6

Leclerc pójdzie na wojnę, Leclerc wkłada bojowy rynsztunek. Gruby kostium na gołe ciało, elastyczny, dopasowany, a jednocześnie przewiewny. Leclerc nie wie, co go czeka, ile godzin przypadnie mu spędzić a karabinkiem dalekodystansowym w ręku, jak długo i gdzie będzie musiał leżeć i czekać, czatować bez ruchu podobny do kłody drewna. Ubiera się bez pośpiechu, próbuje zginać ręce w łokciach i nogi w kolanach. Kostium jest sztywny, lecz nie na tyle, by utrudniał swobodę ruchów.

Teraz nagolenniki, ochraniacze na kolana, łokcie i biodra. Leclerc umieszcza je uważnie czując, jak ciężeje od nich jego ciało. Teraz barki. Mając na sobie tyle zabezpieczeń Leclerc może spadać z kilku metrów bezwładnie na twarde płyty — nawet przy wyłączonym polu. Przeglądając się w lustrze wielkim jak cała ściana czeka, aż ochraniacze zrosną się z kostiumem. Potem wchodzi do natryskiwacza, przeklęcie wielkiego pudła, z którego wystaje mu tylko głowa. Pokrywy zamykają szyję w dyby, wypełniają się uszczelnienia, brzmi sygnał gotowości; wydając niemy rozkaz Leclerc kiwa głową, w pudle podnosi się szum, narasta, potężnieje, Leclerc nie może powstrzymać uśmiechu, tysiące drobnych igiełek atakują każdy milimetr jego skóry, co daje wrażenie przyjemnego łaskotania. Szum nadal się wzmaga, uśmiech na twarzy Leclerca coraz szerszy — wtem Leclerc coś sobie przypomina, jego oblicze tężeje, czarcie siły w pudle atakują bez dalszych wyraźnych efektów, więc cichną zniechęcone, dyby zwalniają szyję Leclerca, w połyskującym matowo mosterze nieokreślonego koloru podchodzi Leclerc do lustra, kontroluje, sprawdza, podnosi ręce, opuszcza, kręci głową. Krzywi się. leszcze raz sprawdza. Nie, nie ma defektu, moster przylega do ciała dokładnie, kieszenie, których wielka ilość rozmieszczona jest na piersiach, ramionach i udach, nie są zrośnięte, otwierają się i zamykają błyskawicznie.

— Czarny — mówi Leclerc, choć nikogo w pomieszczeniu nie ma. Ściana za plecami w mgnieniu oka pokrywa się czernią tak głęboką jak kosmos. Moment — czernieje i moster.

— Czerwony — mówi Leclerc. Ściana i moster czerwienieją.

— Zielony — zielenieją jak trawa.

— Żółty, niebieski, pomarańczowo-czarny, różowo-brązowy, biały — Leclerc komenderuje, a moster posłusznie zmienia barwy — jak kameleon. Teraz hełm. Leclerc wyciąga go ze skrytki w czarcim pudle, nakłada na głowę, w porządku. Hełm przysysa się do złącza, na kołnierzu, chroni czoło, szczękę i nos, wewnątrz wymoszczony jest mięciutkim polem, którego intensywność generowania zależy od aplikowanych hełmowi uderzeń. Leclerc bierze rozbieg, w połowie pomieszczenia odbija się, szybuje między sprzętami, celuje łbem prosto w ścianę, ale nim dociera do niej, spływa łagodnie w dół. Podnosi się uśmiechnięty — wszystko w porządku. W mosterze z hełmem można spaść z poziomu na poziom i wyjść bez szwanku.

Dalekodystansowy karabinek elektryczny Leclerca jest lekki i poręczny. Reaguje natychmiast na rozkazy, jego wesoły ryjek automatycznie wydłuża się i skraca w zależności od tego, w jakiej odległości znajduje się cel. Również automatyczna regulacja kalibru ustala optymalną wiązkę, jaka wystarczy do unieszkodliwienia obiektu. Leclerc głaszcze karabinek, sprawdza stan komory, wreszcie każe karabinkowi złożyć się i owinąć wokół jego bioder. Kilkakrotnie powtarza Leclerc przed lustrem manewr, gdy na komendę karabinek zrywa się z bioder, sztywnieje i sam wpada do garści.

To byłoby właściwie wszystko.

— Biały, utrzymać — mówi Leclerc do mostera i podobny do solisty z baletu wychodzi z pomieszczenia lekkim krokiem. Idzie przez ludne korytarze, wszyscy schodzą mu z drogi, kobiety oglądają się za nim z podziwem — Leclerc jest wysoki, przystojny. Jego niebieskie oczy bez emocji rejestrują zamierające na czas przejścia antytaktora szpalery. Idąc Leclerc nie uśmiecha się — oto wstąpił na wojenną ścieżkę, z której wróci zwycięsko lub zginie.

W windzie, do której wsiada, natychmiast się wyludnia. Winda nie pyta o nic, gna na łeb, na szyję ma poziom piętnasty, gdyż tak brzmiała wyrażona przez antytaktora dyspozycja. Nie życzenie, nie prośba, a żądanie. Więc winda o nic nie pyta, nie upomina się o zapłatę, pędząc analizuje timbre głosu rozkazodawcy, nie przejechawszy nawet ćwierci poziomu wie już, że głos należy do jednej z niewielu osób na “Dziesięciornicy”, dla których windy zrobią wszystko. Bez przestojów po drodze winda gna z trzykrotną szybkością do poziomu przeznaczenia.

— Antytaktor Leclerc — odzywa się nasłuchiwacz z Centrali. — Antytaktor Leclerc: obiekt przeznaczony do destabilizacji zmienił położenie. Obecnie znajduje się na granicy sektorów siedem i osiem podpoziomiu trzynaście.

Winda też już wie, winda pędzi na podpoziom trzynaście. Generatory napędowe pracują ze wszystkich sił. Reduktory przyspieszeń pasożytniczych połykają każdy wstrząs. Jedzie antytaktar Leclerc na wojnę tak spokojnie, jak do konkubiny na imieniny.

