Jesień na poziomach sto trzydziestych nastała na drugi dzień po wiośnie. Skrajnym korytarzem sto trzydziestego drugiego szedł Konfident Rejonowy nr 8, głowę wtulił w ramiona, a zmarznięte dłonie grzał pod pachami. Zmiana zaskoczyła go, nie słyszał wczoraj komunikatu, nie miał czasu na video, bezpośrednio po odprawie został rzucony do akcji. Spojrzał na wpięty w klapę od kieszonki indykator, ale jego łepek był ciągle jednakowy matowy.
Mgła buchała spomiędzy mokrych liści wielkimi kłębami, powietrze było śliskie, nieprzyjemne. Konfident Rejonowy łykał je ze wstrętem wielkimi porcjami. Obrzydlistwo! Przepychało się przez gardło jak olbrzymie nadmuchiwane ryby. “Nie ma się czemu dziwić — każdy atom przeszedł tysiące razy przez tysiące płuc, potem przez generatory, wentylatory, stacje aromatyzowania… to powietrze jest po prostu zużyte, nic więcej”, pomyślał.
— Zapowiada się ładny dzień — powiedział Konfident patrząc wzwyż, gdzie w normalnym świecie bywa niebo. Szedł przed siebie bezludnym korytarzem. Wzmagający się blask nowego dnia powodował łzawienie oczu, które w dodatku piekły od bezsenności. Cała noc na nogach.
Wywołanie przyszło w samą porę. Myślał akurat o rozmaitych automatach, które w tylu dziedzinach z powodzeniem zastępują człowieka, nikt jednak nie pomyślał o automacie czuwającym podczas snu konfidentów. Myśląc tak żałował ogromnie, że nie ma elektroneuronicznego wykształcenia.
— Komunikat specjalny sztabu akcji. Przerwać poszukiwania i udać się ma spoczynek. Przedtem zdać indykatory zgodnie z instrukcją.
Na poziomie setnym, niedaleko piwiarni Quevasa, leżał na korytarzu pijany w sztok Prezydent Laveerson. Otaczała go grupka policjantów i cywilów. Sprowadzony natychmiast Medicus klęczał z nosem przy jego ustach.
— Alkohol konwencjonalny — mruknął podnosząc się z kolan.
Ze stojącej dwa kroki dalej grupki wysunął się rosły cywil. Medicus znał go, choć niespecjalnie przepadał za jego towarzystwem: był to Rippert, po Prezydencie drugi człowiek na “Dziesięciornicy”.
— Pół godziny, profesorze — powiedział. — Posłowie czekają od ponad trzech godzin.
Profesor zbył go niechętnym machnięciem ręki. Zdezynfekował uważnie i opatrzył kilka niewielkich zadrapań, na twarzy i dłoniach Laveersona. Dwóch policjantów na dany znak doskoczyło do leżącego, ułożyło go na noszach i przeniosło do transportera. Inny z cywilów popychał w kierunku wind wystraszonego mężczyznę, który znalazł Prezydenta.
— Jesteśmy panu niesłychanie wdzięczni — perorował cywil. Szczupły, średniego wzrostu, w wyglansowanych butach do kolan — nosił nazwisko Taraday. Podlegały mu sprawy związane z bezpieczeństwem i ochroną. — Proszę teraz iść i wyspać się solidnie, a rano zgłosić po nagrodę. No! Naprawdę bardzo się pan przysłużył, pewnie jest pan zmęczony. Niechże pan idzie!
Mężczyzna podreptał do wind oglądając się raz za razem. Sam Prezydent Laveerson, matko materio!
— Niech pan dobrze śpi — zawołał za nim Taraday. — Proszę też nie rozpowiadać tego, co pan tutaj widział. Dobranoc — odwrócił się, wskoczył na transporter, gdzie siedzieli już Rippert, jeden z agentów ochrony i Medicus.
Silnik transportera zawył i pojazd ruszył w stronę szybów towarowych, mijając po drodze zdumionego mężczyznę. Z głębi korytarza malejące postacie policjantów i pozostałych cywilów odprowadzały odjeżdżających wzrokiem.
