna i umilkła nie doczekawszy się żadnej zachęty do rozmowy. Po kilku minutach podjęła próbę jeszcze raz.

— Właściwie nie przyszłam tu z własnej woli.

Powiedziała to bardzo cicho i niepewnie, przekrzywiwszy uprzednio głowę, żeby widzieć reakcję Deograciasa. Ale Deogracias nie zamierzał widocznie się spierać; jego profil rysował się ostro na tle jaśniejszego ekranu video. Przesunęła kilka razy otwartą dłonią nad Jego oczami.

— Obudź się — powiedziała. — Musimy porozmawiać.

— O czym?

— Zdaje mli się, że nie przyszłam tu sama — w jej głosie było tym razem więcej kokieterii.

— Zgadza się — burknął Deogracias — przyszłaś tutaj ze mną.

— Nie o to chodzi — zirytowała się na manierę video. — Zostałam do tego zmuszona.

— Tak? — zdziwił się Deogracias. — Przyniosłem cię? Zaciągnąłem?.

— W pewnym sensie — dziewczyna nie była przekonana. — W każdym razie wpłynąłeś na mnie — to taki trudno uchwytny stan — w ten sposób, że przyszłam tutaj, choć wcale przedtem nie miałam takiego zamiaru.

— Wpłynąłem na ciebie? — zainteresował się Deogracias. — Więc wszystko jest w porządku.

— Nie, mię. Po drodze robiłeś ze mną nieuczciwe rzeczy.

— Nie robiłem.

— Robiłeś.

— Nie:

— Robiłeś, robiłeś, robiłeś! — tłukła go małą piąstką po obojczyku. Przycisnął dziewczynę do siebie.

— Z miłości do ciebie gotów byłbym umrzeć. Dziewczyna roześmiała się.

— Co ty wygadujesz? — przywarła doń całym ciałem i szepnęła: — Kocham cię.

— Gruchacie sobie, gołą beczki? — rozległ się jakiś głos. Z ciemnego kąta kabiny wyszło kilka postaci w błyszczących strojach. Prawie wszystkie trzymały w rękach małe niklowane przedmioty. Deogracias włączył więcej światła i zobaczył, że są to pistolety, i że przybysze osłaniają twarze przyłbicami.

— No, Dwukolorowy — powiedział ten spośród nich, który stał najbliżej — koniec gry. Przyszła na. ciebie kolej.

— Dwukolorowy? — powtórzyła dziewczyna. — Od razu podejrzewałam, że…

Coś pękło, coś zgasło, wrócił ciężar i fragment przestrzeni, obwiedziony ledwie widocznym konturem sylwetki, począł z wolna wypełniać się ciałem. Ręka dotarła do piersi, palce poczuły twardą materię skafandra. Wróciła ostrość widzenia. Vis-a-vis stał obcy mężczyzna.

— Co to było? — zapytał Doogan.

— Byłeś czystą świadomością lewitującą w poprzek rzeczywistości — odparł nieznajomy. — Ten stan, to wszystko może stać się twoim udziałem na zawsze, jeśli upadłszy oddasz mi pokłon.

Nogi same ugięły się pod Dooganem.

— W porządku — powiedział nieznajomy. Zbliżył się wolno i położył rękę na jego ramieniu. — Jesteś moim przyjacielem, a ja jestem twoim przyjacielem. Chodź.

Doogan ruszył za nim posłusznie jak manekin.

Загрузка...