Na podpoziomie trzynastym żywej duszy. W otworach wejściowych kabin awaryjne blokady energetyczne. Teraz Leclerc zdany jest tylko na siebie. Włącza indykator, który jednak nie pokazuje niczego. To znak, że obiekt nie znajduje się w bezpośredniej bliskości. Leclerc jest jednak ostrożny, w każdej bowiem chwili wysunięty chciwie do przodu pyszczek indykatora może złapać sygnał wysłany przez wystrzelony obiektowi w procesie przygotowawczym sygnalizator. “Mogli go od razu zdestabilizować — myśli Leclerc — skoro zdołali podejść na odległość strzału.” Ale zaraz się reflektuje — konfidenci rejonowi nie mają prawa noszenia broni, i tak dość, że któryś z nich — nie doceniany, szeregowy pracownik, nie wiadomo kiedy ostatni raz awansowany — z narażeniem życia wpakował obiektowi pod skórę cienką igiełkę sygnalizatora. Leclerc czuje wobec nieznajomego dobroczyńcy coś na kształt wdzięczności, ale tylko przez moment, bo oto indykator błyska, rozjarza się i płonie. To obiekt. Antytaktor Leclerc błyskawicznie przypada do najbliższej wnęki. Nic się nie dzieje. Obiekt oddala się, indykator stopniowo przygasa.

Dla pewności Leclerc leży jeszcze przez kilka minut pod ścianą, z którą jest tok stopiony, tak doskonale zjednoczony kolorystycznie, iż kamery chcąc go pokazać muszą przejść na podczerwień. Dalsza część transmisji odbywa się w całości na podczerwieni.

Leclerc idzie dalej. Kilkakrotnie jedna z kamer zachodzi mu drogę i wracając na widmo standardowe usiłuje pokazać wyraz twarzy bohatera. Natręctwo kamery irytuje Leclerca. Przystaje.

— Odpierdol się, Sout — syczy przez zęby. — Bo ci rozwalę maszynkę.

I kamera przestaje utrudniać misję antytaktorowi.

Inna z kamer leci tuż obok głowy antytaktora pokazując obraz zbliżony do tego, który widzi Leclerc.

— Sout — mówi Leclerc przystając. — Wszystkie maszynki natychmiast w tył, inaczej zacznę od ciebie. — Kamery posłusznie zatrzymują się w miejscu. Szczękają zmieniane automatycznie obiektywy, po kilkunastu krokach antytaktora mechaniczne chrząszcze ruszają za nim ławą.

Coś leży na drodze antytaktora. Momentalnie dwie kamery unoszą się na pełną wysokość, zajmując miejsca po przeciwległych stronach korytarza. Wiszą w powietrzu łypiąc w stronę Leclerca jedynym okiem. Leclerc schyla się i podnosi pistolet plazmowy. Rozładowuje go i odrzuca w krzaki. Natychmiast jedna z kamer jak sęp spada spod sufitu w tamto miejsce. Leclerc posuwa się dalej, teraz już dużo pewniej, choć indykator na piersi gorzeje jak lampa.

— Światła — rzuca Leclerc. Oświetlacze gasną, w korytarzu zapada mrok. Bez najmniejszego szelestu wysuwają się z boków hełmu Leclerca szybki noktowizyjne, suną ku sobie, stykają się i zrastają. Leclerc idzie naprzód, mija ostatnie załamanie korytarza. Indykator świeci tak intensywnie, że można by go używać zamiast reflektora na Czerwonym Poziomie. Leclerc, chcąc pozostać niewidocznym, musi go wyłączyć. Robi ruch ręką, karabinek, co sam wskakuje w garść, nie zawodzi i tym razem. W końcu korytarza spoczywa nieruchomo obiekt, jedna z kamer, z gwizdem rozcinając powietrze, pędzi gorliwie w tamtym kierunku, lecz za późno, za późno niestety, gdyż Leclerc składa się, korytarz rozjaśnia dwukrotnie niema błyskawica, ryjek karabinka wypluwa ładunki prosto w cel. Następne Leclerc bije już na chłodno, pewien zwycięstwa, ryjek ledwo nadąża cofać się i wyskakiwać w przód, iskry ładunków przecinają ciemność, obiekt pochyla się powoli, pada, nieruchomieje.

— Światła — Leclerc oddycha głęboko, i zaraz: — Antytaktor Leclerc melduje o wykonaniu zadania i prosi o pozwolenie odejścia.

— OK — odpowiada Centrala, i jeszcze: — Gratulujemy wzorowego wykonania zadania. Nagroda do odebrania w III Oddziale Banku Gramma.

Bogato iluminowanym korytarzem Leclerc wraca do wind. Kamery rejestrują jego oddalające się plecy. Jedna maszynka zostaje obok McGregora, który brudzi lśniącą posadzkę wyciekającą zeń posoką. Zimna płyta chłodzi jego rozpalony policzek., kamera podtacza się całkiem blisko i usiłuje zajrzeć mu w oczy, jednak oczy McGregora nie mają odpowiednio nostalgicznego wyrazu. Na tej sekwencji kończy się sprawozdanie.

— Józef McGregor był pierwszym człowiekiem na “Dziesięciornicy”, który zetknął się z Dwukolorowymi, poznał ich podłość i okrucieństwo, a także próbował z nimi walczyć. Nikt nie był w stanie pomóc mu w tej wólce, był w niej skazany tylko na siebie. Nie rozumieliśmy go, nie wiedzieliśmy, że zaraza Dwu kolorowych dotknie wkrótce nas wszystkich. Nadeszła pora, by zrehabilitować Józefa McGregora, dzielnego człowieka, bohatera, który walczył za nas samotnie, a zginął wskutek naszej pomyłki.

Obraz się rozjaśnia, ten sam fragment sektora ósmego podpoziomu trzynaście. Ślepa ściana, pod którą zginął McGregor, pokryta kłującym w oczy srebrem. Na tym tle wielki napis: “Ku chwale i pamięci, ku czci Józefa McGregora”, na szklanym cokole, wysoko — głowa bohatera. Wykuta w brązie twarz mieni się rzewnym uśmiechem.