Zajechali nie do kliniki, lecz do prywatnego gabinetu Medicusa. Rippert z agentem przenieśli nosze, Taraday rozglądał się po korytarzu.
— Bierzmy się do roboty — powiedział do nich Medicus. — Lepiej nie wzywać dyżurnych… skoro nie zależy nam na rozgłosie. Wy zdejmijcie z niego ubranie, a pan niech przyniesie w tamtym pojemniku wody.
— Ciepłej?
— Najzimniejszej, jaka będzie.
Dopiero po trzecim wiadrze Laveerson otworzył oczy. Usiłował coś powiedzieć, ale zdołał wydać z siebie tylko niewyraźny bełkot. Medicus skinął na cywilów, aby przynieśli Prezydenta na instar, a następnie sam, manipulując przyciskami pola, doprowadził go nie bez trudu do pozycji siedzącej.
— Niech pan to wypije — rzekł podając mu kubek, z którego buchała para. Laveerson przełknął nieco cieczy z kubka, łypnął ku Medicusowi wdzięcznym okiem i opadł na niewidzialne oparcie.
— Kubeł, szybko! — zakomenderował Medicus.
Ledwo zdążyli. Taraday podstawił kubeł, zaś Medicus z agentem złapali Prezydenta za ramiona i wbili weń głową. Potężny skurcz wstrząsnął nagim torsem Prezydenta, jeden, drugi, trzeci.
— Wystarczy — wycharczał Laveerson stłumionym przez kubeł głosem. Taraday z agentem spojrzeli niepewnie na Medicusa.
— Trzymać — powiedział Medicus.
Jeszcze dwa skurcze, dwukrotny plusk wydalanych rzygowin, gęste spluwanie Laveersona.
— Teraz wystarczy — Medicus odsunął nogą kubeł. Podał Laveersonowi naczynie z wodą, tamten wypił, wypłukał gardło i usta, wypluł. Odetchnął głęboko.
— Matko materio — powiedział — myślałem, że wyrzygam duszę. Która godzina?
— Piąta dwadzieścia. Pięć minut dla was, panowie — Medicus skinął na Ripperta, który przysiadł obok instara na laboratoryjnym taborecie. Agent wyszedł opróżnić pojemnik.
— Jak pan może pamięta, Prezydencie, wczoraj wieczorem uzgodniliśmy zawieszenie broni z buntownikami ze sto osiemdziesiątych poziomów. Jednocześnie zgodnie z pana rozkazem odcięliśmy im dopływ energii i wystosowaliśmy ultimatum. Przed drugą przybyli przedstawiciele buntowników, żeby paktować w sprawie warunków kapitulacji.
— Nie mogliście tego załatwić beze mnie?
— Nie, do diabła, choć próbowaliśmy. Sam pan usłyszy, co oni proponują. W ogóle, jeśli mogę coś sugerować, sytuacja nie jest na tyle klarowna, żeby pozwalał pan sobie…
— Niech pan schowa dla siebie swoje cenne rady. Sam wiem dobrze, co mam robić — powiedział ze złością Laveerson. Rippert wzruszył ramionami. Medicus patrzył na niego z szacunkiem: w końcu nie każdy by się zdobył na zwracanie uwagi Prezydentowi tym tonem.
— Jest dobra okazja, żeby popisał się pan tą wiedzą — powiedział Rippert. — Delegacja buntowników czeka na nas przynajmniej od trzech godzin.
— Niech czekają. Ilu ich jest?
— Trzech.
— Profesorze Medicus — kiwnął ręką Laveerson — za pięć minut muszę być na nogach świeży i wypoczęty. Rozumie pan?
— To nie będzie możliwe — uśmiechnął się Medicus — przynajmniej tak szybko. Ale zrobię, co w mojej mocy.
— Niech pan użyje całej swojej sztuki. Chodzi o to, żebym nie był bardziej tępy niż zwykle.
