Vanna M’Koy szła korytarzem sto trzeciego poziomu na spotkanie z Deograciasem. Też mi randka, myślała; właściwie nie wiedziała, dlaczego w ogóle zdecydowała się pójść, chyba z nudów. Vanna M’Koy należała do kobiet, których pod żadnym pozorem nie wolno zostawiać samym sobie, ponieważ stają się wtedy nieobliczalne.
Głos, oczy i twarz tego chłopca, który starał się przemawiać do niej językiem uwodzicieli z video, przepadły wraz z jego zniknięciem; pamiętała tylko jego wielki kapelusz i to, że wcale nie zamierzała spełnić złożonej mu obietnicy. A teraz do niego szła.
Ponad dwie godziny spędziła przed wielkim lustrem w sypialni, czesać włosy i malując w sposób wielce skomplikowany rozmaite miejsca na twarzy. Patrząc na swoje odbicie pomyślała najpierw z roztargnieniem, że już wkrótce powinna wziąć pierwszą serię zastrzyków silikonowych, a potem, prawie z rozkoszą — o niezobowiązującym charakterze spotkania. Dotychczas mężczyźni nieustannie czegoś od niej chcieli i czasem stawali się wręcz nachalni. Chłopiec próbował wprawdzie naśladować ich z całej siły, lecz czynił to tak wzruszająco nieumiejętnie… Bez trudu mogłaby prześledzić przed lustrem cały dzień, przymierzać coraz to inne stroje, tworzyć oszałamiające kombinacje, zachwycać — się nimi bądź krytykować je — gdyby nie konieczność zademonstrowania komuś — komukolwiek — efektów tych starań. Choćby ludziom, których spotka po drodze, choćby temu chłopcu.
Kiedy głowa przestała budzić poważniejsze zastrzeżenia, Vanna wstała sprzed lustra i weszła do natryskiwacza. Wyszła pokryta po szyję warstewką przezroczystej, wolno schnącej substancji, od której skóra błyszczała jak po wyjściu z wody. Stojąc znowu przed lustrem zaczęła przykładać do skóry sprężyste końcówki, w których przy najlżejszym poruszeniu migotały jak w światłowodach wszystkie możliwe barwy. W końcu uznała, że wystarczy i odsunęła pudło z końcówkami. Wyglądała, jakby oblepiły ją pijawki. Wtedy wzięła ze stolika mały okrągły przedmiocik i przykładała kolejno do wszystkich końcówek, te zaś rozkwitały na podobieństwo kwiatów. Ich łodygi rozszczepiały się na wiele cieniutkich włókienek, a w każdym włókienku grały kropelki różnokolorowego światła. Brzydkie końcówki — pijawki zamieniły się w rzadkie futerko okrywające Vannę M’Koy na tyle szczelnie, by od razu odsunąć posądzenie o nagość, lecz jednocześnie dawać o kształtach Vanny jakie takie wyobrażenie.
— Czekam — powiedział głos Deograciasa — czekam tu na panią. Przyjdzie pani?
— Owszem — powiedziała Vanna M’Koy z kokieterią do lustra.
— Co pani teraz robi?
— Zakładam moje pierścionki. Trochę to potrwa.
— Nie sądzi pani, że kilka z nich powinno zostać w domu?
— Nie — odrzekła zdecydowana, myśląc prawie z oburzeniem, jakim prawem mężczyźni starają się zmieniać wszystko w życiu kobiet i dlaczego nie kochają równie mocno jak one same ich ulubionych przedmiotów.
Na korytarzu wrócił jej dobry humor. Sądząc po reakcji mijanych kobiet kreację należało zaliczyć do udanych. Nic tak łatwo nie poprawiało Vannie nastroju jak zawistne spojrzenia damskich oczu.
Zaraz za nią wsiadło do windy dwóch niechlujnie ubranych kudłaczy. Ledwo pole zdążyło się zasunąć, ledwo Vanna podała poziom docelowy, jeden z nich — barczysty i wielki — zbliżył się i bezceremonialnie położył ciężką rękę na ramieniu dziewczyny.
