Poziom sto pięćdziesiąty pierwszy, zwany Deszczowym, charakteryzował się głównie padającym przez okrągłą dobę deszczem. To poniekąd dziwne, by woda spadająca z góry na dół w rozmaitych formacjach: kroplowej, strumieniowej, pod postacią mżawki czy choćby mgły — mogła stanowić jakąkolwiek atrakcję. A jednak stanowiła — nawet z odległych poziomów dolnych przybywali na sto pięćdziesiąty pierwszy ludzie z parasolami, nie dość tego: płacili spore pieniądze za prawo wejścia i spacerowania po mokrych płytach, dotykania mokrej kory drzew, wystawiania głów na uderzenia ociekających z liści kropel. Przyjeżdżali, by brodzić boso po kałużach, by przemoczyć koszulę i porządnie się zaziębić albo przynajmniej złapać ból gardła, którym potem mogliby przechwalać się u siebie, na dole. Czy więc Poziom Deszczowy odwiedzany był z nudów, z próżności, z chęci odmiany, z przypadku czy dla jakiejś niezrozumiałej satysfakcji — faktem jest, że było w jego popularności coś niejasnego, czego nikt nie mógł przyzwoicie wytłumaczyć.
Sprawa zyskiwała na tajemniczości zwłaszcza po kompletnej plajcie pomysłu, by parę poziomów niżej urządzić poziom “wietrzny”. Jak na Deszczowym dżdżystość, tam wiatr stanowić miał medium przyciągające klientelę. O ile jednak po otwarciu poziomu, poprzedzonym szumną reklamą, stan wzmożonej frekwencji utrzymywał się jeszcze przez kilka dni, o tyle w późniejszym czasie nie pojawiał się pies z kulawą nogą i poziom trzeba było wyciszyć.
Profesor August Bonifacy Banowski miał na ten temat własną hipotezę. Twierdził mianowicie, że powietrze w czterech ścianach, choćby nie wiadomo jak do tego zachęcane, nijak nie potrafi udawać halnego w górach. Po zamknięciu wiatrów z powrotem do pudła wrócił na Deszczowy, gdzie miał wykupiony stały abonament miesięczny za 10 koron, aby tam oddawać się rozmyślaniom perypatetyka, z czarnym skrzydłem parasola nad głową. Lubił wilgoć wydzielającą się w postaci wody — za jej konkretność. Woda albo jest, albo jej nie ma, deszcz pada albo nie — co do tego trudno mieć wątpliwości. A profesor Banowski lubił jasne sytuacje, szczególnie od czasu objęcia stanowiska w policji “Dziesięciornicy”.
Profesor Banowski wybrał policję nie dlatego, żeby ze wszystkich sił pragnął służyć sprawiedliwości. Zbyt dobrze wiedział, że prawdziwej sprawiedliwości, jednej dla wszystkich, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Wszystko się dzieje kosztem czegoś; co dla jednych oznacza wyrok sprawiedliwy, dla innych okazuje się najtęższej miary gwałtem.
Podjął tę pracę, bo miał dosyć białych pomieszczeń instytutu, tych posłusznych kurdupli schodzących mu skwapliwie z drogi, z uległością, bal z oddaniem zupełnym w oczach odpowiadających “tak, panie profesorze” lub “nie, panie profesorze”; miał dość badań, które dawno przestały go interesować… Doszedł do wieku, w którym człowiek nie musi już starać się za wszelką cenę powiększać dystans między nim a stale czujnymi rywalami; kiedy moje spokojnie spać po nocach nie za d roszcząc innym sukcesów teraźniejszych, przeszłych i przyszłych. Banowski był zmęczony. Przyjął propozycję policji, bo miał po prostu ochotę otrzymywać duże pieniądze za nikczemną robotę, bo chciał spokojnie dolecieć z powrotem. Tam świat był zbyt piękny, by rujnować zdrowie tutaj.
Pożegnał się z instytutem… głupio zrobił. Szukał synekury, ale to, co się nią wydawało, było jedynie pozornie. To znaczy, było nią wtedy. Z początku wystarczało samo jego nazwisko — do końca życia Banowski będzie ciepło wspominał swoje występy w video, gdy na czele zebranej ad hoc komisji basował uczenie za okrzyknięciem kawałka blachy za twór rodem z Planety Dwóch Kolorów. Rzecz jasna o tym, że blacha nic z Dwoma Kolorami wspólnego nie miała, pozostali członkowie komisji nie wiedzieli; spoglądali na Banowskiego spode łba i potakiwali bez przekonania, jak zwykle potakują ludzie nie do końca przekonani, o mający — we własnym mniemaniu — zbyt wiele do stracenia, aby stawiać kłopotliwe pytania. Banowski prawie dusił się ze śmiechu wymyślając coraz to inne argumenty — dowody na temat blaszki, a po zakończeniu programu odszedł wypełniony wściekłością i obrzydzeniem do swojej kabiny, zabrał wielki czarny parasol i nieprzemakalny płaszcz, pojechał na Deszczowy i chodził tak długo po mokrym asfalcie i trawie, dopóki wściekłość i obrzydzenie, nie ulotniły się z ostatniej komórki jego ciała. Wtedy wrócił, zmęczony legł na instar, przespał czternaście godzin.