Roześmiali się. Śmiali się ostrożnie trzej cywile, gotowi w każdej chwili zamilknąć, ze szklanką w jednej ręce i pastylkami w drugiej śmiał się dla towarzystwa Medicus, swoim kozim śmiechem pobekiwał Prezydent. Drżącą ręką odebrał od Medicusa szklankę, zjadł pastylki, popił i spojrzał ciekawie po otaczających go twarzach.
— Staniewski, pan dostarczy mi tu ubranie. No, czemu pan stoi? Dostanie się pan do kabiny bez kłopotu, wejście wpuści każdego, kto pokaże… gdzie mój kombinezon? W prawej kieszeni… ma pan? Ja w tym czasie wezmę kąpiel. Co pan o tym myśli, Medicus?
— Znakomicie panu zrobi.
— Więc mówi pan, Rippert, że buntownicy zamierzają dyktować nam warunki. Nie przesłyszałem się? Czego żądają na przykład? Niech pan opowiada.
— Do diabła, nie ma za wiele do opowiadania. Chcą secesji dwudziestu pięciu najwyższych poziomów.
— Czego?
— Secesji… i autonomii. Sam pan widzi, Prezydencie, że nie trudzimy pana bez powodu.
Laveerson zaklął i z płaszczem kąpielowym Medicusa przewieszonym przez nagie ramię poszedł w kierunku natrysków. W międzyczasie wrócił Staniewski, Prezydent posiedział w diagnostacie, ubrał się, podziękował Medicusowi, po czym wszyscy wsiedli do transportera. Medicus usadowił się z tyłu, obok Taradaya, Prezydent z Rippertem od razu rozpoczęli ożywioną dyskusję. Staniewski obsługiwał pulpit.
— Muszę pana przestrzec, Prezydencie — mówił Rippert — że z nimi rozmawia się bardzo ciężko. Nie wiem, może zabrzmi to śmiesznie, ale odniosłem wrażenie… gra pan w szachy?
— Nie za dobrze.
— … odniosłem wrażenie, jakby przez cały czas myśleli o trzy ruchy do przodu dalej ode mnie. Nie wygramy z nimi tak łatwo.
— Czy pański respekt nie jest przypadkiem przesadny?
— Chciałbym, żeby pan o tym wiedział. Musi pan być niesamowicie stanowczy. Im więcej pana zaskoczy, tym gorzej dla nas.
— Wprowadźcie ich dokładnie za kwadrans — powiedział Laverson do Taradaya, kiedy stanęli przed Salą Posiedzeń. Rippert i Taraday oddalili się.
— Bądźcie przez cały czas w pobliżu! — krzyknął za nimi Prezydent. Wyglądał ma zdenerwowanego, ręce lekko mu drżały. — Drogi profesorze — ujął Medicusa pod ramię — koniecznie muszę coś panu opowiedzieć.
Usiedli w maleńkim pokoiku na zapleczu Sali Posiedzeń.
— Znaleźliście mnie na setnym — nieprzytomnego, prawda? Dobrze. Jak pan myśli, ile musiałbym wypić… ile wypiłem, żeby doprowadzić się do takiego stanu?
— Pańska krew zawierała ponad trzy promile alkoholu. Odpowiada to spożyciu od 0,7 do litra alkoholu konwencjonalnego normalnej mocy. Znam nieźle pański organizm i myślę, że należałoby raczej brać pod uwagę górną granicę przedziału.
Prezydent zamachał ze zniecierpliwieniem rękami.
— Coś panu powiem, Medicus — rzekł łypiąc nań spode łba. — Tylko niech się pan nie przestraszy. Otóż w ciągu ostatniej doby nie wziąłem do ust nawet naparstka alkoholu. Słyszy pan? Ani grama.