— Niech pan mnie nie dotyka! — wydyszała pełnym oburzenia szeptem Vanna i posłała mu najstraszliwsze ze swoich spojrzeń, które zamieniały w popiół męską butę. Próbowała strząsnąć z ramienia dłoń nieznajomego, ale ta tkwiła jak przyrośnięta. Jeszcze raz spojrzała mu w twarz wzrokiem, w którym zdziwienie walczyło o lepsze z zaczątkami strachu, lecz w oczach natręta nie było ani zmieszania, ani specjalnego przejęcia. Takie puste oczy mają jedynie nałogowi pijacy i narkomani, którym przestało na czymkolwiek zależeć.
— Spokojnie, ślicznotko — odezwał się chrapliwym głosem. — Nie zrobimy ci krzywdy, jeśli podzielisz się z nami uczciwie błyskotkami z twoich palców. W takiej masie naprawdę tracą wyrazistość.
— Windo, za… — zaczęła Vanna, lecz szeroka łapa zamknęła jej usta. Drugi z opryszków, niosący na głowie coś, co przypominało rozdeptany naleśnik, zrobił bez pośpiechu dwa kroki i stanął przed nimi. Nadal nie śpiesząc się wyciągnął rękę i rozsunął futerko na piersiach Vanny. Dziewczyna szarpnęła się, ale łapy olbrzyma trzymały ją jak w imadle.
— Wszystkie wyglądają jednakowo — powiedział bez przekonania ten w naleśniku, zanurzając powoli dłoń między długie włókna. Światełka zapełgały mu nerwowo między palcami. Vanna chciała krzyknąć, lecz z jej gardła wydobył się tylko stłumiony, nieartykułowany dźwięk.
— Weź się do roboty zamiast ględzić — zmitygował go wysoki. — Zawsze traciłeś rozum na widok kawałka gołej skóry.
Vanna poczuła dotyk obrzydliwie zimnych i spoconych palców na lewym nadgarstku; przez kilka sekund miotała się ze wszystkich sił usiłując kopnąć to jednego, to drugiego ż napastników. Ten, który ją trzymał, obserwował jej wysiłki z pewnym zaciekawieniem, wreszcie wydał z siebie pomruk zniecierpliwienia ii nie zdejmując dłoni, która zakrywała połowę twarzy Vanny, drugą ręką otoczył dziewczynę i przycisnął do siebie. Zabrakło jej tchu.
— Niech panowie przestaną — zaapelowała winda — bo będę musiała zawiadomić policję. To naprawdę nie wygląda na najlepszy sposób uwodzenia panienek.
— Ależ, windo — rozpoczął ten, który zabrał się do ściągania pierścionków. W tej samej chwili Vanna z całej siły wpiła się zębami w dłoń drugiego z napastników, odnosząc wrażenie, jakby to była szczapa drewna — lecz rabuś ryknął i na moment poluźnił uchwyt. Winda przez parę chwil Zastanawiała się, czy usłyszeć krzyk dziewczyny, po czym stwierdziła:
— Ogłaszam alarm. Ogłaszam alarm — i natychmiast przestała jechać dalej.
— Szybciej, ty ofermo — syknął nad uchem Vanny osiłek.
— Taka dziewczyna — mamrotał kudłacz w naleśniku.
Klęczał; jego głowa znajdowała się na wysokości walczących ud Vanny. — Matko materio, taka dziewczyna.
Jednocześnie wyłamywał jej palce zdzierając z nich błyszczące kółeczka.
— Pospiesz się! — wychrypiał osiłek. — Szybciej, ty kutasie ze stearyny! Co się stało?
— Nie mogę zdjąć!
Duży powalił dziewczynę na dno windy i sam zaczął się mocować z oporną biżuterią. Vanna leżała oszołomiona, nawet nie przyszło jej na myśl, żeby krzyknąć. Wszystko działo się tak szybko, było tak szokujące i niespodziewane, że przestała się wyrywać. Leżała na wykładzinie windy obojętna, jak gdyby wypadek ten zdarzył się bardzo dawno temu, w dodatku zupełnie komu innemu.