W kilka dni później, kiedy Prezydent polecił zdemaskować najzwyczajniejszy w świecie rodowód kawałka metalu, profesor Banowski znów był w szampańskim nastroju. Sypiąc żartami jak z rękawa (nikt się nie śmiał!) przyznał się osobiście do rażącej pomyłki, po czym życzył załodze zdrowia i szczęścia. Ktoś po programie po raz pierwszy publicznie nazwał go błaznem, ale natychmiast umilkł, gdy spoczęło na nim uważne spojrzenie profesora. Jadąc na Deszczowy Banowski myślał o tym facecie z szacunkiem. Od wielu dni nie pomyślał w ten sposób o kimkolwiek z “Dziesięciornicy”.
Potem pojawili się Dwukolorowi — musiał przestać błaznować. Naraz miał znowu wszystko, od czego pragnął uciec: tajemnicę do rozwikłania, zarwane noce, nie dojedzone posiłki, i świecznik. Znowu był na świeczniku. Dawni koledzy zazdrościli mu i podziwiali jego przebiegłość; ci, którzy przed hibernacją z chęcią okrzyknęliby go błaznem, z jeszcze większą gorliwością przypinali mu teraz miano geniusza. Z jednych i drugich Banowski kpił i szydził przy każdej sposobności, gdyż był człowiekiem złośliwym, a kpiąc i szydząc z nich kpił i szydził z siebie.
— Trzeba stoczyć regularną bitwę — powiedział Banowski — chcąc się do pana dostać. Następnym razem po prostu zrezygnuję z wizyty.
Taraday gapił się nań niedowierzająco. Profesor dałby głowę, że zastanawia się, jak powinien zareagować. Dając mu czas rozejrzał się po pomieszczeniu: wszędzie surowe, srebrne ściany. Dokładnie według jego własnych, Banowskiego, zaleceń.
— To dla mnie dowód, że przybywa pan z ważną sprawą — rozpromienił się Taraday. — Ci, co się łatwo zniechęcają, w gruncie rzeczy nie mają wiele do zaproponowania.
— Mój Boże — sapnął tylko Banowski i usiadł. Patrzył na Taradaya, który usiłował wytrzymać jego spojrzenie; po dziesięciu sekundach wzrok Taradaya z dużą szybkością obiegał ściany pomieszczenia.
— Niech pan mówi, o co chodzi — warknął Taraday, rozeźlony.
— W obcowaniu z panem najbardziej uciążliwe jest to — powiedział Banowski — że każdego traktuje pan jak petenta. Niechże pan zrozumie, że nie przyszedłem o nic prosić. Nie mam zamiaru narzucać panu towarzystwa nawet przez pięć minut. Do widzenia.
— Niech pan zaczeka — powiedział Taraday pojednawczo. Banowski pokręcił głową.
— Niech pan zaczeka — powtórzył Taraday. — Jestem, jaki jestem i nic na to nie poradzę. Może się pan oczywiście na mnie obrazić, ale to nie posunie nas do przodu ani o krok. Jadąc na Deszczowy, potem z powrotem straci pan masę czasu. No? Znajdzie się i koniak…
Banowski usiadł z powrotem obserwując z wielką uwagą manipulacje Taradaya wokół butelki i kieliszków. Wychylił natychmiast swoją porcję i odstawił pusty kieliszek.
— Jeszcze — zakomenderował. — Sprawa jest tego warta. — Taraday posłusznie spełnił jego żądanie.
Przez parę minut koncentrowali się na walorach smakowych koniaku.
— Żadną miarą nie odważyłbym się przerywać panu chwili umysłowego lenistwa — uśmiechnął się do zagraconego blatu profesor — skłonny byłbym nawet zaanonsować wizytę i przyjść za tydzień… gdyby nie konieczność pośpiechu. Dokonałem pewnego spostrzeżenia.
— Słucham — zgiął się nad blatem Taraday. Na jego chytrą facjatę wylazła nieposkromiona ciekawość. Profesor zastanawiał się przez chwilę, czy ta odruch zawodowy.
— Kim jest według pana niejaki Boskers? Taraday opadł na fotel jak sflaczały balon.
— Co to ma…
— Ma — uciął Banowski.
— Jeden z najlepszych wywiadowców. Darzę go zaufaniem.
— Co jeszcze? Ile on wie? W co jest wtajemniczony?
Rozmawiali krótko — około pół godziny. Po upływie tego czasu Taraday wezwał Boskersqa i zlecił mu do wykonania jakieś ważne zadanie na wysokich poziomach.
