14

“Siedział dokładnie tak samo, jak zapamiętałem: w tej samej pozie, otoczony tymi samymi przedmiotami. Nastawiony na najwyższy punkt skali automatyczny dozownik strzykał od czasu do czasu prosto w jego szklankę porcją alkoholu konwencjonalnego. O ile wiem, wtedy właśnie narodził się w nim nasz pomysł.”

Wszystko kiedyś się kończy, myśli Medicus, Przez całe życie oswajamy się z myślą o śmierci, zgadzamy się na nią. akceptujemy jej obecność na świecie — bo przecież nie można inaczej; lecz mimo to zostaje jeszcze iskierka nadziei, irracjonalnej i śmiesznej, że prawa przyrody odwrócą się po raz pierwszy w naszym przypadku. Ta nadzieja jest teraz jedyną rzeczą, która mnie powstrzymuje.

Ekran video błysnął i z powrotem poszarzał.

— Tak oto zginął dyspozytor Corneil Doogan, wierny syn naszej wysepki dryfującej poprzez Wszechświat. Kochał ją i dla niej oddał życie. Cześć jego pamięci. W uznaniu zasług Prezydent i Rada Statku odznaczyli pośmiertnie Corneila Doogana Orderem Nieustraszonego Serca. Oto nazwiska następnych ochotników, którzy podążą wytyczonym przez bohaterskiego dyspozytora szlakiem — do zwycięstwa.

Jak zwyczajna jest śmierć, gdy dotyczy innych, myśli Medicus. Ile śmierci widziałem w życiu — sto? tysiąc? O ilu słyszałem? Pięć pierwszych sprawiło, że miałem kłopoty z zaśnięciem; następne przyjmowałem już bez wzruszeń większych niż przy zmianie butów. Czy mogło, czy powinno być inaczej? Kiedy śmierci sypią się jak z rozprutego pojemnika na śmieci trzeba wyjątkowych okoliczności, by potrafiły przerazić lub choćby zainteresować. Naturalną kole]ą rzeczy zjawia się zobojętnienie; lekarze wysilają się daremnie, bo usiłują przeciwstawiać się nieodwracalnym prawom. Życie skazuje ich na codzienne przypominanie o tej daremności, kontemplowanie własnej bezsiły; nie mogliby działać nawet w tak ograniczonym zakresie, gdyby hołubili w sobie wrażliwość poetów zamiast otępieć na ból, na cierpienia swych pacjentów. To jedyna szansa — dla jednych i drugich. Śmierć nie zawiera grama poezji, niezależnie od tego, czym było życie, które przekreśla. Śmierć jest degradacją materii, wulgarnym przywołaniem do porządku, sygnałem, że pewien system dojrzał do rozpadu. Patrząc za wiele na ów ordynarny proces wykreślenia z życia można popaść w totalne zwątpienie — ale nadal wierzyć, że jeszcze jest wystarczająco wiele czasu, by nie myśleć o tym ostatnim teatralnym wybryku egzystencji — z sobą w roli głównej.

— Jestem alkohol konwencjonalny, przynoszę ulgę i rozluźnienie, przywracam jasność myśli i sens życia. Działam szybko, skutecznie. Nie wywołuję skutków ubocznych. Wypij mnie i bądźmy przez chwilę ze sobą szczęśliwi.

Byłem lekarzem, myśli Medicus ocierając usta wierzchem dłoni. Tu każdy może zostać kim chce. Wystarczy trochę cierpliwości. Ludzie przyzwyczają się kojarzyć twe nazwisko z dowolnym posłannictwem, pod warunkiem, iż przez odpowiednio długi czas nie znudzi ci się wmawiać im, że jesteś posłannikiem. Chcieć znaczy być, zwłaszcza gdy decydujesz się na posłannictwo niepopularne. Chcieć znaczy być, a kiedy już się staniesz — nie ma na ciebie siły.

Dlaczego właściwie zostałem lekarzem — przecież nie z chęci niesienia pomocy, nie z miłości do ludzi. Ktoś powiedział mi dawno, że nienawidzę ludzi, życia, całego świata. Słyszeli to przypadkowi świadkowie i nie mogłem po prostu przyznać mu racji; ośmieszyłem go jakimś aforystycznie pobrzękującym zdaniem, ponieważ tego właśnie ode mnie oczekiwano. On, pamiętam, uśmiechnął się również, ale inaczej niż wszyscy — ze zrozumieniem. Zwyczajnie wiedział, że zaprzeczając — kłamię.

Tak, nienawidziłem świata, ludzi oraz życia, odkąd tylko pamiętam. Wychowano mnie w atmosferze kultu dla perfekcjonizmu, a świat, ludzie i życie w żadnym fragmencie nie byli ukończonym dziełem. Byli robotą zarzuconą w początkowym stadium, rozregulowaną maszyną, która staje co pewien czas, a jeśli już działa, to w największej niezgodzie z intencjami twórcy, który w międzyczasie odszedł do innych zajęć. Jak mogłem kochać to, co każdym przejawem swego marnego istnienia rzucało wyzwanie mojemu umiłowaniu ideału? Musiałem jednak żyć w takim świecie z braku Innego; wybór dotyczył sfery spraw znacznie bardziej podstawowych: żyć tu albo nie żyć wcale, lecz wtedy, pamiętam, nie byłem moich ustaleń tak przeraźliwie pewien jak obecnie i przez wiele lat żyłem nadzieją, że nie mam racji, podobnie irracjonalną jak to, że nigdy nie umrę. Życie jest drogą, która prowadzi donikąd; świat to nieciekawy krajobraz, spostrzega się to mimo woli, idąc tą drogą, a ludzie — podobni sobie nieszczęśnicy skazani na ten sam rodzaj banicji ostracyzmem narodzin.

— Obejrzycie państwo obecnie nasz następny program, zawierający niepojętą ilość atrakcji. Jest wprawdzie bardzo późno, ale proszę nam wierzyć — nie opłaca się zasypiać. Nie warto spać, kochać się, umierać, kiedy transmitujemy nasz program. Spać i umierać można kiedy indziej. Życzymy dobrego odbioru.

— To pan? Po co właściwie pan przyszedł?

— Chcę ci pomóc. Zobaczę, co da się zrobić.

— Pomóc, mówi pan. Ma pan wyrzuty sumienia? Poczuł się pan do czegoś zobowiązany? To miłe; ale mnie nie można pomóc.

Długie milczenie między nimi.

— W porządku — rzekł Medicus. — Tak mi się tylko powiedziało. W gruncie rzeczy chciałem cię tylko obejrzeć. Nie zobaczyć; obejrzeć. Prezydent powołał zespół do badania Dwukolorowych; przypadkiem włączono mnie w skład.