Osiłek szarpał palce Vanny z siłą młodego mastodonta. który, prowadzony na smyczy, znienacka zapragnął wolności. Zaklął; w jego ręku zamigotał niklowany przyrządzik. Vanna wróciła z zaświatów; tak czy owak ta sprawa dotyczyła jej jeszcze. Osiłek wykonał krótki ruch wielką ręką i krzyk umilkł.
— Cholernie nie lubię, kiedy się wydzierają — powiedział z wściekłością. Obciął po kolei oba palce, zaczął je zawijać w kawałek brudnej folii wyciągniętej z kieszeni. Odłożył zawiniątko i odciął jeszcze palec wskazujący prawej ręki. Vanna M’Koy nawet się nie poruszyła.
— Pewnie szmalcowna — rzucił tonem wyjaśnienia. — No, ruszaj, windo. Masz nasze zdjęcia i głosy, ściganie to rzecz policji, nie twoja.
— Taka dziewczyna — lamentował mniejszy. Nie mógł przestać myśleć o jej dłoniach, o pieszczotach, do jakich były zdolne, zanim duży je okaleczył.
Po pierwszym strzale z pistoletu winda ruszyła opieszale. Vanna nadal nie dawała znaku życia.
— Matko materio — powtarzał bełkotliwie mniejszy z napastników — co za dziewczyna.
— Przestań rozpuszczać ryja, pętaku — warknął duży. — Albo halucynatory, albo sentymenty.
Winda niespodziewanie skoczyła w dół, zamierzając najwidoczniej ominąć najbliższy poziom i zatrzymać się niżej, gdzie zapewne czekali już policjanci. Duży kropnął z pistoletu w bebechy układu sterującego, potem w generatory wejścia, ruch windy ustal niemal natychmiast, wypadli na prawie pusty pod póz i o m. Z sąsiedniej klatki dalekiego zasięgu właśnie wydostała się jakaś para, wskoczyli na jej miejsce, wyrzucili ze środka nic nie pojmującego staruszka i wejście zamknęło się za nimi.
Vanna M’Koy leżała na dnie unieruchomionej windy. Ludzie, którzy weszli niepewnie do zdewastowanej klatki, pochylili się nad leżącym w wielkim nieładzie ciałem i zbiegli krzycząc z przerażenia. Została sama.
Czy wystarczy ci uśmiechu
By mój smutek zmienić w radość
Czy wystarczy łez by grzechu
Plamom czarnym dać róż bladość
Czy wystarczy ci to szczęście
Kromka chleba i zamęście
Skrawek nieba niewyrosly
Czy wystarczy żyć codziennie
Żyć od wiosny aż do wiosny
Długo smutnie i śmiertelnie
— Co to jest grzech? — zapytał Deogracias.
— Uczynek, którego popełnić nie było wolno — odrzekł Doogan. — Przekroczenie pewnych norm.
— Nie słyszałem, żeby nazywano to w ten sposób — powiedział Deogracias.
— Bo słowo wyszło z użytku. Faceci, którzy nie potrafią żyć bez przekraczania norm, wymyślili inne określenia.
— A — róż bladość?
— Róże. Róże — Doogan biegał nerwowo po swej kabinie. — Powinien od nich zacząć. Popatrz.
Róże okazały się kwiatami. Rosły na ciernistych łodygach, z wyglądu przypominały zmięty arkusz — skomplikowany układ rozmieszczonych w wielkiej ciasnocie płatków. Na płatkach i na liściach lśniły krople wody.
Deogracias zastanawiał się, czy róże wzbudzają jego zachwyt — i orzekł kategorycznie, że nie. Najpiękniejsze ze znanych dotąd zjawisk i przedmiotów nie były podobne do róż.
Doogan miał inne zdanie:
— Prawda, że piękne? Ich zapach przypomina tchnienie wiatru.
— Skąd wiesz?
