12

Przed rozpoczęciem dyskusji Prezydent Laveerson zarządził piętnastominutową przerwę. Taraday połączył się z decydentem Zadrianem.

— Niestety — powiedział ze smutkiem decydent Zadrian — jeszcze się nie zgłosił.

Agent Boskersq nie był nawet w drodze; po prostu siedział spokojnie w knajpie, sączył piwo i rozmyślał. To znaczy, takie by można odnieść wrażenie. W rzeczywistości agent Boskersq spał. Miał otwarte oczy, od czasu do czasu wykonywał nieznaczny ruch, lecz zaraz potem zamierał na powrót. Mówiące piwo zniechęciło się ponawianymi bezskutecznie apelami i wyczerpane zasnęło również we flakonie. Boskersq przypominał wielką lalkę o szklanych oczach.

Wreszcie Boskersq ocknął się, jego oczy przestały być puste. Wstał od stolika, ruchy jego jak na komendę nabrały płynności. Kilkuminutowa podróż windą, jakieś lokalne centrum handlowe, cichy o tej porze salon gier hazardowych, wreszcie drzwi do gabinetu, tego samego, w którym kilka godzin wcześniej Taraday wydał mu rozkaz rozpracowania bardzo ważnej sprawy na wysokich.

— Proszę o żeton — powiedziało wejście. Boskersq wsunął żeton w szczelinę; mijając rozsuwające się błoniaste frędzle nie mógł powstrzymać uśmiechu. Taraday do tego stopnia wierzył w jego lojalność, że nawet nie pomyślał o blokadzie.

Zaraz za progiem Boskersq zatrzymał się; patrzył przez ramię, jak owal otworu wypełnia się stopniowo i porasta grubym kożuchem srebrnej gąbczastej materii. Jeśli już rozpoczęto poszukiwania, gabinet Taradaya był najbezpieczniejszym schronieniem — przynajmniej na kilka najbliższych godzin. Poczuł nagłe przygnębienie; srebro ścian, ich gładka monotonia przytłaczały, nie dawały oparcia, oczom ani myślom.

Sprzęty i przedmioty w gabinecie pozostały bez zmian, tak jak je zapamiętał. Ciemne, kanciaste cielsko biurka pod ścianą; przed nim dwa fotele przedzielone niskim stolikiem, który od wizyty Boskersqa, nie zmienił pozycji. Na stoliku tkwiła świeżo napoczęta butelka koniaku oraz trzy puste kieliszki z resztkami alkoholu na dnie. Najbliższy kilka godzin temu należał do Baskersqa, ze stojącego naprzeciwko pił Taraday. Trzeci kieliszek posłużył profesorowi Banowskiemu.

Boskersq kładzie się na pokrytej puszystym dywanem podłodze. Zamyka oczy. Myśli o tym, że w ustawieniu przedmiotów, w samych przedmiotach tkwi zarejestrowana informacja o zdarzeniach, jakie przed kilkoma godzinami zaszły w pomieszczeniu o srebrnych ścianach. Ale ta informacja ukryta jest wśród mrowia innych, również zapisanych na szkle kieliszków, srebrze ścian, tworzywach; przejęły ją na równych prawach — ciecz w butelce, sploty dywanu, powietrze. Trzeba wydzielić z informacyjnego szumu tą jedyną wiadomość, od której tyle zależy.

Boskersq zwraca myśl ku wypełniającym gabinet przedmiotom, próbuje je polubić i w zamian zdobyć ich przychylność. Potęguje emanację w ich kierunku i po pewnym czasie czuje odpowiedź. Dostraja się do niej leżąc bez jednego ruchu, cały jest wyczulonym oczekiwaniem na nią. Czeka. Fale są coraz mocniejsze. Można zaczynać.

Teraz Boskersq zapomina o całym świecie. Jego rozmowa z przedmiotami zaczyna się od wymiany obrazów — lecz obrazy, które odbiera, są mgliste, pozbawione wyrazistości. Na próżno Boskersq próbuje wzmacniać je własnymi wspomnieniami w coraz doskonalszym rezonansie. Jeszcze przez parę sekund, maksymalnie skoncentrowany, nie poddaje się rezygnacji, potem otwiera powoli oczy, wstaje.

Stoi przyglądając się przedmiotom.