— Nadamy obecnie komplet materiałów wizualno-dźwiękowych o Józefie McGregorze, zarejestrowanych w naszym arr…

Medicus wyłączył video i wstał. W półmroku aparatura jarzyła się zielonkawo, czuło się jej milczącą obecność. Chronometr pokazywał piątą, strzałki encefalografów skończyły obłędny taniec i stały spokojnie na tych samych od kilku godzin wartościach. Medicus pomyślał, że przydałoby się nieco więcej światła i w kabinie zrobiło się jaśniej.

Za szybą urema spał Deogracias. Medicus pochylił się nad aparatem, zacisnął ręce na niklowanych poręczach. Nie patrząc na klawiaturę rzucił na ekran sen Deograciasa.

Śniły mu się konie o rozwianych grzywach, o błyszczących od potu bokach, galopujące przez rozległe przestrzenie. Wysokie trawy porastały ziemią aż po horyzont; morze rozfalowanych na wietrze traw.

— To dziwne — mruknął Medicus. — Przecież nigdy nie widział koni.

Ale to nie były konie; to nie mogły być konie. Jakieś dziwaczne stwory unoszące się w powietrzu bez żadnego wysiłku, wielkie wystraszone ptaszyska, niesione wiatrem płachty całkowitej ciemności. Trawa również nie przypominała zwykłej trawy — na wężowych szyjkach kołysały się maleńkie główki. Medicus pochylił się, żeby obejrzeć je dokładniej; w tej samej chwili wirujące nad główkami strzępy połączyły się na moment i ekran zgasł, zanim Medicusowi przyszło do głowy, że należy zrobić zdjęcie.

Zza szyby urema Deogracias przyglądał mu się tak spokojnym wzrokiem, jakby wcale nie zasypiał. Medicus trzepnął w klawiaturę, pulpit odjechał w bok, lecz Deogracias nie kwapił się do wyjścia. Upłynęła długa chwila.

— Do czego byłem panu potrzebny tym razem? Medicus wykonał pół obrotu, sięgnął po przygotowane wcześniej ubranie i cisnął mu je na nagi tors.

— Ten sen — powiedział — co to było?

— Ta twarz?

— To była twarz?

Deogracias dokończył się ubierać i usiadł na szerokim łożu urema, które właśnie zaczęło się składać. Czując na sobie ciężar siedzącego, łoże zawahało się, a potem z wolna rozłożyło się z powrotem.

— Trzy dni temu zabiłem człowieka. Od tej pory co noc śni mi się jego twarz, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś nałożył na nią bardziej wyrazistą charakteryzację. Cechy tej twarzy są w moich snach podkreślone, rysy, po których można by ją rozpoznać — wyraźniejsze. Śni mi się potężniejszy niż ten, którego zabiłem. Rozumie pan?

— Tak. Co jeszcze?

— Boję się go.

Medicus zrobił kilka kroków po pomieszczeniu.

— Sporo mnie to kosztowało, ale zasłużył na śmierć, musiałem go zabić. Tylko że świadomość, iż zadało się śmierć w słusznej sprawie, kompletnie nie przynosi ulgi… Czuję się zbrodniarzem.

— To minie — powiedział Medicus. — Jesteś poruszony, twoja wyobraźnia ciągle żyje tamtym zdarzeniem. Staraj się o nim zapomnieć.

— Nic mądrzejszego nie zdołał pan wymyślić?

— Nie — odparł ze złością Medicus. Znowu zrobił kilka kroków w stronę wyjścia i z powrotem.

— Nie ma pan piwa? — spytał z wnętrza urema Deogracias. — Trochę zaschło mi w gardle.

— Nie trzymam tu piwa — powiedział ostro Medicus. Stal zgarbiony między aparaturą.

— Mam wymagania, prawda? Stanowczo za wielkie jak na coś, co traktuje się jako eksponat, preparat, obiekt doświadczalny, który można w każdej chwili sprowadzić, rozciąć, zbadać, poprawić, pozszywać i wypuścić. Czym mnie pan tym razem nafaszerował?

Medicus podjął spacer.

— Przez dwadzieścia godzin leżałem na gołej ziemi nie mogąc wykonać ruchu i powiedzieć słowa. Przeczucie mówi mi, że to pana parszywa robota.

— Moja — przyznał Medicus. — Ale nie tylko. Skąd masz stłuczenie na plecach?

Ostrożnie, żeby nie poruszyć bólu, Deogracias spróbował wykręconą do tyłu ręką dosięgnąć kontuzjowanego miejsca. Ale ból ustąpił, jakby przygoda z obrośniętym mięśniami facetem wcale się nie zdarzyła.

— Nie baw się zbyt często w ten sposób — ostrzegł Medicus — bo pewnego dnia nawet ja nie będę w stanie nic pomóc. Twoje kości charakteryzują się zmniejszaną zawartością wapnia, są kruchsze… pamiętaj o tym.

— Prawdę mówiąc nie prosiłem pana o pomoc. Nigdy. Czemu właściwie pan to robi?

Medicus zaśmiał się nerwowo.

— Każdy ma swoje tajemnice…

— Zastanawiam się, kiedy ostatnio był pan szczery — chyba dawno, co? — Deogracias pokręcił ze zdumieniem głową. — czemu ma służyć ta poza, którą przyjmuje pan przede mną. Niech pan pomyśli: musimy wreszcie przestać przed sobą udawać. Przecież ja wiem wszystko i pan wie o tym doskonale, że ja wiem. Miałem wystarczająco wiele czasu, żeby się dowiedzieć.

— Jak to było? — powiedział Medicus bezbarwnym głosem.

Chyba po raz pierwszy pomyślał o tym w szkole. Przypadek. Zaliczał właśnie sprawdzian na symulatorach u profesora Noomeletza. Miękki fotel, zgięte w łokciach ręce, dłonie w szczelinach sterowniczych. Ciemne, płaskie twarze ekranów. Kiedy siedział wlepiając w nie wzrok, uświadomił sobie ich wszechobecność. Nic nie potrafiło się bez nich obejść. Usiłował wyobrazić sobie życie bez ekranów, gra wyobraźni zaczęła go frapować, wciągać, podniecać; wtedy tuż przed nosem wybłysły parametry początkowe zadania.