— Nie wiem — powiedział Doogan czerwieniejąc gwałtownie. — Czytałem… słyszałem od ludzi, którzy wąchali róże. Podobno na początku podróży były na “Dziesięciornicy” wspaniałe ogrody…
— Te róże są szkarłatne…
— Były również białe, żółte, różowe… o niezwykle delikatnych odcieniach. Nic bardziej subtelnego niż bladość róż — znowu poczerwieniał.
Deogracias milczał.
Nic nie mówisz
Patrzysz w oczy swego nieba
Jeszcze wierzysz że żyć trzeba
Że jest tylko miłość gniew
Ciepły głos łagodny śmiech [1]
Nie wiadomo, czemu przypomniał mu się właśnie ten epizod. Vanna ciągle nie nadchodziła; siedząc i czekając na nią bardzo długo stopniowo dochodził do graniczącego z pewnością przekonania, że nie pojawi się w ogóle. Uśmiechnął się smutno, dopił piwo, zapłacił i wyszedł.
Ludzie wypełniali korytarz jak zwykle o tej porze dnia. Przystanął. Właściwie dokąd iść? i po co? Dwa proste pytania, na które ciągle brak odpowiedzi.
Usiadł pod ścianą, w miejscu gdzie korytarz rozszerzał się tworząc coś w rodzaju placu. Poprawił kapelusz, tak, by bez przeszkód móc obserwować przechodzących. Szerokie rondo zasłaniało go przed ich spojrzeniami, zapewniało oczom bezkarność. Kapelusz — jedyny sojusznik. Jedyna przyjemna niespodzianka ostatnich dni.
Zastępy manekinów defilowały przed mim z cierpliwością rzeki. Ich ręce, nogi i biodra wykonywały te same jednostajne ruchy, którymi nawet oni sami czuli się znużeni. Badając ich skupione twarze Deogracias postanowił przynieść im ulgę. Przestańcie, szepnął i ruch na całym poziomie ustał. Manekinie sylwetki wrosły w pokład, przemieniły się w cienie, coraz bardziej przezroczyste, wreszcie znikły zupełnie.
Został sam na pustym, jasno oświetlonym placu, ze wszystkich stron otoczony rozległym cielskiem statku. Bardzo daleko, na najwyższych poziomach wyczuł obecność ludzi; spojrzał tam i zobaczył kilka ciemnych postaci o niewyraźnych twarzach. Materia statku nie stawiała wzrokowi oporu, jak gdyby ktoś zamienił ją w najdelikatniejsze kryształowe szkło. Słuch łowił najmniejszy szelest — gdzieś na pięćdziesiątych poziomach z nieszczelnego zaworu kapały krople rozbijając się z grzmotem o posadzkę.
Wciągał do płuc seledynowy fluid, jakim nagle stało się zwykłe powietrze; w konfiguracjach jego drobin zawarta była historia wszelkich zdarzeń, ludzi i przedmiotów na statku — od najdawniejszej, rozmytej w chaosie, przez klarowną teraźniejszość aż do przeszłości ginącej w srebrzystej mgiełce. “Dziesięciornica” tkwiła przed Deograciasem niby otwarta księga, wystarczyłaby odrobina koncentracji, ostatni niewielki wysiłek pochylenia się nad zapisem i od cyfrowania go. Tak blisko, tak blisko, myślał z rozpaczą Deogracias, a napływające wciąż porcje fluidu wywoływały w jego świadomości nowe, niejasne obrazy. Wystarczyło nie zamykać na nie woli, a same opowiadały o ludziach, wypowiedzianych przez nich słowach, wprawionych w ruch przedmiotach. Wczytując się w nie intensywniej można było docięć przeszłości i przeznaczenia każdego z ziaren piasku, podrzuconych rączką dziecka gdzieś na sto dwudziestym piątym, dowiedzieć się, w skład jakich przedmiotów wchodziły niegdyś i czyje sandały deptały je po starciu tych przedmiotów w pył. Można było przewidzieć z absolutną pewnością, że po upadku do stóp dziecka przemieszają się z innymi ziarenkami, niektóre pozostaną w piaskownicy przez wiele lat, inne jeszcze raz wzlecą, a tylko jedno Jedyne, zaklinowane pod paskiem bucika dziecka zostanie wywiezione wiele poziomów wyżej, tam wypadnie potrącane wieloma podeszwami dostanie się w końcu do urządzeń czyszczących. Urządzenia popracują jeszcze przez kilka dni i w końcu odmówią posłuszeństwa. Nikt nie będzie chciał się trudzić nad ich naprawą ani regeneracją.