— Niewiarygodne, pańska krew…
— Niech pan słucha. Szedłem centralnym pasażem setnego około wpół do drugiej — wiem, bo minąłem plac z cyfrowym wskaźnikiem. Zamierzałem pospacerować przed snem i przy okazji przemyśleć kilka spraw… nieważne. Oddaliłem się od placu najwyżej kilkaset metrów, kiedy ni stąd, ni zowąd pociemniało mi przed oczami; potem zupełnie przestałem widzieć. Jednocześnie ból w głowie, pod czaszką, Medicus, ból niepodobny do niczego, co znam. Nierównomierne pulsowanie… nie, każda próba opisania go to klęska. Zacząłem spadać jakby w głąb bezdennej studni, czułem, że spadam — nic więcej nie pamiętam. Pan odpowiedział, kiedy spytałem o godzinę?
— Ja.
— Przez ponad trzy godziny byłem nieprzytomny, nikt nie wie, co się ze mną przez ten czas działo. Rozumie pan?
— A co robiła wtedy pańska ochrona?
— Dałem im wolne. Nie mogłem przecież przypuszczać… Medicus kiwał bez przekonania głową.
— Teraz tak — Prezydent wyprostował się w fotelu — czy możliwa jest utrata przytomności na trzy godziny wskutek przyczyn — nazwijmy je w ten sposób — naturalnych?
— Teoretycznie tak. Zdarzają się przypadki amnezji pohibernacyjnej, zapaleń, gorączki, połączone z utratą przytomności, niekiedy nawet na dłużej. W pana sytuacji mogę je z góry wykluczyć. Ale nawet gdyby uległ pan zapaści, nie wytłumaczymy, jakim sposobem znalazło się w pańskim organizmie tyle alkoholu. Skoro twierdzi pan, że pan nie pił…
— Nie piłem, Medicus. Jednym słowem Taraday będzie miał trochę pracy. Taak… no to chodźmy do Sali Posiedzeń. Dziękuję panu, profesorze.
Buntownicy weszli do Sali Posiedzeń pojedynczo, w krótkich odstępach. Przed miejscem Prezydenta przystawali na moment, skłaniali głowy i nie patrząc więcej ma nikogo kierowali się w stronę foteli. Mieli na sobie czarne, błyszczące kurtki, ręce opuścili swobodnie wzdłuż boków. Prowadził chudy jegomość o żylastej szyi i krótkich blond włosach, które robiły wrażenie przylepionych do okrągłej czaszki. Za nim podążał siwy mężczyzna, Laveersonowi rzuciła się w oczy jego czerwona twarz z krzaczastymi brwiami, które — o dziwo — były zupełnie czarne. “Farbowany lis”, przemknęło Laveersonowi przez myśl. Nie wiedząc, dobrze to czy źle, że taka rzecz mu przyszła do głowy, spojrzał na trzeciego z wchodzących.
Było to potężne chłopisko, niosące nad szerokimi barami łeb wielki Jak ceber, pokryty zmierzwioną kędzierzawą czupryną i okolony takąż brodą, tak bujną, że zdawała się sięgać oczu właściciela. Stawiał ogromne kroki, tłumione przez miękki dywan; odnosiło się wrażenie, że po drodze od wejścia do fotela, na który się zwalił, zrobił ich nie więcej jak trzy. Siedząc wyglądał jak odpoczywająca chwilowo góra — pozostali dwaj prezentowali się przy nim jak karzełki.
Rozsiadłszy się położyli ręce na lśniącym blacie stołu — nie mieli ze sobą żadnych materiałów — i niemal równocześnie spojrzeli w kierunku Laveersona i Ripperta. Prezydent poruszył się w fotelu, odchrząknął.
— Zechcą panowie wybaczyć nam małą zwłokę, wynikłą z przyczyn od nas niezależnych. Byłem pijany do nieprzytomności i profesor Medicus stracił trochę czasu, zanim postawił mnie na nogi. Mam nadzieję, że spędzili panowie pożytecznie wolne chwile i nie nudzili się nadmiernie.
Podświadomie oczekiwał, że odezwie się czarnobrody, lecz głos zabrał żylasty, który wszedł jako pierwszy.
— Panie Prezydencie, jeżeli pragnął pan okazać nam lekceważenie…
— Informowałem tylko panów. Wasza sprawa, co z tym zrobicie.
Minęło kilka sekund. Prezydent dal znak zastępcy, aby prowadził dalej obrady.