— Zero i zero — powiedział symulator. — Start.

Pierwszy ruch zrobił na oślep, rozpaczliwie starając się oczyścić myśli, zapomnieć o świecie bez ekranów. Udało mu się. Krzywe falowały łagodnie, w, okienkach przeskakiwały cyferki, rozbłyskiwały światełka na planszach. Złośliwy komputer zmieniał warunki lotu, a on manewrował urojonym statkiem w urojonej przestrzeni. Trajektoria prawidłowo pokrywała się z krzywą obliczeniową, raz tylko, gdy przyszły mu na myśl drzewa, słońce i woda czekające dwa poziomy niżej, niepokojąco wahnęła się w dół, ale prawie natychmiast wyrównał — straty w ocenie mogły być rzędu setnych punktu, nie większe. Nie myśląc więcej o lecie ani o dziewczynach nad wodą, doprowadził statek do celu i wylądował. Przyglądał się wyświetlonej na głównym ekranie wysokiej ocenie zdziwiony, że skóra pod kombinezonem jest cała mokra.

— Nieźle, zupełnie nieźle — zabrzmiał z tyłu głos profesora. — Jak się nazywasz, chłopcze?

Asystent pilnujący sprawnego przebiegu sprawdzianu szepnął coś profesorowi do ucha. Ten spojrzał na Deograciasa jak na wyjątkowej rzadkości okaz, kiwnął głową, wytarł potylicę i odszedł do następnego symulatora. Deogracias nie mógł zrozumieć, co oznaczały te wszystkie gesty i po co w ogóle profesor pytał, skoro — uświadomił to sobie dopiero później — nazwisko ucznia paliło się przez cały czas ma głównym ekranie.

Szkolny informer nie wiedział nic; wygłoszonej przezeń formułki Deogrocias wysłuchał dwukrotnie, coraz bardziej zdziwiony, że tak niewiele może wynikać z tak wielu słów. Na pytania informer odpowiadał krótko: brak zapisu, brak adnotacji, nie zarejestrowano.

Rzecz dziwna, o kolegach informer wiedział nieporównanie więcej. Fascynująca tajemniczość własnej osoby sprawiła, że Deogracias zdecydował zgłosić się osobiście w gabinecie profesora Noomeletza.

— Pan mnie pamięta, profesorze? Noomeletz pokręcił ciężką, siwą głową.

— Nazywam się Deogracias, chcę wiedzieć, kim jestem — wyrzucił z siebie jednym tchem.

— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Ja nic nie wiem. — Głos profesora był spokojny, zdziwienie autentyczne. Zaskoczyło Deograciasa. Poczerwieniał, wciągnął powietrze i prawie przerażony własną śmiałością powiedział:

— Nie wierzę panu.

— Proszę?

— Nie wierzę panu.

Profesor zapatrzył się w zagracony pulpit, zaczął się bawić jakimś przełącznikiem. Trwało to o wiele za długo. Ciągle nie podnosząc wzroku Noomeletz rzekł:

— Obiecaliśmy osobie, która zapisała cię do szkoły, że zachowamy dyskrecję.

— Nawet wobec mnie?

— Przede wszystkim wobec ciebie.

— Sądzi pan, profesorze, że to w porządku?

— W żadnym punkcie nie naruszyliśmy ustawodawstwa “Dziesięciornicy”. Wręcz przeciwnie. Nie ty jeden nie znasz swoich rodziców.

Deogracias odwrócił się i chciał odejść. Przed samym wyjściem dogonił go głos profesora. Noomeletz ciągle bawił się przełącznikiem.

— Ja nie mogę, nie wolno mi. Idź do Centralnej Krioteki Osobowej, znajdziesz tam wszystko, co wiem — i jeszcze więcej.

Ciemna dźwiękoszczelna kabina, otwór identyfikacyjny, w tym otworze jego palec. Oczywiście ekran, ciągle jeszcze martwy. Ułamek sekundy — na ekranie jego zdjęcie, tak aktualne, jakby pozował wczoraj.

— Deogracias Quarr — rozległ się głos. — Urodzony…


Słuchał krótkiej historii własnego życia jak baśni. Już wiedział, jak się nazywa. Pragnął jeszcze ujrzeć tych, którzy się go wyparli — własnych rodziców.

Na ekranie pojawiła się młoda kobieta o pięknej twarzy. Moment — i jej zgrabna postać ożyła. Kobieta szła brzegiem morza, fale lizały piasek pod jej stopami. Była naprawdę bardzo piękna. Jego matka. Pamiętał ją — tak mu się naraz wydało. Ojca, to znaczy mężczyznę, którego widywał częściej od innych — również. Był niemal pewien, że gdy tylko zobaczy jego twarz, przypomni sobie zupełnie. Czy mógł pamiętać, ile miał lat w momencie rozpoczęcia szkoły? Obliczył szybko: prawie cztery…

— Linda Quarr, córka Ethel Doran, tancerki, oraz Peana Ouarra, pilota trzeciej klasy. Trudne, zdolne, ale zaniedbywane przez rodziców dziecko. W wieku pięciu lat debiut w programie video… nauka tańca i występy z przerwami do dwunastego roku życia… ukończywszy siedemnaście lat biologicznych przyłączyła się do grupy terrorystów. Za napad z bronią w ręku skazana na zmianę osobowości. Mając dwadzieścia cztery lata popełniła samobójstwo. Poza synem Deograciasem brak potomstwa.

Obraz idącej kobiety zatrzymał się i pierzchnął z ekranu. Ekran pozostał ciemny.

— Ojciec nieznany — powiedział głos. — Brak danych.

To, co następowało dalej, już znał.

Jeśli ktoś twierdzi, że wiedza czyni człowieka szczęśliwszym, to nie wie, co to jest szczęście. Najszczęśliwszymi ludźmi są głupcy, najprostszą rzeczą ich świat, a najpiękniejszą — ich o nim wyobrażenia. Idąc promenadą czterdziestego poziomu Deogracias nie dostrzegł niczego wokół siebie.