Jest mądry jak na swój wiek, myśli Medicus, wie już o totalnej niemożliwości obowiązującej dookoła. Czy ja wiedziałem tyle w jego wieku? Moi nauczyciele zrobili co mogli. Beznadziejnością usiłowań nauczyciel przypomina lekarza, nawet gdy sprawie przerwania barier między ludźmi poświęci wszystkie dni. Co mi zostało ze szkoły — parę wątpliwych prawd. “Życie jest powołaniem do twórczości.” “Nie doprowadzaj do skutku żadnego przedsięwzięcia, zmieniaj cel natychmiast po jego osiągnięciu. Żyć zaczynaj codziennie od nowa.” Zwłaszcza tego postulatu nigdy nie byłem w stanie pojąć i zaakceptować; chciałem od razu coś mieć, gromadzić to od rana do wieczora, by móc zasypiać zadowolony ze zmęczenia, a rano budzić się ze świadomością, że już mam to wszystko, zdobyłem, że należy do mnie — i móc od tego zaczynać. Nieważne, o co chodziło: o kobietę, rzecz, myśl, co wpadła cło głowy, przekonanie, opinię, umiejętność — nigdy rano nie wstawałem nagi. W ten sposób przecież powstawały budowle, kultury i cywilizacje, nie zaś tak, że świat mrugał w rytm dni i nocy, pór roku, lat, epok historycznych — i w każdym takim mrugnięciu spalały się tysiące ludzi — jętek jednodniówek. Jeśli umierali ludzie — zostawała po nich pamięć, jakaś myśl o ich dokonaniach; jeśli waliły się budowle, zostawały gruzy, na których następnego dnia zaczynała się budowa nowych gmachów.

Nie mogłem pozwolić sobie na rozrzutność zaczynania codziennie od nowa, byłem skąpy, nie wiedziałem jeszcze, co z tego, co mam, może mi się kiedyś przydać — i dźwigałem męczeńsko cały majdan, zawsze zmęczony, zawsze w defensywie, zawsze bez uśmiechu i z poczuciem kompleksu wobec tych, co mijali mnie beztroscy. Patrzyłem za nimi z zazdrością spoza krótkiej chwili odpoczynku, po czym na nowo podejmowałem mój ciężar, by go dźwigać do ostatnich sił, a dźwigając zapomnieć, i było to moje dźwiganie — teraz to widzę — nadaremne, bo mój upór nie zdał się na nic, nie zmienił ludzi, nie wywrócił porządku świata — więc czy nie lepiej było od razu zrezygnować, żyć łatwo z dnia na dzień i nie martwić się o nic? Los — najwytrawniejszy ironista — zakpił ze mnie jeszcze raz: to, co chciałem uznać za kwintesencję życia, diabli wzięli. Lecz — z kretesem przegrany — muszę wierzyć,- dopóki nie przepadły ostatnie szansę, muszę bronić tego, w czym utopiłem nadzieje.

— Doktorze Llatz, wezwałem pana w określonej sprawie. Pańska rzecz, jak pan to załatwi; do jutra, do godziny, powiedzmy, dwudziestej, zorganizuje pan dla mnie przyzwoity miotacz małego kalibru, naładowany i gotów do użycia. Chce pan o coś zapytać? Nie? Tym lepiej. Ilość pieniędzy nie gra roli; zależy mi tylko na dyskrecji. Zrozumiał pan? W takim razie jest pan wolny.

“Przebiegi procesów niestacjonarnych zdradzają w tym miejscu bardzo wyraźne tendencje do przegięć, momentami nawet do nieciągłości. Interpretacja może być jedna. Prawdopodobieństwo błędu w diagnozie: zero. Zalecam zakończenie przygotowań i przejście w stan gotowości kreacyjnej.”

— Obejrzyjcie państwo koniecznie nowe rewelacyjne widowisko Paula Partnera. Miłość, nienawiść, zemsta, życie, śmierć. Feeria barw, najlepsi wykonawcy. Sceny mrożące krew w żyłach. Nie wolno zamykać na nie oczu: pełnia człowieczeństwa to przecież pełnia doznań.

— Jestem alkohol konwencjonalny, rezultat zbożnego wysiłku producentów, spełnienie pragnień tych, co mnie kochają. Dzięki mnie zapomnisz o szarzyźnie życia, twoja wiotka myśl uleci z szybkością światła w nieznane okolice Wszechświata, gdzie niewyobrażalne staje się realnym. Tylko jedna prośba: wypij mnie.

Medicus wyłączył ekran video, ściągnął kurek automatycznego dozownika ma zero i sięgnął przez blat po krótki podłużny futerał. Wyjęty stamtąd uniwersalny diagnostat położył na blacie, a następnie przyniósł ciężką niekształtną paczkę zawiniętą w folię, która wydawała się zmięta i przetłuszczona. Końcem starego skalpela przeciął folię i zajrzał do środka. Lufa miotacza połyskiwała matowo, wypukły jak rybie oko wskaźnik naładowania komór palił się rubinowym blaskiem. Medicus wydobył broń z folii, rozłożył kolbę, złożył, znowu rozłożył, nacisnął taster bezpiecznika. Rubinowe oko wskaźnika rozjarzyło się oświetlając zaciśniętą na kolbie dłoń. Lufa mierzyła w przeciwległą ścianę pomieszczenia i celownik musiał trochę się skrócić. Wodząc lufą po ścianach i sprzętach Medicus bawił się skwapliwością reakcji celownika.

Przyrząd, który trzymał w rękach, był gotów do zabijania. Czekał tyko na sygnał. Powoli, starając się nie patrzeć w wylot lufy Medicus obrócił miotacz w swoją stronę. Celownik nastawił się błyskawicznie na bliskie czoło Medicusa i zamarł. Rubinowa kropka łypała z boku jak przekrwione oko.

— W porządku — mruknął Medicus. Zabezpieczył broń; miotacz — do tej pory jak żywe stworzenie — spochmurniał, przygasł i z powrotem zamienił się w kawał martwego metalu. Medicus złożył kolbę, przystawił niezgrabny kształt miotacza do wnętrza futerału po diagnostacie. Obracając broń starał się wybrać takie jej położenie, przy którym najłatwiej mieściłaby się w środku. Potem ujął skalpel, przyłożył ostrze do wypełniającej futerał gąbki, nacisnął. Płaty gąbki oddzielały się od siebie z łatwością — jak ciało operowanego pacjenta.