Podchodzi do stolika. Bierze butelkę z koniakiem, przykłada szyjkę do ust, wypija zawartość do dna. Stawia butelkę na poprzednim miejscu. Siada w fotelu, kładzie na blacie ręce.

Wszystko jest zapisem, myśli Boskersq. Kartka papieru z postawionymi na niej literami jest zapisem myśli, uczuć, deklaracji, wynurzeń, lecz jednocześnie o wiele wyraźniejszym zapisem chwili, w której biel czystego arkusza zapełniano znakami. Zapisem chwili jest także stół, na którym kartka spoczywała i na której wspierały się łokcie piszącego. Zapisem chwili jest dowolne płótno zapełnione bohomazami — te nie przekazują wprawdzie żadnej treści, gdyż nie stanowią znaków żadnego języka; same w sobie są jednak treścią, zapisem chwili, w której powstawały. Zarysowany w trakcie, nudnej konferencji świstek papieru jest dokładniejszą o niej relacją od najbardziej szczegółowego stenogramu — trzeba tylko umieć ów świstek odczytać. Wszystkie przedmioty, myśli Boskersq, rodzą się, przeżywają swoją młodość, starzeją się i giną, lecz w trakcie życia — podobnie jak ludzie — przyjmują na siebie miliardy informacji o miliardach zdarzeń, co zaszły w ich obecności, miliardach słów i gestów, których były świadkami. Mając do dyspozycji nóż, którym Brutus ugodził Cezara, można by taż na zawsze rozstrzygnąć — teoretycznie — kwestię okoliczności tego zabójstwa — teoretycznie, bo nóż od czasu kontaktu z organizmem Cezara żył nadal własnym życiem, a upływające lata zaokrąglały coraz silniej jego krawędzie. Stara, wcale nie najbardziej istotna informacja o chwili, kiedy umierał Cezar, zginęła przywalona stertą doświadczeń późniejszych, rozmyła się. rozpłynęła — lecz po zastosowaniu narzędzia o odpowiedniej rozdzielności dotarcie do niej i wyłowienie jej pozostaje jedynie kwestią czasu.

Takim aparatem o najwyższej dostępnej człowiekowi czułości stał się Boskersq, wsparty płasko dłońmi o blat, z głową nisko nad kieliszkami. Cały zamieniony w zmaterializowaną empatię, z zamkniętymi oczami wpatrywał się w odkrywane przed nim tajemnice.

— Kim jest według pana niejaki Boskersq? Taraday opadł na fotel jak sflaczały balon.

— Co to ma…

— Ma — uciął Banowski.

— Jeden z najlepszych wywiadowców. Darzę go zaufaniem.

— Co jeszcze? Ile on wie? W co jest wtajemniczony?

— Chodzi o Dwukolorowych? O co go pan podejrzewa?

— Chcę usłyszeć odpowiedź.

— Wie sporo; wtajemniczony jest niemal we wszystko. Uczestniczył w najważniejszych akcjach… ale to pewny facet!

— Czym się zajmował po aresztowaniu i śmierci Quevasa?

— Nic się nie zmieniło — pozostał nadal wykonawcą do specjalnych poruczeń.

— Niedobrze — westchnął Banowski. — Niech pan to, co powiem, postara się przyjąć spokojnie: podejrzewam, że Boskersq jest Dwukolorowym.

— OK — powiedział po dłuższej chwili i tęgim łyku koniaku Taraday. — W dodatku w oczach ma lasery, a jak zapragnie, zionie antymaterią.

— Panie Taraday, ja nie żartuję.

— Ma pan jakieś dowody, jak przypuszczam.

— Nie. Ale jest poważna poszlaka. Niech pan przypomni sobie przebieg przesłuchania Quevasa. W pewnym momencie starzec wykopyrtnął się i oddał ducha. Wiem, nie był pan zadowolony — zbyt szybko i zbyt gładko to zrobił. W kilkanaście sekund później — pan tego nie dostrzegł, ale ja miałem wszystko od a do z na ekranach — więc w kilkanaście sekund później, niemal jednocześnie z wejściem doktora Zeelanda pański Boskersq byłby upadł, gdyby nie pomoc towarzyszy. Wie pan, że był ranny — ale że zraniono go nie podczas szamotaniny na setnym, gdy aresztowano Quevasa, lecz znacznie później, bo dopiero podczas przesłuchania — tego się pan nie domyśla.