— Należę do ekipy mającej zapewnić bezpieczny przebieg narady i ochronę uczestników — wyrecytował Boskersq nieco zdziwionym głosem.
— Znajdziemy kogoś innego — powiedział Taraday. — Ta sprawa na wysokich jest pierwszorzędnej wagi. Zamelduje się pan u decydenta Zadriana na sto dziewięćdziesiątym ósmym.
Banowski przemierzał spokojnym krokiem rozległy mokry plac. Koniak rozgrzewał przyjemnie od środka, napełniał głowę leniwymi myślami na tematy różne. Profesor czuł, że wraca mu dobry humor.
Winda, kilka kordonów, szczegółowa kontrola tożsamości, wreszcie kilkanaście osób w Sali Posiedzeń. Srebrne ściany;
Otwierając naradę Prezydent Laveerson wypowiedział nie więcej jak dwadzieścia słów: Wezwany do zabrania głosu Banowski podnosił się z miejsca z ociąganiem, jakby nie był pewny, czy się nie przesłyszał.
— Więcej luzu, kochani — rzekł patrząc pod nogi, jakby coś tam zgubił — nie powiem żadnych rewelacji. Wszyscy chcielibyśmy znać tajemnicę Dwukolorowych — kimkolwiek są — lecz nie bierzcie mnie przypadkiem za faceta, który ją odkrył i za chwilę w gładki sposób wszystko wyjaśni.
Zacznijmy od wyznania impotencji: nie wiemy, kim są, skąd się wzięli, co zamierzają. Nie ma podstaw, aby twierdzić, że fenomen Dwukolorowych ma cokolwiek wspólnego i. Planetą Dwóch Kolorów, ale nie wolno też lekkomyślnie związku między nimi wykluczać. Nie wiadomo, co uznać za pierwsze objawy działalności Dwukolorowych na “Dziesięciornicy” — czy mało wyraźne sygnały jeszcze sprzed hibernacji, czy całkiem śmiałe ekscesy — po.
— Czy to istotne, profesorze? — zapytał Prezydent. — Nie prościej przyjąć, że są, działają, że Ich działalność nie bardzo go cieszy? W gruncie rzeczy idzie przecież o zgłębienie zjawiska i przejęcie nad nim kontroli…
— Wyraził pan dokładnie moje intencje — ukłonił się Banowski… — Zbliża nas do tego każda informacja, nawet z pozoru najbłahsza… nie wiedząc jednak z góry, z jakich szczegółów będzie składał się łańcuch, po którym dojdziemy do sedna, nie możemy zawczasu zrezygnować z żadnego śladu. Jest jeszcze jeden powód: jeśli Dwukolorowi istotnie znajdowali się na statku przed rozpoczęciem hibernacji, prawdopodobnie pozostali tutaj także w jej trakcie. To jest bardzo niewygodna możliwość, bo stawia przed nami cały szereg nowych pytań, z których najistotniejsze dotyczy rodzaju zajęcia, jakiemu się oddali po naszym zaśnięciu. Co robili? Jeśli są ludźmi, mogli na czas trwania hibernacji ukryć się gdzieś bardzo dokładnie, nawet w hibernatorach — jeśli należą do załogi, a tego nie da się wykluczyć. Ale mogli również przez ten czas penetrować swobodnie “Dziesięciornicę”, przygotowywać się do ofensywy — zwłaszcza jeśli ludźmi nie są — to zaś, że nasze czujniki nie wykryły ani ich, ani żadnych przejawów ich działania, o niczym przecież nie świadczy.
— Czy nie jest to przypadkiem wynik użycia zbyt małej ilości czujników, w dodatku nie całkiem odpowiednich? — zapytał jakiś głos.
— Jest. Ale wtedy nikt poważnie nie wierzył, że możemy mieć na “Dziesięciornicy” lokatorów. — Banowski spojrzał na Prezydenta; Prezydent trzymał splecione ręce przed sobą na blacie i przyglądał się im z uwagą.
— W takim razie istotnie nie wiemy o nich nic — zgodził się niechętnie ten sam głos.
— Zgadł pan: dokładnie nic. Jeśli jednak doszli do wniosku, że należy wraz z nami położyć się do snu — bo na przykład bez nas poczuli się obco i samotnie — musieli sobie znaleźć odpowiednio zaciszne miejsce do przezimowania. To zaś, że do tej pory takiego miejsca nie odkryliśmy, znowu o niczym nie świadczy.
— Kiedy wreszcie powie pan coś konkretnego? — zezłościł się właściciel głosu. Banowski znał go, ale kiepsko; wiedział tylko, że nazywa się Vandam. — Nic świadczy tylko o niczym!