Odwiedził Centralną Kriotekę Osobową na czterdziestym jeszcze kilka razy, by wysłuchiwać tej samej ciągle historyjki. Chodził tam przypatrywać się Lindzie Quarr, swojej matce. Przyszło mu do głowy, że chciałby mieć na własność jej zdjęcie; po dziesięciu sekundach od uiszczenia opłaty trzymał je w dłoni. Polecił wykonać z niego medalion, który nosił na szyi nawet gdy już opuścił szkołę.

— Nie mam już tego medalionu. Zgubiłem.

— Nie — powiedział Medicus. — Jest u mnie, zdjąłem ci go z szyi przed hibernacją. Oglądając go spędziłem wiele godzin.

— Nie ma pan po niej żadnych pamiątek?

— Nie.

— W takim razie może go pan zatrzymać.

— Dziękuję. Dużo zabiegów i pieniędzy kosztowało mnie wyczyszczenie pamięci Centralnej Krioteki z moich powiązań z Lindą.

— I ze mną.

— Tak. Oprócz mnie tylko jeden człowiek na całej “Dziesięciornicy” znał prawdę. Na rok przed samobójstwem Linda wdała się w romans z jakimś pilotem. Zwierzyła mu się. Oczywiście doprowadziłem do tego, że przestali się widywać. Za spore pieniądze kupiłem jego milczenie. Kiedy go spotkałeś?

— Nie spotkałem go nigdy. Nikt nie wie lepiej od pana, że on nie żyje. I dlaczego.

Medicus podniósł się, westchnął i siadł z powrotem.

— Tak, to był McGregor — powiedział cicho.

— Nagrał całą historię i zdeponował kryształek w banku Gramma, z poleceniem, by wydano mi go osobiście w razie jego śmierci lub zaginięcia. Był wobec pana lojalny, pan sam — mimo woli — doprowadził do wyjawienia tajemnicy.

Pomilczał chwilę.

— Jego śmierć poruszyła “Dziesięciornicę” — wcale nie była konieczna. Czemu pan kazał go wykończyć?

— Bałem się. Zacząłem piekielnie się bać. McGregor zapadł na schizofrenię; w każdej chwili mógł wydać tajemnicę, niekoniecznie tobie. Oznaczałoby to dla mnie ruinę. Chciałem żyć; żeby żyć — musiałem zabić. Okazja nadarzyła się sama, wystarczyło podsunąć pomysł Taradayowi.

— Czemu nie kazał pan zabić mnie? To byłoby najprostsze…

— Byłeś moją nadzieją, największym osiągnięciem mojego życia. Niszcząc ciebie odebrałbym swemu życiu ostatki sensu.

— Jestem panu wdzięczny, że nie powiedział pan: z miłości.

— Nie kpij. Nie byłoby to kłamstwem. Jestem twoim ojcem.

— Nie. Niech pan tak tego nie nazywa.

— Nie ma lepszego słowa w naszym języku. Jestem twoim ojcem.

— Jest pan przestępcą, a kto wie, czy nie zbrodniarzem!

Chrobotanie silników stało się jedynym słyszalnym w pomieszczeniu odgłosem.

— Zgoda — odezwał się wreszcie Medicus. W jego głosie zabrzmiała ulga. — Przyszedłeś mnie sądzić? Poczekaj — powstrzymał Deograciasa ruchem ręki — bo może nie bardzo masz prawo. Zapomnijmy oczywiście o tak zwanej sprawiedliwości, która zawsze służyła polityce oraz tym, którzy mogli dostawać ją na kilogramy za pieniądze. Wobec kogo zawiniłem? Wobec twojej matki — zgoda. Chcesz mnie sądzić za nią — czy za siebie? A może za was oboje? Coś ci powiem: w stosunku do ciebie nie odczuwam prawie wyrzutów sumienia; chwaliłeś się, że wiesz wszystko — co ty wiesz? Parę faktów, kilka dat — a najważniejsze — w imię jakich motywów zdecydowałem się grać — ciągle pozostaje dla ciebie nieznane.

W czym zawiniłem wobec ciebie? Stworzyłem cię tak, jak umiałem najlepiej. Może gdyby nie moja pretensja do poprawiania biologii, byłbyś w życiu bardziej szczęśliwy — tak, właściwie na pewno. Ale byłbyś szczęśliwy pustym szczęściem głupców, nie miałbyś tylu szans pojąć, co to świat i życie. Nie chciałoby ci się nad nimi zastanawiać. Poczekaj trochę z gotowym werdyktem, proszę cię o cierpliwość, choć właściwie nie masz wyboru — musisz czekać. Dzisiaj sprowadziłem cię tutaj po raz ostatni, następne wizyty złożysz mi z własnej woli — o ile oczywiście zechcesz. Nie są konieczne, wszystko, co powinieneś wiedzieć, tkwi w tobie, musisz to wydobyć, musisz to odkryć. Chciałbyś dostać od razu gotową instrukcję, podaną na stół jak obiad? Nie, mój drogi, dziś nic więcej nie usłyszysz ode mnie na ten temat.

— Zostawmy to — powiedział Deogracias. — Uraczyłem pana zabawną opowieścią z życia — teraz na pana kolej. Żeby nie narzekał pan, że nie doceniam szlachetności pańskich intencji.

Wymusiwszy zgodę Lindy na oddanie genotypu Medicus siedział naprzeciw niej. Milczeli. Nie odważył się więcej na nią spojrzeć. Wypełniające go uczucie było skomplikowaną mieszaniną wstydu i żalu. Trawił upokorzenie, którego doznawał uczestnicząc w tej scenie — dlatego należało jak najszybciej doprowadzić ją do finału. Skreślił kilkanaście zdań na arkuszu papieru i położył rękę na jej dłoni. Obudziła się ze snu z otwartymi oczami, podniosła arkusz z blatu, zaczęła czytać. Pióro zawisło nad białą płaszczyzną.

— Kto ma być ojcem dziecka? — zapytała.

— Ja.

Podpisała.

Medicus schował papier do kieszeni.