Medicus zamknął wreszcie miotacz w futerale, wytarł spocone dłonie o kieszenie kombinezonu. Ujął futerał za uchwyt i zrobił kilka rund wokół kabiny. Środek ciężkości miotacza był dość mocno przesunięty poza uchwyt, wąski przód futerału leciał w dół — ale przy odrobinie koncentracji rzecz wydawała się do opanowania. Poszperał w kieszeniach, wyjął stoper i z wielką starannością wyzerował go kilka razy. Potem podszedł do blatu z rozpostartą folią i diagnostatem, postawił futerał.

— Start — powiedział. Zwolnienie zaczepów futerału, wyjęcie miotacza i odbezpieczenie go zajęło dokładnie cztery sekundy. Po kilkunastu próbach jedną sekundę udało się urwać. Zmiął folię i rzucił do zbiornika; w chwilę później wydobył ją stamtąd i zawinął w nią diagnostat. Przeciągając wzdłuż rozcięcia miniaturowym aparacikiem sprawił, że brzegi folii zrosły się ze sobą. Na blacie pozostał jedynie futerał z miotaczem w gąbczastym wnętrzu.

Medicus utoczył do szklanki trochę alkoholu konwencjonalnego, wypił, rzucił się na instar. Zasnął niemal natychmiast.

“Przyspieszenie ekspozycji. Jeszcze trochę. Wystarczy. Stop.”

— Proszę się zbudzić, panie profesorze. Otworzył oczy; srebrny głos automatu budzącego drżał jeszcze w powietrzu.

— Dzień dobry — powiedział automat. — Co mogę dla pana zrobić? Proszę tylko wyrazić życzenie.

Z napojów był tylko zormax; na zsyntetyzowanie szklanki wody Medicus czekał całe pięć minut. Umył się, ubrał, patrząc zupełnie w inną stronę złapał uchwyt futerału. Przed windami o tej porze nie zastał nikogo. Jechał sam; winda nie zatrzymywała się nawet na głównych poziomach.

— Nasza podróż potrwa około kwadransa. Życzy pan sobie obejrzeć program rozrywkowy, posłuchać muzyki? A może woli pan symfonię zapachową?

— Niech będzie.

— Proszę? — winda wydawała się zdziwiona. Naprawdę nieczęsto zdarzało się, że ktoś korzystał z jej propozycji.

— Niech będzie — powtórzył Medicus.

— Ale co pan wybiera?

— Wszystko razem.

— Oparł się o mięsiste obicie fotela jak o kark wielkiego cierpliwego zwierzęcia. Zadziałał projektor; zamknąwszy powieki Medicus przysłuchiwał się z roztargnieniem zawodzeniu sterowanych elektronicznie modulatorów. Po jego twarzy biegały kolorowe plamy, w powietrzu krzyżowały się zapachy rodem z dalekich łąk.

— Jesteśmy na miejscu — powiedziała winda zatrzymując się. Wejście rozsunęło się, ktoś zajrzał do środka i przystanął niezdecydowany.

— Co się tu dzieje? — zapytał. Medicus wyminął go bez słowa.

Pierwszy kordon stanowili dwaj faceci, których Medicus nie znał. Ten z nich, który był wysoki i suchy — jego wzrost rzucał się w oczy mimo siedzącej pozycji — nakazał mu beznamiętnym głosem zdjąć ubranie i ustawić się za czymś, co przypominało parawan. Drugi w tym czasie pilnie studiował zezwolenie na przeniesienie diagnostatu.

— Powinien pan prowadzić bardziej regularny tryb życia — pouczył Medicusa wysoki i suchy spoglądając znad mrowia wskaźników i monitorów.

— Moja sprawa — burknął niegrzecznie Medicus, zaskoczony. — Skończył pan? Nie jestem tu dla gawędzenia o regularności.

— Pańskie ubranie zostanie w depozycie. Przebierze się pan wracając. Teraz włoży pan to, co znajdzie w tej paczce.

Odziany w srebrzysty uniform dokładnie przylegający do ciała Medicus wyszedł zza parawanu.

— No, no — powiedział wysoki i suchy z uznaniem. — Czapeczkę i rękawiczki też. Bez dyskusji — dodał szybko widząc niechętny grymas na twarzy Medicusa. — Albo pan to założy, albo do widzenia.

Chcąc nie chcąc profesor naciągnął na głowę pokrowiec Z tego samego materiału zakrywający twarz i szyję, z wyciętymi szparkami na oczy. Zbliżył się do drugiego ze strażników i wyciągnął rękę w srebrnej rękawiczce, ale strażnik patrzył tylko na niego z dołu oczami o wyblakłych tęczówkach.

— Moje dokumenty — powiedział Medicus. — Zezwolenie, i bagaż.

Tamten wzruszył ramionami i pokazał za siebie niedbałym gestem. Futerał od diagnostatu ślizgał się o jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą w kierunku czerniejącego przed nim otworu.

W końcu korytarza znowu musiał czekać. Wreszcie ściana odsunęła się powoli i tu już nie było wątpliwości: w oczy uderzył zimny blask. Medicus zmrużył powieki, minął wejście, które zasunęło się natychmiast — zobaczył kolejną parę strażników ubranych niemal identycznie, o twarzach zasłoniętych profilowanymi przyłbicami, z wielkimi aplikacjami służby ochrony na piersiach. Byli uzbrojeni; czerń ich broni odcinała się wyraźnie od strojów i zimnej bieli ścian. Stali obok niskiego postumentu, na którym spoczywał futerał Medicusa. Widząc wchodzącego rozstąpili się i jeden z mich położył rękę na kolbie.

— Niech się pan zatrzyma. Medicus przystanął posłusznie.

— Co jest w tym pudle?

— Mój diagnostat.

— Zobaczymy — powiedział ten, który miał wolne ręce. Obszedł postument z futerałem, tak by jego towarzysz miał swobodny ostrzał na tę część pomieszczenia, gdzie stał Medicus. — Zobaczymy — powtórzył przyklękując na jedno kolano. Położył palce na zamkach.

“Uwaga wszystkie mikroskony! Rozluźnienie struktury molekularnej ekranu pomieszczenia niewystarczające. Kontrola nad sytuacją wymaga permanentnego utrzymania rozluźnienia na poziomie zero pięć przez co najmniej minutę, licząc od momentu podania sygnału. Przejście w stan najwyższej gotowości.”

“Utrzymanie rozluźnienia struktury na postulowanym poziomie przez minutę niemożliwe. Proponuję wywołanie rozluźnienia miejscowego — efektywna warstwa encercjalna jest wyjątkowo gruba. O ile się orientuję, to też powinno wystarczyć.”

Futerał nie otworzył się.

— Co jest, do diabła? — powiedział strażnik zniekształconym przez przyłbicę głosem. — Jeśli to jakieś sztuczki, profesorze Medicus…

— Blokada ustępuje pod wpływem promieniowania podczerwonego moich palców.