— Znowu trudno nie przyznać panu racji — odparł Banowski — i właściwie deliberowanie nad tym, czy podczas hibernacji Dwukolorowi wisieli na gałęziach głowami w dół jak nietoperze, czy zamienieni w kryształki lodu udawali śnieg, byłoby jednym z bardziej jałowych zajęć, jakie można wymyślić. Unikając rzeczy jałowych postępujemy z gruntu słusznie, tym razem jednak zrobiłem wyjątek, gdyż jednymi z wygodniejszych miejsc, w jakich mogli się zadekować, były wnętrza naszych rozkrzyżowanych na katafalkach organizmów.
Po raz pierwszy od początku przemowy podniósł głowę i przyglądał się wzburzonej nagle sali, słuchał podniesionych głosów.
— Nie ma powodów do niepokoju — powiedział przerywając gwar — to tylko jedna z możliwych hipotez, które rozważałem, wcale nie najbardziej prawdopodobna. Czas przejść w rejony większej konkretności, gdzie podpieranie się fantazją będzie czynnością znacznie mniej nagminną. Oto fakty. Wkrótce po dehibernacji odbywa się na wysokich poziomach demonstracja z powodu zbyt późnego otwarcia basenów — notabene przyczyna opóźnienia po dziś dzień pozostaje niejasna — i równie nieterminowego odnowienia kabin. Demonstracja zamienia się w bunt, przez prawie trzy dni trwają krwawe walki. Przedstawiciele buntowników zjawiają się, by paktować z Prezydentem — żądają secesji wysokich poziomów. Przyciśnięci do muru uchodzą terroryzując Prezydenta i Radę Statku za pomocą broni — jednak nie osobiście, lecz posługując się, że tak powiem, pośrednikiem. Ucieczka kończy się zranieniem jednego z delegatów, pogonią i obławą, w wyniku której zostaje ujęty jeden z buntowników — martwy. Samobójstwo. Przed śmiercią wzywa pomocy niejakiego Quevasa, osobnika powszechnie na “Dziesięciornicy” znanego i akceptowanego. Zorganizowana nań zasadzka kończy się ujęciem, Jednak już we wstępnej fazie przesłuchania rzeczony Quevas pozbawia się życia w sposób równie fachowy i skwapliwy jak ten, któremu pomocy miał udzielić.
Przedstawiona historia grzeszy zupełnym brakiem logiki i konsekwencji. Spróbujmy wzbogacić ją o szczegóły.
Zajścia na wysokich zostały zarejestrowane całkiem przypadkowo za pomocą ukrytej radiokamery przez Eyenne Calabrega. Analiza filmu i chronologii zdarzeń na wysokich udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że komuś powiodło się przekształcenie manifestacji w regularną prawie wojnę. Zdarzenia przebiegały według precyzyjnie opracowanego i realizowanego planu; jedna z podkomisji badających sprawę przedstawiła nawet hipotezę o sterowaniu masami ludzkimi za pomocą ingerowania w psychikę poszczególnych osobników.
Film Eyenne Calabrega został kriotronicznie przekopiowany, a oryginał zwrócono właścicielce. W pewnym stadium badań pojawiła się potrzeba wrócenia do filmu — należało coś sprawdzić, skonsultować. Włożony w czytnik kryształek-kopia nie dał żadnego obrazu; po zbadaniu okazał się zwykłym kawałkiem szkła. Wezwana natychmiast Eyenne Calabrega oświadczyła, że parę dni wcześniej sprzedała film za kilka tysięcy koron. Wydawało się jej, że w obliczu takiej sumy nie trzeba zadawać zbyt wielu pytań — więc nie ma pojęcia, kto go nabył. Proszę, tu są pieniądze, niewiele wydała. Analiza rysunku banknotów, papieru, farby itp. potwierdziła zupełną ich autentyczność. Bank Gramma — sprawdziliśmy to na wszelki wypadek — nie notował od zakończenia hibernacji wypłat tego rzędu. Jeśli banknoty były fałszywe, to w każdym razie wykrycie fałszerstwa dostępnymi nam metodami okazało się niemożliwe.
W oparciu o opis nabywcy filmu przekazany przez Eyenne rozpoczęliśmy poszukiwania. W ich trakcie został ujęty niejaki Berkovitz, ścigany za morderstwo z premedytacją, z powodu okoliczności jego popełnienia nazwany Filmowcem. Tenże Berkovitz alias Filmowiec zdołał mimo licznej straży ulotnić się niepostrzeżenie, lecz wkrótce po ucieczce ujęto go powtórnie, osądzono i stracono. Nie byłoby sensu o nim wspominać, gdyby nie fakt, iż został rozpoznany przez Eyenne Calabrega jako nabywca jej filmu. Co do jednego były tylko wątpliwości: panna Calabrega stwierdziła, iż facet kupujący od niej film był w momencie zawierania transakcji wyższy co najmniej o głowę. Taka sama w przybliżeniu różnica zachodziła między Berkovitzem schwytanym po raz pierwszy a tym, którego ujęto po ucieczce. Badania nie wykazały żadnych anomalii somatycznych, przebytych niedawno operacji itp.