Chyba zasnął, bo kiedy otworzył oczy, ludzie nadal przechodzili korytarzem, ale w o wiele mniejszej ilości. Ponadto przestali się spieszyć, przestali z wielką zawziętością gonić to coś, co nigdy dogonić się nie da. Noc zsyła sprzyjające rozsądkowi zmęczenie i każe resztę spraw odłożyć na później. Ale Deogracias nie czuł zmęczenia. Wstał prostując zesztywniałe kości, nasunął kapelusz na oczy, wyludnionym korytarzem podążył bez celu przed siebie.
Minął windy; przy jednej z nich uwijała się automatyczna ekipa remontowa. Praca miała się ku końcowi. Przystanął na kilka minut, oby obserwować ostatnie zabiegi kosmetyczne, choć nie było to nic szczególnie ciekawego. Gdy do klatki wsiedli pasażerowie, odwrócił się i podążył dalej. Po kilkunastu krokach zawrócił; czuł, że z jakiegoś niewyraźnego powodu powinien zabrać się z nimi — ale winda już odjechała. Zniechęcony wsiadł do następnej, poziom niżej rozmyślił się, wysiadł.
— W ten sposób niczego nie znajdziesz — powiedział do siebie — zwłaszcza gdy nie wiesz, czego szukasz.
Szukał niebieskookiej Vanny, liczył na szczęśliwy przypadek. Poczuł złość na własną naiwność, brak szczęścia. Postanowił wracać natychmiast do swojej kabiny na dwudziestym ósmym, czystej, przygotowanej na przyjęcie kobiety.
W windzie dalekiego zasięgu podróżowało oprócz niego troje pasażerów. Dziesięć poziomów niżej wysiadła mocno zakochana para, która całą drogę przebyła w ciasnym uścisku. Wysoka brunetka jadąca jeszcze niżej wydawała się od Deograciasa znacznie starsza — od stóp do głów odziana w czerń, zatopiona we własnych myślach milczała ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Po następnych dwudziestu poziomach winda próbująca uparcie nawiązać, z nią rozmowę zatrzymała się, dziewczyna wystartowała ku wyjściu. Deogracias trawił w sobie przez moment rozczarowanie spowodowane jej odejściem; skoczył między generatory w momencie, gdy otwór wejściowy zaczął już zarastać. Brzegi pola liznęły rondo kapelusza i cofnęły się gwałtownie, Deogracias zaczepił o coś butem, upadł. Kilka metrów przejechał po gładkiej posadzce.
“Zaczekaj!”, rozkazał i dopiero wtedy rozejrzał się za kapeluszem.
Usłyszał śmiech dobiegający z kilku stron jednocześnie, rozglądając się za dziewczyną namacał na posadzce okrągły kształt kapelusza i powoli wstał z kolan. Dziewczyna zatrzymała się. Stała nieruchomo jak posąg — i wtedy Deogracias uświadomił sobie, że nie będzie mógł tego zrobić. Nałożył kapelusz, odwrócił się w stronę wind, wsiadł.
Jadąc trawił dziwny rodzaj zawstydzenia, który go wypełniał i którym sam zdawał się zaskoczony. Chciał tej dziewczynie narzucić swą wolę — zabrakło zdecydowania. To dziwne, myślał, że w ciasnej klatce pełnej szczurów znalazło się jeszcze dość miejsca na skrupuły. Czy cofając się postąpił słusznie — przecież prędzej czy później będzie musiał sprawdzić, jak daleko sięga jego władza nad ludźmi… władza? Więc Medicus nie kłamał?