— Chce pan powiedzieć, że nikt prócz pana nie jest w stanie tego otworzyć? Medicus zrobił głęboki wdech.

— Drogi, panie — głos mu drżał — diagnostat jest urządzeniem skomplikowanym i precyzyjnym. — Słowa wylatywały z niego powoli i zawisały ciężko w powietrzu; słuchając ich odnosił wrażenie, że już kiedyś uczestniczył w podobnej scenie. — Dzięki temu diagnostatowi uratowałem niejedno ludzkie życie — dlatego muszę mieć w każdej chwili pewność, że nadaje się do użytku, że mogę na nim polegać.

— Innymi słowy sugeruje pan, że mógłbym go zepsuć i najlepiej, gdybym dał sobie spokój z zaglądaniem do środka?

— Nie. Mogę otworzyć futerał.

Zdał sobie naraz sprawę, że nie chciał tego powiedzieć. W ten sposób nie zdoła dostać się nawet do Sali Przesłuchań. Ale już było za późno. Strażnik powiedział:

— Bardzo bym pana prosił, profesorze. Niestety jest to konieczne.

— Oczywiście — wychrypiał Medicus nie ruszając się z miejsca. Milczenie przedłużało się. Zdjął powoli rękawiczki, podszedł, położył palce na zamkach. Futerał stał otworem.

— Proszę się cofnąć, profesorze — przypomniał ten z pistoletem.

“Maksymalne rozluźnienie dwumiejscowe. Lokalne zniekształcenie przestrzeni w celu wywołania holograficznej repliki pożądanego obiektu zamiast istniejącego realnie nastąpi automatycznie po odblokowaniu zasłony. Czas interwencji: impuls pikosekundowy, co w korygowanej rzeczywistości odpowiada siedmiu sekundom. To wszystko. W razie niepowodzenia trzeba będzie wrócić do poprzedniego wariantu kreacji rzeczywistości.”

Strażnik uniósł wieko i przez chwilę przyglądał się leżącemu w środku diagnostatowi, zamknął wieko, zaczepy zatrzasnęły się automatycznie.

— W porządku — powiedział. — A już myślałem, że coś pan knuje. Najmocniej pana przepraszam za to posądzenie.

— Drobiazg — powiedział Mediicus nie swoim głosem. Pot lał się z niego strumieniami, czego tamci na szczęście nie widzieli. W niepojęty sposób najgłupszy pomysł, jaki mógł mu wpaść do głowy, wyzwanie rzucone rozumowi, znajomości ludzi, ich zwyczajów, doświadczeniu i całej reszcie — pozwolił mu oszukać znienawidzony świat. Poczuł coś na kształt satysfakcji; miał ochotę krzyczeć, a jednocześnie słaniał się na nogach.

Drugi ze strażników zbliżył się wolnym krokiem. Medicus zauważył, że zdjął już rękę z kolby. Spojrzał na ich przyłbice, gładkie i płaskie jak nowe twarze prosto spod sztancy. Za ciemnymi otworami nie mógł się dopatrzyć ich wzroku.

Medicus stanął we wnęce powstałej na skutek wykrojenia wielkiego fragmentu z podściennego pilastra. Obaj strażnicy spoglądali w jego stronę; raptem zaczęli podjeżdżać do góry. Podłoga sięgnęła profesorowi pasa, potem piersi, szyi; potem na moment zrobiło się ciemno. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że trzyma przed sobą ciężkie pudło futerału. Ujął je za uchwyt; ponad wszelką wątpliwość miotacz był w środku.

— Witam, witam — powiedział głosem Taradaya najbliższy ze srebrnych manekinów. Stał w rozkroku z dłońmi założonymi za pas. — Chyba możemy zaczynać, co? Od czego tym razem?

— Od zbadania chłopca — powiedział Medicus.

— Dobrze — zgodził się Taraday. — Doktorze Zeeland, pan i profesor Medicus wejdziecie do klatki. Albo nie, wejdzie Medicus ze Staniewsikim. Pan, Medicus, podłączy aparaturę diagnostyczną, do wyjść zewnętrznych — w ten sposób i my będziemy wszystko widzieć, i centrum. Proszę o ostrożność i o spokój. Niech pan wykonuje czynności powoli — rzekł zwracając się do Medicusa — żeby zapis rejestratorów był jak najbardziej przejrzysty. Pan, Staniewski, zna swoje obowiązki.

Medicus zajrzał do wnętrza klatki; Deogracias siedział przykuty do jednej ze ścian metalowymi obręczami. Oczy miał zamknięte. Spał? Było coś wzruszającego w niepozorności jego sylwetki otoczonej potężną aparaturą, która go unieruchamiała. Medicus — poczuł, jak fala złej krwi zalewa mu serce.

— Proszę uwolnić chłopca — powiedział siląc się na spokój.

— Nie, Medicus — zaoponował Taraday. — Nie tym razem.

— Jest człowiekiem i trzeba go tak traktować. Jeśli potrzebowaliście rzeźnika do zrobienia z niego zwłok, trzeba było zwrócić się do kogo innego.

— Pan nam grozi, Medicus? — zaczął Taraday, ale spod sufitu spłynął głos Prezydenta. Taraday wzruszył ramionami, okowy spadły z Deograciasa, który otworzył oczy i zaraz je zamknął.

Medicus zdjął rękawiczki, położył palce na zamkach futerału. Powiódł wzrokiem po srebrnych postaciach: Taraday nadal z dłońmi założonymi za pas, ten obok z opuszczonymi, Staniewski ze splecionymi na piersiach. Podniósł wieko futerału, wyszarpnął miotacz, wcisnął taster, wycelował.

Żaden nawet nie drgnął, tak byli zaskoczeni.

— Medicus, czy pan zwariował? — zapytał w końcu Taraday z niejakim smutkiem.

— Milczeć! — ryknął Medicus. — Położę trupem pierwszego, kto się poruszy lub odezwie.

Nie spuszczając oka ze stojących przed nim rycerzy sprawiedliwości zbliżył się do pulpitu i otworzył klatkę.

— Wychodź — powiedział do Deograoiasa. Ten nawet nie ruszył się z miejsca.

— Wychodź — warknął Medicus — jeśli ci życie miłe.

Cofnął się i mrużąc oczy przyłożył w skrzynkę transmitera, zamieniając ją w kałużę pełną pękających bąbli i szklistych nawisów wyciągających się do miejsca, gdzie poprzednio stała. Na odgłos i błysk wystrzału Deogracias wybiegł z klatki, potoczył wokół nie bardzo przytomnym wzrokiem.