Prześwietliliśmy Berkovitza dokładnie. Nie odpowiadał na pytania, musieliśmy użyć transmitera myśli — wbrew jego woli. Zebrane tym sposobem informacje dowiodły słuszności aktu oskarżenia w zakresie morderstwa z premedytacją, lecz nie potwierdziły go, jeśli idzie o zakup filmu. To jednak wystarczyło, aby Berkovitza skazać.
Cofnijmy się teraz do momentu rozpoczęcia rozmów na i temat kapitulacji, czy secesji wysokich poziomów — jak kto woli. Dotąd Dwukolorowi — ich ewidentnej obecności na statku nie da się zakwestionować najbardziej zawiłymi konstrukcjami myślowymi — wykorzystywali swe niepospolite umiejętności w sposób, by tak to określić, dyskretny. Podczas debaty po raz pierwszy uczynili to w sposób demonstracyjny. Korzystając z wpływu, jaki potrafią wywierać na psychikę ludzką emitując nie znany nam rodzaj pola — zamierzali oddalić się bezkarnie, ale i bez spełnienia swych postulatów. To przynajmniej wydaje się bardzo dziwne: domagając się secesji wysokich poziomów nie spodziewali się, słusznie zresztą, ani akceptacji Prezydenta, ani Rady Statku. Innymi słowy zdawali sobie sprawę z nierealności tego żądania do tego stopnia, że wcale się jego spełnieniem nie liczyli, chodziło im o co innego…
— Ale o co? — Vandam zaczynał Banowskiego irytować.
— Tego nie wiem. Pan był wtedy na sali — czemu pan nie zapytał?
— A pan?
— Prawdę mówiąc wyleciało mi to z głowy. Moja głowa była wtedy — podobnie jak i pańska — ostatnim przedmiotem, który mógłby służyć do myślenia. Co pan jeszcze pragnie usłyszeć? Mieli nas wtedy na talerzu, a jednak nie skorzystali z okazji. Zabrakło im apetytu? Być może. Ja jestem innego zdania. Niezależnie od tego, jakie mają zamiary, opanowanie części lub całości “Dziesięciornicy” absolutnie ich nie interesuje.
Odczekał chwilę, ale nikt nie zamierzał polemizować.
— Zetknięcie z przedstawicielami zbuntowanych poziomów okazało się dla nas wielce pouczające — obejrzeliśmy Dwukolorowych z bliska. To nas bardzo ośmieliło: przeciwnik widzialny, identyfikowalny, konkretny jest przeciwnikiem znacznie łatwiejszym — ze względów psychologicznych na przykład — od kogoś, kogo ściganie przypomina pogoń za cieniem. Dziś wiemy, że przesadziliśmy z optymizmem chcąc wierzyć, że Dwukolorowi stworzeni są na nasz obraz i podobieństwo, że w metodach walki, w motywacjach podobni są do nas. To się nie potwierdziło. Dwukolorowi okazali się nie tylko zdolniejsi — Banowski nie zdołał powstrzymać uśmiechu — ale ponadto kompletnie nierozpoznawalni pod względem intencji, sposobu myślenia. Niektóre ich decyzje są dla nas nielogiczne, ponieważ ich logika nie przypomina naszej. Ich świat wewnętrzny nie stoi przed nami otworem, gdyż nie jest światem ludzkim. Początkowa euforia wywołana zewnętrznym podobieństwem — jakże złudnym — ustąpiła miejsca powracającemu pytaniu: kim są? Albo — inaczej mówiąc — kto siedzi w ich ludzkich ciałach?
— Czy pan nie przesadza, profesorze? — Ethel Virch, jedyna kobieta w tym towarzystwie, potrząsnęła chmurą jasnych włosów i ruszyła do ataku. — Co z tego, że zachowują się inaczej, niż przewidują nasze normy i stereotypy, że przewyższają nas możliwościami umysłowymi? Fakirzy uwielbiali odpoczynek na gwoździach i spacery po rozżarzonych węglach, a jednak pozostawali ludźmi. Moim zdaniem jakaś grupa na statku mogła po prostu opanować metodę rozszerzania i wzmacniania funkcji mózgu — mieli na to wystarczająco wiele czasu, nie sądzi pan? Ci… fakirzy mózgu to nikt inny jak tylko — pańscy Dwukolorowi.
— Droga pani — powiedział Banowski starając się nadać głosowi pobłażliwe brzmienie — w nauce czasy chałupnictwa, geniuszy, zbiegów okoliczności minęły dość dawno… Dziś dobre chęci wsparte minutą kontemplacji nie zdadzą się na nic. Żeby dojść do poziomu umysłowego reprezentowanego przez nich — pod warunkiem, że to w ogóle możliwe — musielibyśmy stracić przynajmniej trzysta lat na ciężką pracę, bez możliwości popełnienia jednej pomyłki. Opowiadamy tutaj sobie niesłychanie popularnym językiem niesłychanie skromną część naszych przypuszczeń odnośnie Dwukolorowych. Największe rewelacje dopiero nas czekają — zakładając, że uda się je wykryć. Wie pani, że oni znikają?