— Jest pan pewien?

— Jak niczego na świecie. Obejrzałem ten kadr z dziesięć razy; przypuszczalnie rana pojawiła się właśnie wtedy. Zresztą potwierdzają to kilkakrotne zbliżenia twarzy Boskersqa prezentowane wcześniej. Na żadnym nie ma rany.

— Więc co z tego? Duch Quevasa przed pójściem do nieba zahaczył go paznokciem — czy tak? Banowski pokręcił głową, zirytowany.

— Niech pan uważa, bo pan przebierze miarę. Nie duch Quevasa. Sam Quevas.

Taraday złapał butelkę, dolał do kieliszków i szybko spełnił swoją porcję. Milczał łypiąc złym okiem na Banowskiego. Po pamiętnym blamażu z blaszką, na który sam dał się nabrać, nie miał do profesora krzty zaufania, chociaż znał, oczywiście, kulisy. W pojęciu Taradaya Banowski został skompromitowany do tego stopnia, że do końca życia powinien pić tylko mleko i trzymać się z dala od video, od poważnych spraw i poważnych ludzi, a nadto zasłaniać twarz maską, żeby nikt go nie poznał.

— Zgodnie z obietnicą — kontynuował Banowski nie doczekawszy się kolejnej porcji złośliwości — doktor Zeeland pokrajał Quevasa na plasterki. Medicus przyglądał się sekcji, dawał wskazówki. Ale nie odkryli niczego.

Taraday odstawił kieliszek z hałasem i porwał się z fotela.

— To po jaką cholerę…

— Ciszej, kochany panie. Słyszę znakomicie. Medicus podpisał protokół z sekcji, nie uzupełniając go o żadne uwagi. Potem umówiliśmy się na pogawędkę.

Taraday uniósł się w fotelu wytrzeszczając bezrozumnie gały na profesora. Banowskiemu zrobiło się żal tak wspaniałej wiadomości darowanej gratis takiemu durniowi.

— Medicus znalazł ranę — niewielką, ledwie draśnięcie — w okolicach szczytu głowy Quevasa. Rozumie pan?

— Nie.

— To była taka sama rana, jaką doktor Zeeland opatrzył na sali przesłuchań Boskersqowi.

— Chce pan powiedzieć, że… że Boskersq to Quevas? To… to niemożliwe!

— Dla nas, panie Taraday, owszem. Kto wie, co jest osiągalne — dla nich. Co pan zamierza zrobić?

— Nie wiem. Trzeba będzie to sprawdzić.

— Trzeba zamknąć agenta Boskersqa wśród czterech ścian grubo wyłożonych srebrem. Jest wyznaczony do ochrony uczestników narady? W takim razie niech pan odwoła tę decyzję.

— Zaraz, zaraz — powiedział Taraday, który zdążył nieco ochłonąć. — A jeśli to pomyłka? Jeszcze ja tu decyduję, na szczęście. Żeby wsadzić Boskersqa, potrzebujemy dowodów, nie poszlak. Mógł się zranić przypadkowo, mógł to zrobić Quevas podczas szamotaniny albo jeden z agentów… wreszcie to pan mógł ulec halucynacji…

— Nie ulegam halucynacji — burknął Banowski, wyraźnie zły. — Niech pan zamknie Boskersqa, dowody zbierze pan w śledztwie i podczas przesłuchania.

— Najpierw sam sprawdzę, co i jak. U mnie, profesorze, historyjki z blaszkami są nie do pomyślenia. Jako pański szef…

— Proszę bardzo. Ale traci pan tylko czas.

Boskersq otworzył oczy i zdjął ręce z blatu. Jego nieobecny wzrok błądził po ścianach pomieszczenia. Na dnie butelki zebrało się jeszcze trochę koniaku; Boskersq wylał sobie tę resztkę prosto w rozwartą paszczę, po czym przeniósł się za biurko Taradaya. Ułożył się w fotelu, wyciągnął nogi i zachrapał.

— Nazwij snem to płytkie zanurzenie w nieświadomość, tę nieudaną próbę wyłączenia się z rzeczywistości choć na parę godzin — mimo stosowania wszelkich dostępnych środków. Jeśli koniecznie musisz, nazwij to snem.