— Odbierz im broń, zaczynając od skrajnego. Nie podchodź za blisko, bo mógłbym cię postrzelić — znowu doznał wrażenia, jakby już kiedyś to przeżył. — No — skinął ponaglająco lufą miotacza — po kolei. Ręce na kark. Pod ścianę. Następny. Teraz pan, Staniewski.

Kiedy cała piątka stała już pod ścianą, Medicus polecił Deograciasowi pozbierać pistolety z podłogi, zatrzymać jeden z nich, a pozostałe roztopił strzałem z miotacza. Następnie zaczął topić ścianę w obmyślanym wcześniej miejscu. Po minucie otwór o szklistych, parujących brzegach był gotów. Czekając, aż brzegi wystygną, Medicus przyglądał się chłopcu. Pomyślał, że chłopak sporo ostatnio przeżył — to było po prostu widać.

— Uciekaj — powiedział Medicus. — Ratuj się, jak potrafisz. Ja zostanę tutaj jeszcze przez parę minut.

Deogracias zniknął. Profesor nie patrzył za nim; wydawał się sobie nieziemsko zmęczony. Jak długo się to ciągnęło? Dlaczego nikt jeszcze nie wtargnął do sali? Powoli odpowiedzi na te ważne pytania przestawały go interesować.

— Czemu pan to zrobił, Medicus? — spytał złamanym głosem Taraday. — Czemu, do jasnej cholery? Kto pana podpuścił?

— Podobno to jego chłopak — głos Zeelanda. — Mówiłem, żeby nie brać Medicusa…

— Ale Prezydent… — znowu Taraday.

— Cisza!!! — ryknął Medicus. Nie bardzo wiedział, co począć. Otwór okazał się dla niego za ciasny. Zwrócony plecami do jeńców poszerzył go strumieniem z miotacza. Odrywając wzrok od stopionego obrzeża wiedział, że popełnił błąd. Odwracał się nieskończenie wolno, przekonany, że już niczego na tym świecie nie zdąży poprawić, domyśleć, zmienić. Na ułamek sekundy przedtem padł strzał; Staniewski trzymał w wyciągniętej ręce pistolet i nawet nie musiał poprawiać. Medicus poczuł piekące dotknięcie, jakby ktoś zdjął z nieboskłonu słońce i przyłożył mu je na wysokość łopatek. Padając zdążył pomyśleć jeszcze, jak dalece to wszystko nie miało sensu; nie miało nigdy i nigdy nie będzie miało; lecz nic więcej nie zdążył już sobie uświadomić.

Biegnąc w stronę trupa Staniewski zerwał z głowy błazeńską czapkę. Podniósł miotacz Medicusa, przeskoczył ciało i zniknął w otworze.

Po drugiej stronie było prawie zupełnie ciemno. Sektory grodziowe, które oddzielały Salę Przesłuchań od innych pomieszczeń i ciągów komunikacyjnych, wypełniała plątanina rur, wielkie gruchy zbiorników, strumienie światłowodów, kompensatory i automaty kontrolne zamontowane na przewodach sieci, patrolujące cierpliwie swoje odcinki — tam i z powrotem, tam i z powrotem. Deogracias wiedział, jak rozmieszczone są poszczególne pęki zasilania, jakby przebywał w tym miejscu wiele razy. Ciemność żyło własnym życiem: rury bulgotały, od czasu do czasu wzdłuż którejś z nich przebiegał szybko świetlny sygnał podawany przez czujniki; zbiorniki pęczniały, rozjaśniały swoje wielkie brzuchy, w pobliżu których mrok wydawał się odrobinę pożółkły. Przezroczyste żyłki, wewnątrz których pędziły kolorowe ciecze, spadały na tępe łby liczników i dawkomierzy, coś szczękało metalicznie w pełnej głosów nocy, to znowu znienacka pod samymi nogami biegnącego rozlegało się tępe mlaśnięcie, wielki kształt przesuwał się w ślimaczym tempie i zostając daleko z tyłu za Deograciasem cofał się do poprzedniej pozycji. W skrajnym położeniu odblokowywała się jakaś zapadka i znowu mechaniczna gardziel mlaskała jak pożywiające się zwierzę. Grodzie wypełnione pniami rur z licznymi cieńszymi odgałęzieniami, z mrugającymi tu i ówdzie na granicy widzialności światełkami — jak oczy żerujących drapieżników — przypominały dżunglę. Od zbiorników promieniowało ciepło; kilka razy Deogracias omijając je omal nie upadł. Chwyciwszy za najbliższą biegnącą poziomo rurę prawie krzyknął z bólu — była tak zimna, że dłoń przywarła do niej. Posadzkę zalegała gruba warstwa kurzu, który unosił się wielkim tumanem.

Biegł nie zastanawiając się, dokąd zmierza. Na granicy między sektorami otworzyła się przed nim mechaniczna klapa i z lekkim szmerem zaraz zapadła na dawne miejsce. Teraz posuwał się wolniej. Stracił nagle pewność, że zdoła się stąd wydostać. Kluczył, zawracał, to szedł naprzód, to skręcał; gdzieś w pobliżu instynkt? przeczucie? zmęczenie? ślepa wiara? — kazały mu szukać opalizującego kręgu wyjściowego. Znalazł go wreszcie między wachlarzem płaskich tafli osłaniających Bóg wie co; całkiem możliwe, że kilkakrotnie mijał już to miejsce niczego nie zauważywszy. Cofnął się i wystrzelił; opalizujące Oko pokryło się siatką kosmatych narośli — to generatory próbowały za wszelką cenę utrzymać pole — ściemniało i pękło, odsłaniając zalany słońcem pasaż z kilkoma drzewami w oddali, między którymi poruszały się ludzkie figurki. Deogracias, zupełnie oślepiony, przycupnął za wielkimi skrzyniami, które pomrukiwały do siebie monotonnie jak leniwe niegroźne stworzenia. Już miał skoczyć w otwór, nim pole wypełni go na nowo, gdy ciemność wewnątrz grodzi rozdarł straszliwy błysk i strumień plazmy, muskając po drodze kilka grubszych rur i przetapiając na wylot cieńsze, trafił w generatory; na rozgrzanej do czerwoności powierzchni ściany wyskoczyło kilka monstrualnych bąbli i pękło wypuszczając z siebie obłoki gazu. Ze zdewastowanych rur pociekła ciecz pod ciśnieniem, pomieszczenie wypełniło się gryzącym zapachem i parą, ale rychło przepływ przed miejscem awarii został zablokowany; ścianki rur, o nawet całe odcinki, zaczęły się regenerować zgodnie z zakodowanym programem.