— Co… co robią? — wybąkała Ethel Virch.
— Znikają — powtórzył Banowski spokojnie. Przez dobrą minutę nikt się nie odzywał.
— Budujemy obecnie specjalne detektory masy…
— Po co? — żachnęła się Ethel. — Wystarczyłby prosty detektor podczerwieni…
— Prosty detektor podczerwieni — przedrzeźniał ją Banowski przeciągając słowa — może sobie pani wrzucić za gumkę od majtek. Tak się to teraz nazywa?
— Profesorze — upomniał go Prezydent.
Banowski nie lubił kobiet. Polityka, nauka, sztuka w swoich prawdziwych wymiarach wymagają niestety polotu dlatego są dla kobiet kompletnie niedostępne. Natura uczyniła je dostarczycielkami rozkoszy, stwarzała je (przynajmniej niektóre) z myślą o poprawianiu estetyki świata. Wszystko pozostałe, w tym walka mężczyzn o sławę, władzę i pieniądze, wynikło z drobnego błędu konstrukcyjnego — wskutek działania nieskomplikowanych mechanizmów biologicznych kobiety uzyskały supremację nad płcią męską, lecz na niej nie poprzestały. Profesor Banowski nie cierpiał od pewnego czasu wchodzących mu w drogę sufrażystek, szczególnie tych, które za wszelką cenę usiłowały oszołomić gawiedź erupcjami pseudointelektualnych dziwolągów — mniemając, że w ten właśnie sposób dowodzą przydatności w typowo męskim zajęciu, jakim jest myślenie.
— Demonstracja siły — kontynuował wywód Banowski — obnażyła jednocześnie wielką słabość Dwukolorowych. Pomógł nam szczęśliwy przypadek. Opuściwszy Salę Posiedzeń Dwukolorowi utrzymywali w niej stałe natężenie pola,chcąc zyskać czas na odejście. W pewnym momencie pole niespodziewanie znikło — za wcześnie, by wyłączyli je sami; ponieważ od wind dzielił ich jeszcze spory dystans. Agent Staniewski odzyskawszy zdolność świadomego podejmowania decyzji ruszył natychmiast w pogoń; mając na sobie minimoster mógł sobie nawet pozwolić na filmowe efekty. Co pan zobaczył wylatując na korytarz?
— Plecy uciekających — odrzekł Staniewski.
— Więc biegli?
— Z całą pewnością. Pomyślałem… nie, to był odruch: wystrzeliłem trzykrotnie, jeden z nich potknął się i chyba upadł, ale odległość duża, sam pan rozumie…
Dziękuję. Dał nam pan do dyspozycji niezwykle pomocny zbiór faktów, który częściowo wykorzystaliśmy — powiódł wzrokiem po ścianach. — Na drodze emitowanego pola znalazł się ekran, musieliśmy odkryć, co spełniało rolę. Okazała się nim układana ze srebrnych płyt mozaika, zajmująca całą ścianę jednego z sąsiednich pomieszczeń. Zdążając w kierunku wind Dwukolorowi emitowali pole najkrótszą drogą — po prostej; widocznie ściany dla tego rodzaju emanacji zupełnie przenikliwe. Kiedy oddalili się bardziej, na drodze między nimi a nami znalazła się mozaika ze srebra.
Nie ulega wątpliwości, iż natychmiast wyczuli tę przeszkodę — choćby rejestrując promieniowanie odbite. Skoro zdali sobie sprawę z kompletnej bezużyteczności biopola, mogli je wyłączyć, lecz przypuszczam, że nie uczynili tego spodziewając się — i słusznie — pościgu. Dlaczego więc biegli? Istnieją dwie możliwe odpowiedzi: albo ulegli panice, co byłoby pierwszą i jedyną ludzką reakcją, jaką dotąd okazali, albo ucieczka stała się dla nich jedyną szansą ocalenia, ponieważ pole działa na świadomość, lecz nie ma wpływu na odruchy człowieka — profesor uśmiechnął się przyjaźnie do Staniewskiego, który, czując niewyraźnie, że kwestia w jakiś tam sposób dotyczy jego osobiście, odpowiedział szczerym i szerokim uśmiechem. — Opowiadam się za możliwością drugą, choćby dlatego, że nie chcę zrobić przyjemności totalnemu antropocentryzmowi pani Virch. Jeśli mam rację, wolno stąd wnioskować, iż biopole Dwukolorowych działa najsilniej, a być może wyłącznie, na mózg, resztę organizmu traktując łagodniej.
— Pan jest obrzydliwy — warknęła Ethel Virch.