Dłoń strażnika potrząsająca niecierpliwie jego barkiem.

— Niech się pan zbudzi, panie Doogan. Już czas.

— Wcale nie śpię — burczy Doogan, siada na brzegu więziennego instara, otwiera oczy i natychmiast szybko je zamyka. Bardzo jaskrawe światło kłuje w powieki. Drzemiąc na siedząco liczy Doogan upływające godziny.

— Panie Doogan…

— Już, już… co mam robić?

— Odebrałem sygnał z ośrodka kontroli. Czekają na pana.

Woda przynosi ulgę. Doogan pokornie znosi wymyślne tortury wodnych bieży. Znienacka woda przestaje płynąć, powiew zimniejszego powietrza osusza skórę.

— Jeden, gość z video pyta, czy pozwoli mu pan nakręcić korespondencję. Mówi, że nazywa się Zalez.

— Niech wejdzie — odpowiada machinalnie Doogan. Przez drzwi wtacza się niski i pulchny osobnik, bieży na krótkich nóżkach, za nim pełznie bezgłośnie błyszczący wąż na psi sposób posłusznych maszynek. Zamierają lśniącym, równym szeregiem. Grubas zbliża się z wyciągniętą na powitanie ręką, która robi wrażenie dosztukowanej do jego bryłowatego korpusu.

— Spidygon Zalez, do usług; wydelegowany osobiście przez dyrektora Souta.

Patrzy uważnie, jakie wrażenie wywarły jego słowa.

— Bardzo panu dziękuję, panie Doogan. To z pana strony naprawdę…

— Po co pan robi z siebie błazna — mówi Doogan. — Moja zgoda nie ma nic do rzeczy. Czy gdybym odmówił, czekałby pan nadal pod drzwiami?

— O, pan jest na to zbyt uprzejmy…

— Czekałby pan?!

— Właściwie…

— To pan, panie Zalez, jest głównym bohaterem tego widowiska. Nie ja. I pan doskonale o tym wie.

— Co też pan mówi, panie Doogan! — gość ogląda się na przyczajone z tyłu kamery. — Co też panu przychodzi do głowy…

Doogan ogląda go bardzo uważnie, przekrzywia głowę i pochyla się do przodu; za wszelką cenę usiłuje dociec, w jaki sposób taka masa bełkotu wydobywa się z podskakującej przed nim gumowej lalki.

Na skronie, tuż przy linii włosów Zalez kładzie okrągłe guziczki, które przywierają pożądliwie. Łącząca je pętla z błyszczącego drutu otacza jego okrągłą, pokrytą krótko ostrzyżoną szczeciną głowę niczym aureola. Zalez wydaje maszynkom polecenia: błyszczący szereg rozsypuje się w jednej chwili, kamery jak małe zwierzątka przywierają do ścian, pełzną po suficie, czają się po kątach. Jedna podjeżdża pod nogi Doogana, celuje weń okrągłym szklanym okiem, przez przezroczysty napierśnik widać pełne ruchu mechaniczne serce.

Elastyczny kostium na ciele Doogana pęcznieje, wzdyma się, zmienia barwę z jaskrawej na brudnoczerwoną, rośnie, wypełnia się, dojrzewa. Wśród zgrai zwinnych zwierzątek w towarzystwie strażnika i Spidygona Zaleza Doogan czuje się nieswojo i śmiesznie. Wtłoczony w przebranie, które do niego nie pasuje, odgrywający rolę, do której brak przekonania, stara się nie patrzeć w stronę, gdzie, pomalowany na srebrzysty kolor, wisi chitynowy pancerz gigantycznego owada — skafander. Chce protestować, lecz słowa więzną w gardle, palce machinalnie suną po lekkiej piance kostiumu.

— Przecież to wszystko nie ma sensu — siada, podpiera głowę.

— Panie Doogan — niepokoi się strażnik. Głos strażnika dociera doń z niezmiernie dalekiej odległości; podnosi głowę: strażnik, Zalez, kamery — stoją nieruchomo, czekają.

— To dziwne… to niezrozumiałe — powiada Zalez zbliżając się na swoich krótkich nóżkach i trąc z zakłopotaniem dłonie wsparte niezręcznie na owalu brzucha. — Powinien pan się cieszyć, być zadowolony, szczęśliwy, jaśnieć, jaśnieć ze szczęścia. Doogan patrzy na niego nieobecnym wzrokiem.