Przebił kurtynę wejściową i nie zapalając światła rzucił się na i n sta r. Najwyższy czas poważnie zastanowić się nad sobą. Zamknął oczy. Natychmiast zawirowały pod powiekami, obrazy: twarz Keikena, obok niej druga — kobiety sprzedającej nakrycia głowy na plaży, i następne — Vanny, faceta, który z nią był, młokosa, który strącił kapelusz i zaraz go podniósł, dziewczyny w czarnym stroju… Co mogło łączyć tych ludzi?
Ciemność powoli wysysała resztki emocji. Twarze znikły; zostało jedynie wnętrze kabiny. W mroku wyczuwał podświadomie obecność znajomych sprzętów: dwa wzgórki stulonych jak kwiatowe pąki fotelu, opalizujące różowawo przejście do natrysków, wyrastający z półokrągłej ściany tępy pysk ekranu video. Machinalnie włączył ekran, w kabinie zrobiło się jaśniej. Po szklistej płycie pląsały różnokolorowe kształty, którym Deogracias przyglądał się bez uwagi i zrozumienia. Keiken nie kłamał — nie miałby chyba powodu, poza tym rozmową bez słów udowodnił, że idzie mu o… właśnie, ą. co? Nie starał się wywołać wrażenia, że niczego nie kryje — wprost przeciwnie. Czy był to zamiar obliczony na zmylenie przeciwnika, odciągnięcie uwagi od istoty rzeczy? Więc od czego na przykład? Coś mogło go łączyć z Medicusem, ale nie musiało. Nie, to kiepski pomysł. Keiken wprawdzie podkreślał, że zależy mu na pozyskaniu Deograciasa do jakiejś gry, ale po co od razu podejrzewać Medicusa o nowy podstęp… Nazywa się Vainna M’Koy — powiedział spiker. Deogracias natychmiast zapomniał o Medicusie i Keikenie. — Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Sprawcy tego haniebnego czynu do tej pory pozostają nieuchwytni. Oto ich wizerunki. Ktokolwiek wiedziałby o miejscu pobytu poszukiwanych…
Zły na siebie za brak podzielności uwagi Deogracias starał się usilnie o połączenie z informerem. Nie odpowiadał — to było co najmniej dziwne. Leżał i rozmyślał, jak właściwie powinien postąpić. Brzegi kapelusza uwierały w skronie; zerwał go z głowy i rzucił na podłogę. Odczekał kilka minut, po czym znowu spróbował połączenia. Tym razem poszło gładko — informer zgłosił się natychmiast.
— Nowa zabawa — zaśmiał się Deogracias. Założył kapelusz i z miejsca stracił kontakt z informerem. Zdjął — sygnał wrócił. Kapelusz ekranował pole.
— Czym mogę służyć? — dopytywał się informer. — Czym mogę…
— Jestem znajomym Vanny M’Koy — powiedział Deogracias i wymienił swoje nazwisko. — Interesuje mnie, co się jej przydarzyło. Niezbyt dokładnie słuchałem wiadomości.
— Panią M’Koy napadło w windzie dwóch opryszków, ograbili ją z pierścionków i okaleczyli. To wszystko. Pani M’Koy czuje się poprawnie, obecnie wraca do zdrowia w klinice profesora Medicusa na sto piątym.
— Okaleczyli — powtórzył Deogracias siadając. Zrobiło mu się gorąco.
— Obcięli jej trzy palce, widocznie spieszyło się im do domu, a nie chcieli zrezygnować z pierścionków, których i nie zdołali zdjąć. Jako znajomy pani M’Koy z pewnością wie pan o jej miłości do biżuterii…
— Wiem… kiedy to się stało?
— Pod wieczór, około siódmej. Jechała ze sto trzeciego w dół windą bliskiego zasięgu. Wykorzystując jeden z obciętych palców usiłowali podjąć pieniądze, ale automat bardzo czule reaguje na temperaturę… rozumie pan. Odesłali ten palec… dwa pozostałe także, a profesor Medicus przyszył je z powrotem.