Wszystko to Deogracias ogarnął w jednej chwili, kiedy — mając jeszcze oczy pełne wirującej jasności — zwrócił broń w stronę, skąd padł strzał. Suche klaśnięcie, natychmiastowy błysk gdzieś w trzewiach mechanicznej plątaniny; nad głową Staniewskiego rozorany bok zbiornika plunął fontanną wrzącego atramentu. Struga dosięgła pleców agenta; gdyby nie moster, samorzutna akcja Staniewskiego byłaby w tym momencie zakończona.

Deogracias wypadł na pasaż i puścił się pędem w stronę drzew. Staniewski, zaciskając z bólu zęby, pobiegł do przejścia. Mimo pracujących na pełnych obrotach układów mostera prawy bok piekł żywym ogniem. Agent, dysząc ciężko, stanął w rozkroku za wybitą w ścianie dziurą, w której migotało niemrawo usiłujące bezskutecznie wypełnić ją pole. W dali zmniejszała się szybko sylwetka uciekiniera. Staniewski podniósł do oka miotacz, wziął ją na cel. Na przecięciu dwóch czarnych kresek podskakiwała w rytm biegu głowa Deograciasa; Staniewsiki zjechał celownikiem w dół i zatrzymał krzyżujące się nacięcia na wysokości pasa sylwetki. Teraz w polu widzenia celownika czerniały przez cały czas plecy uciekającego. Staniewski uśmiechnął się i począł z wolna ściągać spust.

“Zatrzymuję czas.”

Staniewski ściągnął spust, lecz strzał nie padł. W tej samej chwili, kiedy Deogracias powinien upaść martwy, w miejscu, skąd agent celował do uciekiniera, coś błysnęło okropnie i wiechcie czarnego kopciu uniosły się ku górze. Deogracias patrzył na nie bezmyślnie, minęli go jacyś ludzie, którzy krzycząc pobiegli w tamtą stronę. Było ich coraz więcej, otoczyli miejsce eksplozji i z bezpiecznej odległości komentując wypadek przesłonili je żywą kurtyną. Ściana, w której ział otwór, nie zważając na nic wyświetlała na sobie film z okolicy podobnej do tej jak dwie krople wady.

— Co się tam stało? — spytał jakiś mężczyzna. Deogracias spojrzał na niego przelotnie, a mężczyzna jak echo powtórzył: — Nie wie pan, co tam się stało?

— Jakiś facet popełnił samobójstwo — podpowiedział kobiecy głos z boku i oboje poszli szybkim krokiem w kierunku zbiegowiska. Deogracias obrócił się na pięcie, kierując się do wind. Po kilkunastu metrach uświadomił sobie, że ludzie z naprzeciwka mijają go z dziwnym wyrazem w oczach; nie od razu zorientował się, że w dłoni ściska kolbę pistoletu. Schował go za pasek, a kiedy zdawało mu się, że przestano zwracać na niego uwagę, śmignął ciężkim sprzętem w najbliższe zarośla.

Przed windami kręciło się kilkadziesiąt rozgorączkowanych osób. Gadały jedna przez drugą, gestykulowały chaotycznie, tok że ciężko było się zorientować na pierwszy rzut oka, przeciwko komu czy czemu kierują swoje oburzenie. Jakiś tłusty jegomość perorował coś żarliwie nalanej towarzyszce, która trzymała za rękę znudzone, dłubiące w nosie dziecko i raz po raz wykrzykiwała dychawicznym sopranem: Skandal! Skandal! Ludzie przechodzący pasażem zatrzymywali się usiłując pojąć, o co chodzi, rozpytywali dookoła, po czym zawiedzeni odchodzili. Deogracias zrozumiał w jednej chwili: windy były zablokowane.

Zaczął powoli wycofywać się w kierunku spacerujących pasażem. Zamierzał udać się w kierunku przejść awaryjnych i schodami wyjść kilka poziomów wyżej, a gdyby i te były pilnowane, musiałby pomyśleć o kryjówce na miejscu. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy ktoś z tyłu złapał go żelaznym uchwytem za ramiona i osadził w miejscu. Chwyt był tak potężny, że Deogracias tkwił w nim jak w imadle.

— No i po co uciekać? — gorący oddech nieznajomego palił mu w kark. Szarpnął się, ale mniej więcej z takim rezultatem, jak gąsienica w obcęgach.

Napastników było dwóch. Ten drugi, krótko ostrzyżony, ó smagłej, wcale sympatycznej twarzy wysunął się w pewnym momencie do przodu i prąc jak taran torował przejście między ludźmi. Posuwał się bokiem, mając przez cały czas na oku zarówno Deograciasa, jak i mijanych ludzi.

Nie wyciągał broni, ale zgiętą w łokciu rękę trzymał jakby pod pachą drugiej; z boku mógł wyglądać jak ktoś, kto dostrzegł wśród zgromadzonych znajomego i postanowił się z nim przywitać. Ten, który trzymał zbiega, pchał go przed sobą z olbrzymią silą, niemal niósł w wyciągniętych rękach, a jego oddech nie stracił na temperaturze ani pół stopnia.

Przebili się bez większych trudności do samych wind; wtedy smagły mężczyzna znalazł się nie wiadomo jakim sposobem z tyłu, między zbiegowiskiem a wejściami wind i Deograciasem w kleszczach. Po dwóch, może trzech sekundach oczekiwania wejście pękło, w tym samym momencie Deogracias został wniesiony do środka. Oczekujący na ten widok naparli! bez przekonania, lecz krótko ostrzyżony wyszarpnął broń, kierując lufę przed siebie. Nie powiedział ani słowa; na jego twarzy musiało być przynajmniej tyle zdecydowania, że ludzie przestali się niecierpliwić. Schował broń, wsiadł do windy, wejście zasklepiło się.- Ruszyli.

Ten, który do tej pory trzymał Deograciasa, popchnął go, a raczej odrzucił od siebie. Okazał się podobny do kolegi, miał bary jak kontuar automatu szybkiej obsługi i niebieskie oczy. Tymi oczami przyglądał się Deograciasowi tak, jakby przyglądał się wyłączonemu ekranowi video. Mocowali się wzrokiem przez jakiś czas, wreszcie niebieskooki odwrócił głowę i zaczął pogwizdywać przez zęby.

— Dokąd mnie wieziecie? — odezwał się Deogracias rozcierając zmiażdżone ramiona. Solidarnie nie zwrócili na pytanie najmniejszej uwagi. Wtedy skoncentrował się przez małą chwilę i posłał w ich kierunku pigułę ulepioną z encepola. Rozbił ją między ich głowami, dokładnie w środku odległości. Nie zmieniwszy wyrazu twarzy osunęli się jednocześnie na dno Windy.