— Porządek debaty nie jest skomplikowany, zawiera na razie dwa proponowane przez nas punkty. Po pierwsze: sprecyzowanie przez obie strony postulatów, po drugie: dyskusja mająca przynajmniej zbliżyć nas do konkretnych ustaleń. Są uzupełnienia?
Żadnych uzupełnień nie było.
— Z dotychczasowych rozmów wynika, że Prezydent Statku żąda bezwarunkowej kapitulacji zbuntowanych poziomów — kontynuował Rippert. — Stanowisko to nie uległo zmianie. Jeśli chodzi o stronę przeciwną — czy czas, który minął od ostatniej konfrontacji, wprowadził jakieś zmiany do sformułowanych warunków kapitulacji?
— Nie ma zmian — powiedział żylasty — i nie ma kapitulacji.
— Wobec tego pozwolę sobie przypomnieć, że…
— Chwileczkę — wtrącił Laveerson. — Nie ma co wyręczać naszych gości. Wszyscy chętnie usłyszymy żądania przedstawione przez nich samych.
— Proszę bardzo — powiedział żylasty. — Nic nie stoi na przeszkodzie. Nasze wystąpienie — z konieczności dość kategoryczne w farmie — wynikło z powodu głębokich rozbieżności między interesami załogi a interesami Rady Statku reprezentowanej tutaj w całości. Zbyt wczesne obudzenie części załogi, czy też zbyt późne uruchomienie basenów i odnowienie kabin mieszkalnych to jedynie zewnętrzny wyraz owych sprzeczności. W tej sytuacji zostaliśmy upoważnień! przez pozostającą pod bronią część załogi, aby domagać się utrzymania w naszych rękach zdobytych poziomów i odgrodzenia ich od reszty statku. Wiąże się z tym nierespektowanie uchwał Rady Statku i poleceń administracji oraz zakaz wstępu na pozostające pod naszą kontrolą poziomy dla członków Rady Statku, policji i agentów. Kwestie wymiany osobowej oraz korzystania przez mieszkańców naszych poziomów z układów “Dziesięciornicy” proponujemy odłożyć na termin późniejszy.
Mówił szybko patrząc w przestrzeń za plecami Laveersona, jakby tam to było napisane, Laveerson słuchał go podpierając głowę oburącz i wpatrując się w blat na wysokości swoich łokci. Opuścił nagle ręce, zwrócił twarz w kierunku Ripperta. Jego pełne wyczekiwania spojrzenie zaskoczyło go.
— Muszę powiedzieć, że mimo iż uprzedzono mnie o rodzaju stawianych przez ponów warunków, moje zaskoczenie jest pełne. Postulaty panów są nie do przyjęcia, ponieważ grubo przewyższają najśmielsze rojenia fantomatyczne. Jeśli nawet prawdziwe są — w sensie założenia, a więc logicznym — stwierdzenia o rozbieżności interesów i buncie jako jej efekcie, to rozwiązanie problemu widziałbym raczej w rozpisaniu nowych wyborów prezydenckich i powołaniu nowej Rady Statku. Koncepcja secesji stanowi jaskrawe wyzwanie rzucone rozumowi, w zapierających dech sposób kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Godząc się na separację niczego nie uratujemy, nie odmienimy — dlatego zgody być nie może. Chciałbym zakończyć pytaniem: dlaczego naszym gościom nie leży na sercu los pozostałej części załogi “Dziesięciornicy”, która — posługując się adekwatną nomenklaturą — pozostanie nadal ciemiężona, bez nadziei na wyzwolenie ii lepsze jutro?
— Jeśli nie zważać na niepotrzebne ozdobniki — zareplikował natychmiast żylasty — wypowiedź pana Prezydenta Laveersona akceptujemy w całej rozciągłości. Odpowiem krótko: skoro przywódca “Dziesięciornicy” potwierdza nasze obiekcje, oczekujemy niecierpliwie na decyzję o rozwiązaniu Rady Statku i dymisję Prezydenta.