Deogracias poczuł, że jest mokry od potu. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa więcej.
— Co pan jeszcze chce wiedzieć? — dopytywał się informer. — Co pan jeszcze… — w końcu umilkł.
“Jechała do mnie — tłukło się Deograciasowi po głowie. — Jechała spotkać się ze mną.”
Było chyba bardzo późno, kiedy zdecydował się wstać i pojechać na sto piąty, do Medicusa. Statek odpoczywał, korytarze wyludniły się zupełnie, na promenadach przygasły światła. Winda niosła bez szmeru w górę nie usiłując nawet się odzywać, jakby jej udzieliła się senność. Deogracias myślał o swoim nudnym życiu, i którego połowę spędził w jadących w różne strony windach, drugą połowę w korytarzach, na chodnikach, w kabinach, nie wyciągnął z tego żadnej konkluzji poza tą, że w podobny sposób żyli tutaj wszyscy, ocierali się o siebie, znikali sobie z oczu i z powrotem się odnajdywali. Czasem też spotykali się z kobietami takimi jak Vanna. Ale bardzo rzadko.
Wejście do kliniki Medicusa było zamknięte, a Deogracias nie miał pojęcia, w jaki sposób je sforsować. Informer pouczył go uprzejmie, że w nocy klinika nie przyjmuje żadnych wizyt, nawet przypadki nagłe kierowane są gdzie indziej. Ogarnęło go zniechęcenie i wielkie, wielkie zmęczenie — nie myśląc wiele ułożył się w poprzek wejścia, tak by żaden ruch z jednej czy drugiej strony nie uszedł jego uwadze. Od generatorów ciągnęło ledwo wyczuwalne ciepło; od ścian dochodziło niskie buczenie na granicy słyszalności. Zastanawiając się nad ciepłem i buczeniem i rozważając ze wszech miar trudne zagadnienie, czy uznać je za oznaki życia, czy też nie, Deogracias zapadł w sen, który składał się z czerni doskonalszej niż kosmiczna, pozbawionej nawet stada białawych kropek, w które z taką nienawiścią wpatrują się astronomowie.
Obudziło go szturchnięcie nogą. Otworzył oczy.
— Boga nie ma — powiedział — jakże mógłby stworzyć takie… takie nic? — Nie był pewien, czy głos należał do niego, czy do kogoś zupełnie innego. W dodatku głos bełkotał, tak że z trudnością dociekł znaczenia wypowiedzianej przezeń sentencji.
— To nie wyraj dla włóczęgów! — huknął z góry obcy bas. — No, na nogi, psuju powietrza, wody i produktów żywnościowych. Już cię tu nie widzę!
— Chcę wejść do kliniki — przerwał mu Deogracias. — Vanna M’Koy, którą przywieziono tu wczoraj, jest moją dobrą znajomą, wypada odwiedzić.
— Znajomą! — huknął bas. — Szkoda, że nie gwendoliną. Zbieraj się, nim złamię ci kopniakiem kość ogonową!
Twarzy stojącego nad nim mężczyzny, Deogracias nie mógł dojrzeć — skrywał ją cień. Zaczynało już szarzeć, ale nad wejściem do kliniki ciągle paliła się lampa. Deogracias podniósł się opieszale, skrzywiony rozmasowywał ścierpła nogę. Ręka nieznajomego wykonała szybki gest, obliczony na uchwycenie kołnierza chłopca. Deogracias odgadł w ostatniej chwili jej zamiar — ręka trafiła w próżnię — i wyemitował w kierunku mężczyzny całą złość, jaka zdążyła się w nim nagromadzić. Mężczyzna krzyknął zdziwiony, upadł ciężko na korytarz. Gramolił się z posadzki zaskoczony i wściekły.
— Precz stąd, pętaku! — postąpił krok do przodu i Deogracias zobaczył go dokładnie. Był chyba pijany, jego twarz poczerwieniała od gniewu. Deogracias wpatrywał się i uważnie w jego oczy.
— Wprowadzi mnie pan do kliniki — powiedział przeciągając zgłoski — aż do miejsca, w którym znajdę panią M’Koy.