— Ma pani trzy godziny na odpoczynek — oznajmił. — Może się pani położyć tutaj. Chcę mieć panią na oku.

— Odczuwam dla pana podziw — powiedziała w miesiąc później. — Źli ludzie, do których pan należy, cieszą się względami fortuny.

Była już w ciąży. Medicus nie miał wątpliwości, że urodzi chłopca. W miarę upływu miesięcy stawała się jakby dumna ze swego stanu, bardziej refleksyjna, odwiedzała go częściej i opowiadała o tysiącu wrażeń, które wydawały się jej ważne. Lubił jej słuchać. Kiedyś zaproponował po prostu, żeby przeprowadziła się do jego kabiny. Nie odpowiedziała. Następnego dnia automat przywiózł jej rzeczy.

Urodziny Deograciasa przyjęli z entuzjazmem, chociaż cieszyli się z odmiennych zgoła powodów. Tego dnia oraz przez parę następnych byli naprawdę szczęśliwi. Chłopiec rósł zdrowy i wesoły, patrzył uważnie wielkimi niebieskimi oczami, gdy pochylali się nad nim we dwójkę. Wkrótce potem Medicus zabrał go na pierwsze dłuższe badania. Wrócił niezadowolony. Poza zmianami w składzie chemicznym kośćca Deogracias nie różnił się niczym od dziesiątków swoich rówieśników. Linda była wniebowzięta; Medicus chodził ponury.

Coś zaczęło się psuć między nimi. Medicus znowu całymi dobami przesiadywał w laboratoriach i centrum obliczeniowym, mimo protestów Lindy zabierał ze sobą Deograciasa i zamykał na długie godziny wewnątrz skomplikowanych urządzeń. Chłopiec przyglądał się otoczeniu z ogromnym zainteresowaniem, ale szybko się nudził; niekiedy próbował protestować płacząc. Medicus nie zważał na nic. Nieustannie weryfikował swoją hipotezę. Pod koniec pierwszego roku życia Deograciasa zaproponował Lindzie, żeby jeszcze raz użyczyła mu swych genów. Odmówiła.

— Jesteśmy kwita — powiedziała. — Możesz mieć ze mną normalne dzieci, jeśli chcesz. Ale żadnych eksperymentów.

Minęły drugie i trzecie urodziny Deograciasa. Coraz mniej łączyło ich ze sobą.

— Mam kłopoty — życiowe przygody — mawiał Medicus.

— Naprawdę? Co się stało? — pytała Linda bez cienia zainteresowania.

— Właściwie nic… to zbyt skomplikowane dla ciebie.

Coraz więcej było podobnych rozmów.

— Deogracias jest już dużym chłopcem — powiedziała któregoś przedpołudnia.

— Owszem — odrzekł machinalnie, zajęty czym innym.

— Już mu nie jestem potrzebna.

— Chyba nie. Zajmę się nim.

— Och, zajmujesz się od dawna. Traktujesz go jak swoją własność, jak… jak przedmiot! Kim on dla ciebie jest — obiektem badań, świnką morską, na której się eksperymentuje! Zamykasz go w tym wstrętnym laboratorium, faszerujesz pigułkami wiedzy… nie, ja tego dłużej nie wytrzymam!

Zwykle w takich sytuacjach uśmiechał się wyrozumiale — tyle przecież przeszła… Coraz częściej rozmyślał, jak zabezpieczyć się przed ewentualnymi skutkami szaleństw, do których — doskonale o tym wiedział — pozostała zdolna.

— Lindo — zaproponował. — Chcesz — znajdę ci jakieś zajęcie. Co chciałabyś robić? Co umiesz?

— Nic. Z umiejętnościami żaden kłopot, dałbyś mi dwie — trzy pigułki i po sprawie, prawda? Na nieszczęście istnieją jeszcze dolegliwości, przy których nic po pigułkach…

Po cóż udawać, że był wtedy ślepy i głuchy? Przecież wyznała mu wszystko do końca. Była zdecydowana, wszystko zaplanowała w drobiazgach, poszukiwała jedynie — podświadomie — czegoś, co by ten zamiar przekreśliło, a świadomie — ostatecznego uzasadnienia swej decyzji. I on tego uzasadnienia jej dostarczył — również świadomie. Nie przewidział tylko, jakie wybierze wyjście. I że wybierze je tak szybko. Tego samego dnia wynajęła wycieczkową rakietkę bez pilota i wystartowała z “Dziesięciornicy”.

Dowiedział się wieczorem, kiedy już było po wszystkim. — Wiesz — powiedział głaszcząc po główce Deograciosa — ta śliczna pani, która przychodziła do ciebie tak często, nie przyjdzie już więcej. Wyjechała bardzo daleko. Deogracias podniósł na niego wielkie niebieskie oczy wypełnione po brzegi zdziwieniem.

— Mówiłeś przecież, że stąd nie można wyjechać.

— Okazuje się, że można — rzekł Medicus nie przerywając pieszczoty. — Nie myśl o tym, pora spać.

Bardzo szybko docenił niezbędność Lindy. Był marnym ojcem, miał tego świadomość. Zaniedbywał Deograciasa coraz bardziej, w końcu postanowił oddać go anonimowo do szkoły pilotów. Płacił regularnie, uznając to za wystarczający przejaw rodzicielskiej troski. Samobójstwo Lindy rozwiązało mu ręce, ale odebrało spokój; broniąc się zastosował dawno sprawdzone antidotum — zakopał się w pracy.

W wieku jedenastu lat Deogracios został zwolniony ze szkoły z powodu wady somatycznej. Po pierwszej serii zajęć na grawitorach badania wykazały poważne skrzywienie kręgosłupa. Garb rósł w oczach. Medicus wahał się, czy nie sprowadzić chłopca na terapię, ale przestudiowawszy opinie lekarzy uznał, że przypadek jest beznadziejny. Potwierdzało je badanie okresowe, które wykonał osobiście. Wada — zbyt niska zawartość soli wapiennych w kośćcu — wynikła wskutek powikłań genetycznych. Było jasne, że eksperyment zakończył się fiaskiem, z dnia na dzień Deogracias przestał go interesować. “Zrobiłem, co do mnie należało — orzekł Medicus. — Teraz inni ludzie nauczą go życia.” Zdobycie następnego genotypu wydawało się kwestią kilku dni. Nic więcej dla niego nie istniało.