Deogracias przejechał jeszcze jeden poziom i przesiadł się natychmiast do innej windy. Zażądał kursu na Czerwony Poziom i bez targów opłacił przejazd w otworze pekuniarnym.

Nie wiedząc, co z. sobą począć, błądził po przejściach między gablotami pełnymi okazów kobiecej urody i gotowości, ustawił się w kolejce, potem zrezygnował. Poczuł nagle ogromne zmęczenie; przelazł na zaplecze jakiejś ni to knajpy, ni to tancbudy, ni frywolnego teatrzyku. Za ścianą huczał gwar; docierały oklaski, grzmiała osłabiona grubym murem muzyka. Posuwając się w kompletnej ciemności wodził dłonią po chropawej powierzchni ściany. Kroczył na ślepo, ale coraz pewniej — wtem kopnął w coś miękkiego, otulającego podłużny kształt, który zwalił mu się na piersi. Szarpnął się ogarnięty paniką, a ów kształt znowu nań naparł, ciągle tak samo bezwładny. Przezwyciężając strach wyciągnął rękę, dotknął tego, co spoczywało nieruchomo w zagłębieniu między jego barkiem a szyją. Namacał ucho, włosy, twarz.

Twarz była zimna.

Nie należała do człowieka.

Trafił przypadkiem do rupieciarni tego niby teatrzyku, który za ścianą raczył swych gości tandetną muzyką. Podparł manekin, ustawił go w poprzedniej pozycji. Posuwał się dalej ostrożnie, badał stopą teren przed sobą, zagarniał ciemność szerokimi ruchami. Wreszcie natknął się na płytę zarzuconą lekkimi sześciennymi pudłami i czymś miękkim — szmatami? zasłonami? pakułami? Nie chciało mu się szukać bardziej wygodnego miejsca: wsunął się między pudła, nazgarniał pod siebie owej miękkiej substancji, która szeleściła cichuteńko pod palcami, i nawet nie starając się uformować wygodnego posłania upadł na nią. Zasnął natychmiast — jak kamień.

,,Boix Centralny do Marxa: za dziesięć minut początek akcji.”

“Jestem gotów.”

Jak długo spał? Kwadrans? Kilka godzin? Czuł przez sen, że coś jest nie w porządku ii że powinien się przebudzić. W miarę jak zmęczenie ustępowało, uczucie niepewności stawało się coraz wyraźniejsze. Otworzył oczy i nie zobaczył nikogo. Wokół zalegała równie nieprzenikniona ciemność jak wtedy, gdy trzymał w objęciach potrąconego manekina. Nad dachami zespołów rozrywkowych paliły się dalekie światła reklam, ucichły odrobinę hałasy za ścianą — nie było powodów do niepokoju. A jednak Deogracias nie zamykał oczu wpatrzony w miejsce, gdzie okryty ciemnością stał człowiek, którego obecność przepędziła sen.

“Nie potrzebujesz się mnie obawiać. Nazywam się Marx, przechodziłem tędy i przypadkowo złapałem twój sygnał. Nie zimno ci?”

Deogracias nie poruszył się.

“Znam wiele miejsc, gdzie można spędzić noc przyjemnie i w dobrej kompanii. Naprawdę uważasz, że lepiej spać tutaj niż w ramionach cieplutkiej, pachnącej panienki?”

Deogracias odniósł wrażenie, jakby powietrze z tamtej strony odrobinę poweselało.

“Kłamiesz — pomyślał w kierunku, skąd nadchodziły fale. — Ani nie przechodziłeś tędy, ani niczego nie złapałeś przypadkowo. Mów, o co chodzi, albo spływaj.”

“Tak mało dzisiaj ludzi towarzyskich — rozczulił się tamten. — To skandal, żeby o czwartej nad ranem nie było z kim zamienić słowa.”

Umilkł, ale Deogracias nadal czuł jego obecność. Zamknął oczy i nagle go zobaczył: szkarłatne oko w przestrzeni, od którego rozchodziły się powoli smugi czerwonego dymu, nie, nie dymu, raczej rozwarstwionej mgły, kompletnie niewrażliwej na podmuchy wiatru. Mgła układała się w warkocze i pełzła ciągle naprzód, czerwone jęzory wiły się poprzez przestrzeń, bez pośpiechu płynęły przed siebie; napotkawszy przeszkodę zatrzymywały się nieufnie, a potem przenikały przez nią bez trudu i parły dalej. W tej ich milczącej bezwzględności w połykaniu terenu było coś przerażającego, tym bardziej że cała mgła czołgała się w kierunku legowiska Deograciasa. Najbliższy z różowych kosmyków dotykał niemal twarzy chłopca; wtedy Deogracias uruchomił swoje pole i czerwona mgła cofnęło się.

“Czego chcesz, do cholery?”

Zobaczył swoje pole: języki takie jak u tamtego. Z tą tylko różnicą, że jaskrawoniebieskie i o wiele intensywniejsze. Błyskawicznie połykały przestrzeń, zaś czerwona mgła, uchodząc przed nimi w pośpiechu, zamieniła się znienacka w purpurową chmurę.

“To ja powinienem ci zadać to pytanie. Uczestniczysz w Grze, choć nikt cię o to nie prosił. Świadomie czy nie — to teraz bez znaczenia. W Grze, która toczy się na statku, nie ma miejsca na indywidualistów. Wybieraj, co wolisz.”

“Między czym a czym mam wybierać?”

“Albo przyłączysz się do nas, albo… ”

“Albo?”

“Albo zginiesz. Kto nie z nami, ten przeciwko nam.”

“A jeżeli nie zechcę wybierać? Jeśli nie spodobają mi się wasze cele, wasze metody, wy sami? Jestem wolnym człowiekiem, do niczego nie można mnie zmusić.”

Powietrze z tamtej strony znów poweselało.

“Chyba żartujesz. W twoim wieku dawno powinno się wiedzieć, że istnieją dookoła rzeczy, o których się nie ma pojęcia. Przewidywać swoje zachowanie w wypadku ich odkrycia, zwłaszcza niespodziewanego -, to pochopne. W dodatku przewidywać tak pewnie.”

“Nie zgłaszam akcesu do żadnej Gry. Nie mam wobec was żadnych zobowiązań. Nie jestem wam nic winien.”

“Pozornie. Z Grą jest jak z życiem: o życiu, o twoim w nim udziale decydują przeważnie inni. Niekoniecznie ludzie; najczęściej przypadki. Pamiętasz człowieka, którego zabiłeś podczas buntu ma wysokich? To był nasz człowiek, działaliśmy wspólnie, wspólnie dzieliliśmy radości i porażki. Ty go zabiłeś. Czy wydaje ci się, że pozwolimy bezkarnie zabijać naszych towarzyszy?”