— Dobrze — zgodził się potulnie mężczyzna. Przebił wejście; dalej wszystko było białe i błyszczące. Biel i srebro. Nic więcej.
Vanna spała w wydrążonej w ścianie niszy, na szerokim i łożu, nakryta cienką tkaniną, błyszczącą jak satyna. Ręce o zabandażowanych dłoniach trzymała pod kątem półprostym do tułowia.
— Zbudził ją pan — syknął ze złością mężczyzna. Vanna M’Koy uniosła powieki.
— Doktorze Llatz — wyszeptała — która godzina?
— Wpół do piątej — mężczyzna stał się uprzedzająco grzeczny. Szara mgła w niszy zaczęła się stopniowo rozpływać, rozbrzmiała cicha, daleka muzyka.
— Czuję się dobrze — powiedziała Vanna. — Niech pan nie pyta ciągle o to samo. Kto przyszedł z panem?
— Nazywam się Deogracias — powiedział Deogracias. — Pamięta pani? Vanna nie odpowiadała.
— Ty przeklęty gówniarzu — zasyczał mu nad uchem doktor Llatz, a jego palce zacisnęły się na ramionach Deograciasa niczym żelazne cęgi. — Gadaj, kto cię przysłał?
— Doktorze Llatz — odezwała się cicho Vanna. — Niech pan zostawi nas samych. Słyszał pan? Doktor Llatz uchodził w pośpiechu.
— Ogromnie pani współczuję. Wiele pani cierpiała… z mojego powodu… — powiedział Deogracias.
— Czy to istotne, z czyjego? — szepnęła.
— Tak! Oczywiście, że tak: przecież jechała pani spotkać się ze mną!
— Podobałam ci się? — w jej oczach zamigotała iskierka zainteresowania i zaraz zgasła. Nim zdążył dobrać słowa, które nie pozostawiałyby cienia wątpliwości, dodała poważnie: — Wczoraj na pewno bym ci się spodobała.
— Znajdę ich! Znajdę tych… tych…
— Po co w ogóle ich szukać? — zdziwiła się. — Co to zmieni?
— Znajdę ich — powtarzał jak w transie Deogracias. — Znajdę i zabiję!
— Nie chcę. Ale obiecaj mi — wyciągnęła przed siebie bandaże — że nadal będę ci się podobała.
— Zabiję ich!!! — ryknął Deogracias wypadając na korytarz.
W tym samym czasie na statku odbywało się kilka ważnych rozmów. W gabinecie Prezydenta dyspozytor Doogan wysłuchał właśnie długiej tyrady, z której wynikało coś, czego jeszcze dwie godziny wcześniej nie byłby w stanie przewidzieć.
— Jeśli nie ma innego wyjścia — powiedział po długiej chwili dyspozytor Doogan — jestem gotów.
Strażnik skinął na niego na znak, że posłuchanie skończone, ale Doogan nie ruszył się z miejsca.
— Jedno pytanie, panie Prezydencie: czy wierzy pan w moją winę? Jest pan przekonany, że zostałem skazany słusznie, że naprawdę zasłużyłem na śmierć?
— Drogi panie, jakież to ma w tej chwili znaczenie? — uśmiechnął się łagodnie z fotela Rippert. Doogan patrzył na niego spokojnym wzrokiem.
— Ma pan rację — powiedział w końcu — to bez znaczenia.
Prezydent wstał za biurka.
Boskesq usiadł. Jego twarz zdradzała zaniepokojenie.
“Po co tyle fatalizmu, kochany? Tyle niemocy, tyle porażki… Nie ma sygnału? Brak wiadomości? Zamiast wpaść w ręce agentów Zbiorowości mógł po prostu założyć plastobronowy kapelusz.”
Makedonia zaciągnęła się papierosem, dotknęła palcem jednego z ogniw noszonej na przegubie bransolety, czerń jej stroju zamieniła się w szkarłat, włosy z kruczoczarnych stały się jasne blond.
— Właśnie go odnalazłam — powiedziała.