— Mili ludzie są interesowni — odciął się z uśmiechem profesor. — Wykonanie ze srebra hełmów, przyłbic, pokrycie nim ścian w celu zabezpieczenia się przed ingerencją Dwukolorowych — było już kwestią czysto techniczną.
— I ilościową — uzupełnił Prezydent.
— I ilościową — zgodził się Banowski. — Obecnie stawiamy przed sobą następny cel: odłowienie żywego egzemplarza Dwukolorowych, utrzymanie go za wszelką cenę przy życiu i zbadanie szczegółowych właściwości biopola. Druga część tego zadania wydaje się bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa.
Dalsze przedsięwzięcia, konieczność ich podjęcia wynikają z dokonanego niedawno spostrzeżenia w dziedzinie pozornie bardzo mało związanej ze sprawą Dwukolorowych. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy mówiąc, że przestępczość na “Dziesięciornicy” powoli staje się plagą. Ilość popełnianych wykroczeń wciąż rośnie; zadziwia różnorodność form przez nie przybieranych oraz rozrzut powodów, dla których ludzie decydują się łamać normy prawne. Na ten temat powstało ostatnio wiele teorii; byłbym nudny przytaczając je, nie znam wszystkich. Zastanawiałem się z braku lepszego zajęcia nad tym problemem i w którymś momencie postanowiłem spróbować metody równie prostej, co beznadziejnej: zestawić dane dotyczące ludzi dotkniętych skutkami przestępstw brąz dane o samych przestępcach — tych znanych, oczywiście. Jak należało się spodziewać, zestawienia miejsc urodzin, wieku, płci, koloru oczu poszkodowanych, źródeł ich dochodu, preferowanych sposobów spędzania wolnego czasu — nie dały nic. Dokładnie taki sam efekt osiągnąłem zestawiając informacje o sprawcach. Właściwie powinno się od nich zacząć: podlegają mniej chaotycznej rekrutacji spośród populacji każdego społeczeństwa od poszkodowanych czy ofiar. Zajmując się problemem bardziej dla zabawy niż w nadziei osiągnięcia przydatnych do czegokolwiek rezultatów natknąłem się — tak to trzeba nazwać — na wielce znamienną prawidłowość. Miejsca zamieszkania na “Dziesięciornicy” tych, co weszli w kolizję z prawem, uszeregowane chronologicznie i według kolejności popełniania wykroczeń, przybrały stanowczo zbyt regularne formy, aby przejść nad tym do porządku dziennego. Ponowienie zabiegu nie wykazało błędu. Postanowiłem pójść tym śladem.
Kabiny mieszkalne na “Dziesięciornicy” rozmieszczone są w przybliżeniu symetrycznie, wzdłuż osi głównej statku. Z rozmieszczeniem poszczególnych warstw, grup zawodowych “społeczeństwa” “Dziesięciornicy” już gorzej — cechuje je tendencyjność. Ale nawet nie biorąc poprawki na czynniki, które nazwę na wyrost socjologicznymi, prawidłowość jest dostrzegalna całkiem wyraźnie. Kolego Vickers, proszę o włączenie projektora, pokażemy film.
— Tak jest! — odpowiedział regulaminowo Vickers i zerwał się pełen gorliwości ze swego fotela. Nim jednak zdołał wykonać choćby krok, wydał stłumiony okrzyk bólu. Ze skrzywioną twarzą, powoli, kuśtykał dziwnie usztywniony w biodrach.
— Co z panem, Vickers? — zainteresował się Banowski. — Znowu przetrenował pan mięśnie lędźwiowe?
— Protestuję! — krzyknęła Ethel Virch zrywając się z miejsca. — Nie zniosę dłużej tych wstrętnych impertynencji!
— Przepraszam panią — rzekł uprzejmie Banowski — nie powiedziałem przecież, że trenowaliście wspólnie.
Ethel Virch, czerwona z gniewu, nie była w stanie wyartykułować ani słowa.
— Profesorze — powiedział Prezydent z wyrzutem.
— Przepraszam — Banowski zgiął się w pasie. Vickers dotarł wreszcie do projektora i zdołał go uruchomić; przed siedzącymi wyrósł obraz zdeformowanego szkieletu wieloryba. Kręgosłup “Dziesięciornicy”, poziom setny, zarysowany był podwójną białą linią, pozostałe poziomy — nieco cieńszą, a wręgi ledwo odznaczały się w ciemności.
— Pokażemy trzy warianty — odezwał się Banowski — obejmujące okres od zakończenia hibernacji do chwili obecnej. Wariant pierwszy obejmuje wyłącznie drobne wykroczenia; wariant drugi — te, które wymagały nałożenia kary. Wariant trzeci bardzo ciężkie przestępstwa, w tym morderstwa.
Szkielet wieloryba wypełnił się niebieskimi pyłkami, które unosiły się między plątaniną kresek, jedne zapalały się, inne gasły w miarę, jak kolejne daty wyświetlały się w pobliżu wielorybiego pyska.