Wśród członków Rady Statku podniosła się wrzawa. Laveerson, zaskoczony ripostą, nie mógł pozbierać myśli, Rippert bełkotał coś bezładnie. Mężczyźni w czarnych kurtkach mogli służyć za wzór opanowania — przyglądali się panice ze spokojem, nie było po nich widać ani śladu triumfu. Obmyślali koleiny ruch? Ale jaki? Przez moment Laverson pożałował, że tak mało uwagi poświęcał szachom. Wrzawa za jego plecami nie milkła, czuł, że wszyscy czekają na jego słowa. Nie wiedząc jeszcze, co powie, podniósł rękę. Stopniowo uciszyło się.
— Sądzę, że niepotrzebnie zabrnęliśmy w dygresje. Radzę zapamiętać, że przedmiotem debaty jest kapitulacja zbuntowanych poziomów. Nic więcej.
— A my sądziliśmy, że rozmawiamy poważnie. Cóż — spotkała nas kara za naszą łatwowierność — żylasty opadł na oparcie fotela z dobrze udaną rezygnacją. Jego towarzysze nie poruszyli się — Laveerson nie dałby głowy, że przedmiot sporu zajmuje ich choć trochę. Znowu była jego kolej, milczenie przeciągało się. W tym momencie Staniewski podszedł i przekazał Prezydentowi małą karteczkę. Zawierała jedno zdanie, podpisane przez Banowskiego.
— Nie czas na kpiny, panowie — powiedział Laveerson. — Umawiamy się, że od tej chwili zaczynamy traktować się serio, dobrze?
Złożoną karteczkę trzymał w dłoni. Teraz, kiedy miał na tamtych metodę, umyślnie przeciągał milczenie.
— Wybaczcie, panowie, wszystko trzeba zacząć od nowa. Zapomnieliśmy o pewnej ważnej sprawie, bez której nie może się obejść żadna procedura. Chętnie na przykład dowiedzielibyśmy się, z kim mamy przyjemność…
— Według poprzednich ustaleń… — zaczął żylasty.
— Uchylam je — uciął Laveerson.
— Prezydencie, nie sądzi pan chyba, że wymienimy panu nasze nazwiska?
— Przykro mi — powiedział Prezydent — ale tak sądzę.
— To wbrew zasadom konspiracji. Pseudonimy — proszę bardzo; ale nic więcej nie mogę powiedzieć, doskonale pan rozumie, czemu.
— Męczy mnie, panowie, jedna zagadka. Skąd niby wiadomo, kogo wy reprezentujecie? Czy w ogóle kogoś reprezentujecie? Kto was wybrał, kto tutaj wysłał, kto potwierdzi, że jesteście jego przedstawicielami? Czym możecie zaświadczyć, że to nie bluff, że nie jesteście trójką odważnych żartownisiów, pełnych tupetu oszustów? Czy jesteście gotowi przedłożyć dokumenty, pełnomocnictwa, znaki rozpoznawcze?
— Dysponujemy nimi — powiedział żylasty — lecz nie chcemy i nie możemy ich udostępnić. Naszym zdaniem im mniej o nas wiadomo, tym lepiej. Przypuśćmy, że to pańscy ludzie zwyciężą, nie my. Łatwo wtedy przewidzieć nasz los.
— Łatwo — zgodził się Laveerson. — Lecz nie bardzo rozumiem, co właściwie pragniecie ukryć — milcząc. Zostaniecie zidentyfikowani tak czy owak, działa przecież aparatura rejestrująca każde wasze słowo, fotografują was kamery, prześwietlają promienie… Za pół godziny z Centralnej Krioteki Osobowej otrzymam wasze identyfikacje. Więc po co ten upór?
— Nie tak prosto, Prezydencie. Mój głos na dzisiejszą uroczystość został sztucznie zmieniony. Moich towarzyszy także. Nadto poddaliśmy się zabiegom charakteryzacyjnym. Promieni nie czuję, kamer nie widzę. Usiłuje nas pan przestraszyć, Prezydencie?
— To, że nie widzicie kamer, nie świadczy jeszcze, że ich nie ma.