“Zasłużył na śmierć jak nikt inny. Nie tłumaczę się, nie czuję takiej potrzeby, ale zabiłem go działając w pewnym sensie w obronie własnej. Miałem pozwolić, żeby zabił mnie? Moje uczucia miłości do dwunogów nie są wystarczająco silne, nie jestem chodzącą instytucją charytatywną, by litować się nad każdym, kto chce mi dopiec.”

“Dyerx wykonywał Zadanie. W trakcie wykonywania Zadania, najelementarniejszy boix znajduje się pod ochroną. Wszystko, co wejdzie mu w drogę, zostanie zmiecione. Wszyscy, którzy starają się mu przeszkadzać — nawet nieświadomie — w ten czy inny sposób za to odpowiedzą.”

“Cel uświęca środki?”

“Jasne. Nie ma dla boixa sprawy świętszej niż Zadanie.”

“Chcesz powiedzieć, że przyszedł czas mojej zapłaty?”

“Bystry jesteś. Z pewnych powodów możesz jednak okazać się dla nas pożyteczny. Żywy — bardziej niż martwy. Wybieraj.”

“A jeśli właśnie miałem zamiar popełnić samobójstwo?”

“Nie kpij. Nie czas i pora na kpiny. Śmierć to raczej poważna sprawa.”

“Wierzysz jeszcze w poważne sprawy?”

“Wykonuję Zadanie. Instrukcja nie wymaga, bym wierzył. Wymaga, bym wiarę tę wzbudził w tobie.”

“Czy Keiken to także wasz człowiek?”

“Tak. Nie. Nie mogę mówić.”

“On też bierze udział w Grze.”

“Spotkałeś go?”

“Jesteś zaskoczony? Nie przybywasz w jego imieniu?”

“Nie. Tak. Poniekąd. To nie jest w tej chwili najważniejsze.”

“A co?”

“Twoja decyzja. Nie, nie możesz jej odkładać. Tu i teraz.”

“Wiem, co nastąpi, jeśli się nie zgodzę. A jeśli spodoba mi się powiedzieć — tak?”

“Będziesz bezgranicznie posłuszny Boixowi Centralnemu. Będziesz wykonywał wszystkie zlecone przezeń Zadania dokładnie według instrukcji, — ryzykując nawet życiem. W zamian za to otrzymasz wszystko, o czym zamarzysz. Doświadczysz przeżyć i stanów, o jakich ludzie nigdy nie marzyli, ponieważ mieli za mało wyobraźni. Zyskasz niepojęte dla ludzi możliwości, twoja myśl uwolniona od ciała przemierzać będzie Wszechświat z dowolną szybkością i częstotliwością. Będziesz szczęśliwy szczęściem dla zwykłych śmiertelników niedostępnym. Twoje życie przestanie być stanem utajonym, trwaniem; buchnie jak żagiew, jak kwiat — by nigdy nie przygasnąć. Ale za to — bezgraniczne, ślepe posłuszeństwo. Całkowite oddanie.”

Deogracias zastanawiał się z zamkniętymi oczami. Czerwona chmura pod powiekami przestała pulsować.

“Zgadzam się”, oznajmił.

“W takim razie podejdź bliżej.”

Znowu chwila namysłu, potem wznios i kilka kroków przed siebie.

“Cieszę się, że okazałeś rozsądek. Pamiętaj — bezgraniczne posłuszeństwo. Jako boix wykonujący Zadanie jestem okiem, uchem i ręką Boixa Centralnego. Reprezentuję go. Na znak posłuszeństwa Boixowi Centralnemu upadnij przede mną na kolana i oddaj mi pokłon.”

“Co takiego?”

“Klęknij i oddaj pokłon.”

“Nie.”

Uderzenie spadło niespodziewanie. Deogracias zachwiał się na nogach, czując pustkę w głowie i watę w kolanach. Ból zjawił się pół sekundy później. Zza szkarłatnej, nabrzmiałej jak gradowa chmura zasłony spadały kolejne razy. Przyjmował je usiłując nieporadnie się osłaniać; momentami tracił świadomość i wychodził jakby poza siebie. Miał wrażenie, że całe to bombardowanie przestało od dawna go dotyczyć, że obserwuje coś, co przydarza się właśnie komuś innemu, obcemu, o nawet nie komuś — czemuś. Pamiętał tylko o jednym — że nie wolno ugiąć kolan.

Stopniowo zaciekłość tamtego zirytowała go. Ból w mózgu okazał się wyjątkowo dolegliwy, ale przecież do zniesienia. Dwukolorowy, rozwścieczony nagłą odmową, siekł jego jaźń coraz to nowymi, miotanymi w zaślepieniu porcjami energii. Wreszcie przerwał emisję — jak gdyby pragnął nabrać oddechu, a przy okazji osobiście przekonać się, że przeciwnik jeszcze nie wije się u jego stóp.

Wtedy Deogracias rozsunął pole ochronne i poraził jądro czerwonej chmury opasłą błyskawicą, która przeleciała między nimi jak żmija o sinym podbrzuszu. Emisja pola Dwukolorowego zerwała się, mgła zrzedła natychmiast i wsiąkła w ciemność.

Stojąc na trzęsących się nogach Deogracias usłyszał, jak spory kształt runął na płyty. Odetchnął głębiej; poczuł na twarzy lekki zefirek — za ścianą rozbrzmiewała monotonnie ta sama od wielu godzin muzyka. Tylko towarzyszących jej ochrypłych okrzyków było jakby — mniej.

Ruszył przed siebie; po kilkunastu krokach przystanął. Próbował wyłapać choćby ślad sygnału elementarnego, emitowanego przez porażony mózg intruza, ale daremnie. Pochylił się nad ciałem — nadal nic. Ujął Marxa za rękę. Puls, jeśli bił, to na granicy wyczuwalności.

Ciągnąc ciało w kierunku rozlanej kilka metrów dalej na płycie plamy światła Deogracias mimo woli pomyślał o windzie i pozostawionych w niej agentach. Dwukolorowy wydawał się o wiele lżejszy od każdego z nich, ale i tak wleczenie go po szorstkim materiale płyt wymagało sporego wysiłku. Wreszcie buty Deograciasa znalazły się w plamie światła. Cofnął się i wypuścił z rąk ciało, które opadło bezwładnie, głową w sam środek świetlanej kałuży.

Deogracias gapił się pod nogi bez żadnej myśli. Właściwie nie było się czemu dziwić. Może nawet powinien się tego spodziewać.

Facet leżący bez ruchu u jego stóp miał twarz Doogana.

Загрузка...