Pokazał się napis WARIANT II i miejsce niebieskich pyłków zajęły żółte plamki. Zdawały się być rozmieszczone po całym wnętrzu szkieletu mniej więcej regularnie, ale wirowało ich mniej, zaś oko zasugerowanego obserwatora chętnie łączyło je w gromady. Za to czerwone nie budziły żadnej wątpliwości: było ich niewiele, ale tworzyły coś w rodzaju owalnej chmury, która, osiadłszy początkowo na górnych poziomach, jęła stopniowo spływać w dół, tracąc przy tym mocno na gęstości.
— Teraz — Banowski uśmierzył w zarodku nikłe zaczątki dyskusji — obejrzyjmy wszystkie warianty łącznie.
Gęsta chmura żółtych, niebieskich i czerwonych punktów spływała majestatycznie w dół “Dziesięciornicy”, prawie dokładnie wzdłuż poprzecznej osi symetrii statku. Na polecenie Banowskiego Vickers cofnął obraz i powtórzył ekspozycję. Panowała kompletna cisza, w której głos Banowskiego brzmiał ostro, wyraźniej.
— Efekt dużego zagęszczenia na wysokich tuż po dehibernacji — to oczywiście wynik trzydniowych walk. Po zakończeniu walk ilość wykroczeń wyraźnie maleje, lecz — proszę zauważyć — obszar największej koncentracji, praktycznie nie zmieniony pod względem kształtu i powierzchni, sunie jakby w dół statku.
Obraz zgasł, zapłonęło światło.
— Ponieważ każdy punkt, przypominam, oznacza miejsce zamieszkania jednego przestępcy, po nałożeniu na siebie kolejnych wariantów otrzymujemy poglądowe przedstawienie ciekawego skądinąd zagadnienia, jak “ochota” na przestępstwo, na popełnienie go narastała w ostatnim czasie w skali całej “Dziesięciornicy”. Stąd blisko już do konkluzji, że przesuwająca się stopniowo po szkielecie statku plama stanowi jakby ślad “kosmicznej latarki” — bo mamy do czynienia ze zjawiskiem zewnętrznym — której “światło” wpływa na organizmy niektórych ludzi — nie wszystkich — w ten sposób, iż wywołuje w nich skłonność do działania nieszablonowego, więc w przypadkach szczególnych do przestępstwa. Pewna część tych, do których dotarło promieniowanie “latarki”, musi po pewnym czasie, w przybliżeniu stałym, wyładować pobraną “energię psychiczną” popełniając czyn przestępczy. Rodzaj czynu zależy zapewne od cech indywidualnych, więc od indywidualnej podatności na promieniowanie “latarki”, ale także od okoliczności, mentalności, nastroju itp.
— Ta teoria… jest pan jej pewien? — zapytał Vandam.
— Teorii — nie. Ręczę natomiast za fakty, co ją wywołały. Możliwe są rzecz jasna odmienne interpretacje — i pewnie się takie pojawią — ta jednak znajduje potwierdzenie w nowo wykrywanych przestępstwach. Na przykład popełnione dzisiaj przez niejakiego Deograciasa Quarra morderstwo absolutnie mieści się w obszarze śladu “latarki”. Sprawca jest znany, chociaż jeszcze nie zdołano go ująć.
— Sądzi pan, że “latarka”… to Dwukolorowi?
— Nie mam pojęcia. W każdym razie promieniowanie pochodzi z zewnątrz.
Ktoś wstał z tylnych rzędów. Medicus.
— Ależ to bzdura — wykrzyknął — dopóki nie będziemy znali konkretnych dowodów, nie wolno nam twierdzić, że ktoś prowadzi “Dziesięciornicę”, która leci było nie było z podświetlną szybkością, wąskim stożkiem promieniowania pochodzącym z jakiejś tam latarki. Czy pan zdaje sobie sprawę — mówił do Banowskiego — jak niewiarygodnej precyzji wymaga taki manewr? A tu sądząc z pańskiego filmu stożek ani razu po hibernacji nie ześliznął się pancerza, choć “Dziesięciornica” wiele razy w tym czasie zmieniała szybkość! To bzdura, powiadam!
— To, że stożek trzyma się statku jak przyrośnięty — rzekł zimno Banowski — nie świadczy o niczym, poza precyzją — ukłonił się w stronę Medicusa. — Nie ześliznął się z pancerza, bo może jest sterowany z wewnątrz, stąd.
Sala Posiedzeń zaszumiała. Medicus stal z ręką uniesioną w jakimś w połowie zarzuconym geście. Banowski patrzył nań bez uśmiechu.
— Są niestety dowody — powiedział — udało się bowiem nie tylko wykryć stożek promieniowania, ale i zlokalizować źródło jego emisji. Za kilka godzin wystartuje w tamtym kierunku rakietka rekonesansowa z byłym dyspozytorem Dooganem na pokładzie.