— Nie ma kamer — powiedział czarnobrody z niezachwianą pewnością. Jego tubalny głos przetoczył się po sali jak grzmot Ale Laveerson nie dał się zbić z tropu.
— Są kamery, niech mi pan wierzy — rzekł siląc się na pobłażliwy ton. — Dlaczego miałoby nie być?
— Nie ma kamer — powtórzył czarnobrody. — Już nie ma. Pan nas nie docenia, Prezydencie. Wielka szkoda. Wysłany agent zameldował, że system rejestracyjny Sali Posiedzeń odmówił posłuszeństwa równo z rozpoczęciem debaty.
— Włączyć zapasowy! — syknął Rippert, ale agent ani drgnął.
— Zapasowy również nie działa — odpowiedział za agenta atletycznie zbudowany brodacz, choć przecież nie mógł słyszeć ze swojego miejsca ani słowa. Broda wokół jego wielkiej twarzy nastroszyła się — jedyny znak, że uśmiecha się do zgromadzenia.
Siedząc nieruchomo Laveerson spojrzał mu w oczy. Były zimne i bez wyrazu, nie potrafił w nie patrzeć zbyt długo. Spuścił wzrok. Równie dobrze mógłby wpatrywać się we wbity w ścianę gwóźdź, pomyślał niezadowolony. Tamci trzej wyraźnie poweseleli. Ich zbyt dobry humor sprawił, że Prezydent podjął decyzję:
— Staniewski, niech pan podejdzie do naszych gości i delikatnie przeszuka im kieszenie. Wiem, że to nieładnie, ale skoro za wszelką cenę pragną uchodzić za szalbierzy, nie widzę powodu, byśmy nie potraktowali ich stosownie do roli, którą grają.
— Protestuję! Chroni nas immunitet poselski! — zawołał siwowłosy.
— Najpierw dowiedźcie, że jesteście posłami. Dalej, Staniewski. Uprzejmie panów proszę nie stawiać oporu.
Staniewski ruszył w ich kierunku, lecz po przejściu mniej więcej połowy dystansu zatrzymał się niespodziewanie, sięgnął do pasa i po chwili w jego dłoni błysnął matowo metal pistoletu elektrycznego. Obracał się w stronę Laveersona i Ripperta nieskończenie wolno, płynnym ruchem podnosząc broń. W zapadłej nagle śmiertelnej ciszy szczęknął bezpiecznik.
— Staniewski — powiedział Prezydent po dobrej minucie. — Oszalałeś, Staniewski?
— On nie oszalał — odezwał się żylasty. — Wypełnia tylko nasz rozkaz. Radzę zachować spokój, nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie ma sensu ginąć bez potrzeby. Rozumiem, panie Prezydencie, że rozmowy są zerwane. Jak pan woli — wzruszył ramionami. — Całkiem możliwe, że jeszcze się spotkamy, oby był pan wtedy w lepszym usposobieniu. Do zobaczenia.
W całkowitej ciszy skłonili się opuścili Salę Posiedzeń. Staniewski, nie zwracając uwagi na ich odejście, trwał nadal na poprzednim miejscu z pistoletem w wyciągniętej ręce. Był najlepszym agentem z oddziału osobistej ochrony Prezydenta; Laveerson mawiał o nim, że wart jest wszystkie pieniądze “Dziesięciornicy”. A teraz “wart wszystkie pieniądze” Staniewski stał w lekkim rozkroku i mierzył do niego z pistoletu.
Staniewski czuł się zupełnie tak, jakby mózg wkręcono mu w imadło. Oplatało go potrójne zmienne pole encefaliczne, wijące się mocarnymi splotami przez ściany i korytarz. Natężenie ciągle nie malało, chociaż ci, którzy wytwarzali pole, oddalali się coraz bardziej. Odchodzili bez pośpiechu do wind, Staniewski wiedział o tym, jego mózg przypominał kawałek drewna, ale informacja ta zakodowana była gdzieś pod skórą, w koniuszkach nieposłusznych palców, w podeszwach stóp. Niejako automatycznie rejestrował pulsowanie pola: spadające w miarę wzrastania odległości natężenie wyrównywała intensywniejsza generacja fal.