Po wysłuchaniu opowieści Deogracias siedział bez jednego ruchu.

— Nie wiem, co o panu myśleć — odezwał się wreszcie. Głos uwiązł mu w gardle, musiał odchrząknąć. — Jeszcze niedawno wiedziałem, a teraz nie wiem. W tym, co pan zrobił, jest coś ohydnego. Proszę, niech mi pan teraz pomoże… poradzi, jak żyć z tą świadomością. Po co żyć i czy w ogóle żyć. Niech mi pan odpowie.

— Nie! — krzyknął Medicus zrywając się z miejsca. — Nie wolno ci mieć takich wątpliwości!

— Nie wolno… — powtórzył mechanicznie Deogracias — nie wolno. Skazał mnie pan. Jestem więźniem?

— Udało mi się uczynić cię nowym człowiekiem…

— Nowym? — zainteresował się Deogracias. — A cóż to znaczy? — zapytał smutno. W jego głosie nie było kpiny.

Profesor wykonał w kierunku urema taki gest, jakby chciał wziąć Deograciasa za ramiona. Stanął przy nim i powoli opuścił ręce wzdłuż boków. Podczas tej sceny Deogracias nawet się nie poruszył.

— Czego chcesz? — wychrypiał Medicus zmęczonym głosem. Był w tej chwili roztrzęsionym starym człowiekiem, nie próbującym kryć swego stanu. Dyszał ciężko jak zgonione zwierzę. — Czego chcesz, do diabła?! Dałem ci władzę nad ludźmi i na dodatek dołożyłem wiedzę i mądrość, żebyś zrobił z mojego daru właściwy użytek. Dałem ci to wszystko. Czego jeszcze chcesz?

— A kto pana prosił? — zapytał Deogracias. — Władzę nad ludźmi? Dobre! Co jeszcze pan wymyślił? Wiedzę!

Wstał, wyszedł z urema, łoże z dostojnym westchnieniem uciekającego powietrza złożyło się, pulpit drgnąwszy powrócił na swoje miejsce. Deogracias stanął przed Medicusem, włożył ręce do kieszeni.

— I co z tego, że wiem — cisnął mu prosto w twarz — co z tego, że tyle wiem? Zresztą, może się panu tak tylko wydaje. Wiedza, proszę pana, jest jak zbyt obszerny kaftan — krępuje ruchy. Jeśli rzeczywiście dat mi pan wiedzę, upośledził mnie pan i uczynił wobec świata bezbronnym. Skrępował mi pan ręce. Wiedząc coś, jestem skazany na klęskę w konfrontacji z tymi, co nie wiedzą nic, gdyż męczą mnie skrupuły, od których tamci są wolni. Nauczył mnie pan patrzeć — niech będzie, że to pan — widzieć, myśleć, rozumieć, pojmować — po co? Nie przyszło panu do głowy, że są rzeczy, których nie warto wiedzieć, że nie o wszystkim pragnie się rozmyślać, nie zawsze rozumieć? Wiedza ogranicza, ciąży jak zbyteczny balast. Zanim uwiodłem pierwszą dziewczynę, obejrzałem mnóstwo filmów uświadamiających i pornograficznych, wysłuchałem instrukcji i porad urządzeń zaprogramowanych przez facetów podobnych do pana. Gdybym nie widział, nie słyszał — więc nie wiedział, z pewnością zrobiłbym to jak należy. Uwierzyłem pańskim kumplom że świat jest jak matematyka — i moja dziewczyna odeszła niezadowolona. Wiedza to garb, to bezsenne noce i pełne męczarni dni, niepotrzebne dywagacje w obliczu spraw zwyczajnych, wątpliwości na prostej drodze. Więc co, mam upaść przed panem na kolana i dziękować ze łzami w oczach, że obdarzył mnie pan podwójnym garbem?

Chciał wrócić do urema, ale urem znikł. Usiadł na najbliższym fotelu.

— Życie jest wyścigiem, dżunglą; na każdym kroku wszyscy ze sobą walczą — zapadł się w miękką jak piana gąbkę, podwinął pod siebie bose stopy. — Ilu ma pan przyjaciół? Jednego? Dwóch? Jest pan ich pewien? — zrobił krótką przerwę, ale Medicus nie zareagował. — Nikt nie jest pewien niczyjej przyjaźni i wierności, konkubina jutro pójdzie z innym, ponieważ spodobają się jej jego pieniądze, a przyjaciel zdradzi w trosce o własny spokój. Jak to jest — najpierw przez długie lata wychowywano mnie w poszanowaniu ideałów, zapewniano o wspaniałościach bycia szlachetnym, zachęcano obłudnie do bezinteresownego niesienia pomocy — a potem wypchnięto w życie, które dokładnie zaprzecza ideałom, w którym liczą się kły i pazury, pieniądze, układy i władza. Kto szybszy, kto bardziej kompromisowy, układny, ten wygrywa. Jak tu żyć w tej ruinie świata? Kto wcześniej odrzuci młodzieńcze ideały, prędzej ma szansę zostać człowiekiem przez duże C. Dorastanie jest bólem, przekleństwem; błogosławieni schizofrenicy, psychopaci i dzieci-kwiaty — wszyscy oni nie dorosną nigdy i na zawsze pozostaną szczęśliwi.