— Tak — zgadza się potulnie. — Tak, tak.

— Proszę się rozpromienić. Widzowie nie chcą oglądać pańskiej mrocznej twarzy.

Doogark rozumie doskonale, o co chodzi tamtemu, próbuje rozciągnąć usta w zapomnianym od stuleci grymasie, ale skrzywienia ust, jedynego rezultatu tego wysiłku, nie sposób poczytać za uśmiech. Mimo to grubas uruchamia na krótko metalowe stworzenie o jednym oku.

— Oto człowiek, w którym położyła nadzieje prawie cała “Dziesięciornica” — jeden z najlepszych jej synów, wybrany spośród wielu ochotników. Za kilkadziesiąt minut rozpocznie lot, od którego zależy tak wiele: spokojny sen, warunki życia i pracy, szczęśliwa przyszłość każdego z nas. Rozpocznie go zdecydowany wykonać zadanie lub zginąć.

Doogan rozgląda się wokół w poszukiwaniu człowieka, o którym mowa. Słyszy niespodziewanie własne imię, nazwisko. Zalez z wielkim przekonaniem prawi coś do niewidocznego audytorium, które usłyszy go i zobaczy dopiero za kilka godzin, kamery uwijają się jak szalone.

— O czym myśli nasz bohater na kilkanaście minut przed rozpoczęciem tego zaszczytnego zadania?

— Myślę — słowa przychodzą Dooganowi z trudem — że trzeba wiele starań, aby wysłać człowieka na śmierć.

Nalana twarz grubasa tężeje w apoplektycznym zdumieniu. Jak porażone martwieją w pół ruchu jednookie żółwie.

— Panie Doogan — głos Zaleza syczy nad jego uchem — nie dotrzymuje pan warunków umowy! Zapomniał pan o obietnicy złożonej Prezydentowi?! — Strażnik spogląda niespokojnym wzrokiem w ich kierunku. Zalez prostuje się, odchodzi. — Nie wolno straszyć ludzi ponuractwem! Dosyć moją na co dzień własnych zmartwień — po cóż dostarczać im dodatkowych? — rozkłada ręce, ozdabia twarz szerokim, szczerym uśmiechem.

Doogan próbuje go naśladować; jest mu przykro, że swoją postawą sprawia zawód tak miłemu człowiekowi.

— Przepraszam pana — mówi — nie mam zbyt wielu powodów do radości.

— A jak pan myśli — grubas przywiera do niego pękatą tuszą — czy ze mną jest inaczej? Też mam mnóstwo kłopotów, gdybym panu opowiedział, poczułby się pan przy mnie wybrańcem fortuny! To jest ważna misja, panie Doogan. Trudna sytuacja, wie pan doskonale, jaka trudna. Tym bardziej trzeba pozorować, że wszystko gra, robić dobrą minę. Teraz zapytam pana o uczucie, jakiego pan doznał na wiadomość o powierzeniu panu tej misji. Ma pan odpowiedzieć, że był pan przejęty, wzruszony… coś takiego. Że przyjął ją pan spokojnie, z poczuciem odpowiedzialności. Zgoda? Niech pan stara się być troszeczkę wzniosły.

Doogan kiwa głową w rytm słów tamtego.

— Panie Doogan. jakiego uczucia doznał pan na wieść o powierzeniu właśnie panu tej odpowiedzialnej i trudnej misji?

— Byłem przejęty…

— I zapewne wzruszony?

— I wzruszony. Przyjąłem wiadomość spokojnie, z poczuciem odpowiedzialności.

— Zaufanie, jakim pana obdarzono, zobowiązuje. Co zamierza pan zrobić, by go nie zawieść?

— By go nie zawieść? Jestem zaszczycony…

— Zapewne dołoży pan wszelkich starań, nie będzie szczędził sił?

— Właśnie to zamierzałem powiedzieć. Dołożę starań nie szczędząc sił.

— Wszyscy życzymy panu powodzenia w pańskiej trudnej i odpowiedzialnej misji.