Podchodzili już chyba do samych wind, kiedy pole ustąpiło. Zmiana nastąpiła tak raptownie, że Staniewski nie od razu zareagował, kontemplując przez sekundę dziwaczne dzwonienie w uszach. W następnej sekundzie opuścił pistolet, potrząsnął gniewnie potężną czupryną i skoczył w kierunku otworu wejściowego. Dzieliło go od niego mniej więcej trzy metry, odbił się, poleciał głową naprzód, nieomal przebił pole wyjściowe i wypadł na zewnątrz. Nie bał się potłuc — miał na sobie moster. Lecąc nisko nad posadzką Staniewski wykonał akrobatyczny obrót, osiadł miękko na plecach, ale wcześniej zdążył dwukrotnie wystrzelić w głąb korytarza. Dwa suche klaśnięcia rozbrzmiały w Sali Posiedzeń jak dwa głośne policzki, resztę odcięła zregenerowana błyskawicznie kurtyna siłowa.
Gdy wybiegli na korytarz, Staniewski wystrzelił właśnie po raz trzeci i puścił się pędem w kierunku wind. Jego sylwetka zmniejszała się coraz bardziej, aż osiągnęła rozmiary porcelanowej figurynki. Kilku agentów pobiegło mu na pomoc. Cała Rada Statku powoli ruszyła w tamtą stronę.
— Uciekli — powiedział Staniewski do Prezydenta. — Kilka poziomów wyżej przeskoczyli na daleki zasięg, nie było sensu ich ścigać.
— Mógł pan blokować windy przez Centralą.
— Centrala twierdzi, że zatrzymała cały ruch — ale ta winda jechała nadal. Sam widziałem. Zresztą nie wyobrażam sobie, kto byłby w stanie do nich podejść. Mieli z sobą coś, co paraliżuje system nerwowy.
— Właśnie, jak się pan czuje, nic panu nie dolega? — pytał Laveerson.
— Trochę szumi mi w głowie, poza tym w porządku. Zdolni faceci, cholera. Działało to na wszystkich czy tylko na mnie?
— Na pana najsilniej. Medicus, nie wie pan, co to mogłoby być?
Medicus próbował się uśmiechać, ale czynił to bez przekonania. Widać było, że jeszcze nie doszedł do siebie.
— Bardzo chciałem ich zapytać — nikt się nie roześmiał z żartu, więc dodał: — Przypuszczam, że chodzi o silne biopole generowane bezpośrednio przez mózg, być może na podobnej zasadzie, na jakiej my wywołujemy informer i komunikatory. Jestem trochę przerażony jego natężeniem — żeby porazić wolę za pomocą myśli na taką odległość, trzeba tysiące sterenów i tysiące cykli! Oni mają mózgi potworów!
— Przepraszam — Staniewski myślał intensywnie. — Czy to pole mogło się składać z trzech pól? Chyba wydawało mi się wtedy, że znęcają się nade mną w trójkę…
Mimo wczesnej pory wokół członków Rady Statku i Prezydenta zbierali się ludzie, przywabieni strzałami. Spoglądali pytająco i dyskutowali podniesionymi głosami nie wiedzieć o czym. Ludzie z ochrony nawoływali do spokoju i zachęcali do rozejścia się.
— Chodźmy — powiedział Laveerson kierując się do wejścia. — Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy.
Siwi uczeni bez słowa zniknęli w Sali Posiedzeń. Nadbiegł jeden z agentów komunikując, że aparatura rejestrująca odzyskała sprawność. Prezydent słuchał go z roztargnieniem.
— Drogi profesorze — powiedział do Medicusa — teraz już pan mniej więcej wie, jak straciłem przytomność. To było takie samo uczucie, ale spotęgowane wiele razy. — Nachylił się do ucha Medicusa i ściszając głos zapytał: — Sądzi pan, że to mógł być… zamach?