Pan mnie nie rozumie, pan należy do pokolenia starych, którzy do rzeczywistości przykładają inne kryteria, są niewolnikami przeszłego czasu, którzy siedzą, rozglądają się dookoła i pilnują dorobku całego życia. Nie jesteście w stanie zdobyć się na żaden gwałtowniejszy ruch, myśli macie spętane wielką życiową wiedzą, wiele możecie stracić a mało już zyskać, siedzicie, jesteście zachowawczy, wiecie, że tkwicie na obrotowej scenie, na karuzeli, wasz epizod już odegrany, powoli schodzicie w cień, za kulisy. Nie oszukujmy się — jeśli udało się panu coś we mnie zmienić, uczynił pan to przede wszystkim w nadziei na nieśmiertelność, potem dla innych względów równie jak nieśmiertelność prywatnych, i dopiero na samym końcu, gdzie docierają jedynie resztki intencji, stoję ja. Coś mi pan rzekomo ofiaruje, wmawia nadzwyczajną tego wartość — a ja nawet nie mogę odmówić. Przymusowe prezenty bywają kłopotliwe; dlatego, że pan coś we mnie poprzestawiał, miałbym poczuć się wyjątkowo? Pozostałem człowiekiem, a wszyscy ludzie są równi…

— Teoretycznie.

— Więc powiedz mi pan wreszcie, czym mam nad nimi dominować?

— Znasz prawo egalitarności encefalicznej? Mózgi ludzkie są prawie identyczne pod względem możliwości, predyspozycji. Dwa identyczne genotypy dają jednak z reguły odmienne fenotypy; innymi słowy start do biegu jest jeszcze równy, lecz sam bieg — niekoniecznie. To, co ma cię wyróżniać, musisz znaleźć sam. i pamiętaj: nie daj się światu zbyt wcześnie kupić, nie skuś się na słodycz, którą ci ofiaruje, aby obezwładnić. Poznaj swoją cenę. W końcu ulegniesz — jak wielu przez tobą i po tobie — ale postaraj się jak najbardziej opóźnić tę chwilę.

Świat, ludzie, ich historia, tworzone przez myślicieli ideologie nie stanowią zbioru przeczystych dokonań, myśli jedynie słusznych — najwyżej intencji; nie są galerią wspaniałych ludzi, aniołów bez skazy. Dopóki nie zobaczysz świata na własne oczy, nie zajrzysz mu do kątów, we wszystkie jego wstydliwe sprawki, dopóty pozostaniesz idealistą, a twoje życie będzie trwaniem, twoja wiedza pozorem. To tak, jakbyś spał i śnił — więc jakbyś nie żył wcale.

— Tylko tyle? Kto zaręczy, że zdołam wypełnić te zalecenia?

— A kto ci powiedział, że życie ma być udane? Obfite w dokonania? Nieustannie dostarczające powodów do zadowolenia? A czemu właśnie nie jedno pasmo udręk, marzeń, co nigdy się nie spełnią? Kto Ci obiecywał, że wiedza cię uszczęśliwi? Wiedza ogranicza, słusznie, ale i daje możliwości; lepiej mieć świadomość, niż jej nie mleć, lepiej i wygodniej iść mając szeroko otwarte oczy niż na ślepo. Że czasem przerazi cię to, co zobaczysz po drodze? Mój drogi, usiłowania, których wielka ilość składa się na to, co nazywamy, życiem, wtedy tylko mają sens i szansę powodzenia, gdy wspomoże je wiedza. Musisz próbować, starać się, Chcieć — na dobrą sprawę to jedyny twój obowiązek.

Odetchnął głęboko.

— A teraz odejdź. Jestem zmęczony niemożnością wytłumaczenia ci tego, co powinieneś wiedzieć. “Słowo jest tylko żużlem myśli”, najważniejszych rzeczy musisz nauczyć się sam. Moja rola skończona, dolej już nikt cię nie wyręczy. Musiał przyjść moment, gdy zaczniesz żyć całkowicie na własny rachunek, i ten moment właśnie nadszedł.

Deogracias poszukał wzrokiem butów, nałożył je i wyszedł. Przejście mlasnęło; Medicus patrzył, jak wypełnia się na nowo.

— Pomyślności — powiedział patrząc w bladoniebieską błonkę. — Dałem ci władzę nad ludźmi, a nie nauczyłem, jak się nią posługiwać. — Wzruszył ramionami: — Sam nie umiem. Reszta zależy od ciebie.

Wraz z odejściem Deograciasa coś z kabiny uciekło, coś ucichło, w zmęczonym mózgu profesora. Nastrój zmienił się ledwo wyczuwalnie, a jednak wyraźnie. Moja rola skończona, koniec, koniec, dźwięczało profesorowi pod czaszką. Trzy godziny przesiedział kontemplując pustkę, zachwycając się jej doskonałością i wszechobecnością — nagle niczego nie trzeba było robić, niczego przewidywać, o nic zawzięcie się troszczyć. Trzy godziny przesiedział z głową na oparciu fotela, z nieruchomą twarzą i zamkniętymi oczami — ale nie spał.

Potem wstał i wolno zaczął zdejmować z siebie ubranie.

Nagi, przyglądał się swojemu staremu, sflaczałemu ciału. Na oględziny, które wykonywał podczas badania pacjentów w pół minuty, zużył teraz kwadrans.

— Urem i zespoły wspomagające: stan gotowości. Procedura standardowa — powiedział w powietrze.

Urem ożywił się, wyrósł spod nóg Medicusa wielką skrzynią, pulpit odjechał, łoża odwinęło się i pochyliło gotowe na przyjęcie ciała, lecz Medicus zwlekał. Wymontował uremowi blok zabezpieczenia, odłożył za siebie, zamontował blok z powrotem i znowu go wyjął. Wstał z klęczek, położył się, łoże drgnęło i podjechało w górę. Strop urema zajaśniał, w kabinie zrobiło się widno jak w dzień.

Światło przeszkadzało Medicusowi, rozkazał mu zgasnąć.

— Podać narkozę? — spytał urem, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie wiedział, na co się zdecydować. Medicus leżał wpatrzony w niski sufit urema, dotyk obicia łoża sprawiał plecom niemal przyjemność, obicie dostosowane do kształtu leżącego nie uwierało.

Po następnej godzinie Medicus zwlókł się z urema. włożył zabezpieczenie na swoje miejsce i odwołał stan gotowości. Wyszedł nie czekając na zniknięcie skrzyni. W swojej kabinie wydobył z zapasu obły kontener z alkoholem konwencjonalnym, usiadł przy nim ze szklaneczką w dłoni i na powrót zatopił się w medytacjach.

Загрузка...