Chropawy, twardy materiał skafandra, strażnik sprawdzający czas na chronometrze, gadający bezustannie do wiszącej przed nim w powietrzu kamery Spidygon Zalez. Zmieniające co chwilę położenie inne kamery, uciekające sobie skwapliwie z pola widzenia.

Grubas, jego maszynki, Doogan i na końcu strażnik wychodzą z pomieszczenia, idą ciasnym korytarzem o lustrzanych ścianach, które odbijają ten dziwny pochód. Ściany są wklęsłe, odbicie zdeformowane. Idą: Zalez jak szarżujący nosorożec, Doogan podobny do białego słonia, strażnik-żyrafa z dłonią na kaburze. Podskakują — polatują kamery video.

— Mówi do państwa Spidygon Zalez. Znajdujemy się obecnie w korytarzu prowadzącym do Hali Odpraw. Słyszą państwo, jak w tej pełnej napięcia i oczekiwania ciszy dźwięczy nieustraszenie krok bohaterskiego astronauty: raz-dwa, raz-dwa. Jaką cenną refleksją, panie Doogan, podzieli się pan dosłownie na pięć minut przed startem z naszymi video-fonami, których serca — jesteśmy przekonani — niezależnie od pory dnia i nocy pozostaną z panem?

— Przypomnę słowa Nerburga: “Wolnością od błazeństwa życia jest śmierć”.

— Śmierć Dwukolorowych, hę, hę, to pan chciał powiedzieć? Niezwykle zgrabnie pan to ujął. Dowcipniś z pana. Jak państwo słyszą, naszemu bohaterowi dopisuje znakomity humor. Można powiedzieć: szampański. Lecz mimo tego właściwego każdemu odważnemu człowiekowi cennego dystansu bohater nasz jest skupiony. Myślą już tkwi przy sterach swej rakietki, do której zbliżają nas jego miarowe kroki: raz-dwa. Raz-dwa. Za chwilę wejdziemy do Hali Odpraw. Zechcą państwo łaskawie pamiętać, że autorem niniejszej relacji jest od początku do końca Spidygon Zalez. Raz-dwa, raz-dwa.

Raz-dwa. idzie dyspozytor Doogan w srebrnym stroju pajaca. Raz-dwa.

Z końca korytarza wychodzi im naprzeciw taki sam pochód. Cienie zlewają się w szarą bryłę, od której to odrywają się, to jej dopadają ciemne kształty kamer. Strażnik otwiera lustrzane okrągłe drzwi.

Dwa rzędy policjantów wytyczają wąską alejkę, którą posuwają się dalej strażnik, Doogan i grubas, otoczeni fruwającymi cyklopimi łbami. Z góry spadają kolejne kamery dokonując cudów ewolucji. Rakietkę otaczają galeryjki, no których tłoczy się niewielka ilość wpuszczonej publiczności. Przez moment Doogan pragnie wyłowić jakąś znajomą twarz, zobaczyć machającą mu na pożegnanie przyjazną rękę. Ale nie żegna go nikt.

Technicy podłączają ostatnie systemy skafandra. Rakietko przypomina rozwarty pysk nie znanego zwierzęcia: prześwit jest mały, górna klapa wisi nisko, Doogan schyla się, wpada w fotel. Dookoła panuje ogromny ruch: krzątający się technicy, strażnik, bełkocący bez przerwy Zalez, jego kamery… Ktoś pakuje w szafkę z oprzyrządowaniem niewielkie zawiniątko. Zgodnie z umową, myśli Doogan.

Technicy tłoczą się za jego plecami, nie mają zamiaru odejść, gwar, dużo gwaru, stanowczo za dużo — znienacka Doogan, przejęty rolą, uświadamia sobie, że to wcale nie on stanowi centrum zainteresowania.

— Mają go! — krzyczy Zalez. Wśród techników poruszenie. Doogan decyduje się podnieść głowę: część ekranów pokazuje po prostu program video. Przez wszystkie ekrany, na których nie ma odjeżdżających galeryjek z publicznością, idzie wysoka, szczupła postać w srebrnym worku na głowie, prowadzona przez dwóch agentów Taradaya odzianych w srebrne stroje. Sam Taraday kroczy z tyłu, z wycelowanym w plecy pojmanego pistoletem idzie agent Staniewski.

— Kto to jest? — pyta Doogan bez zainteresowania. Zdumiewające, jak wiele czyni świat dla zwrócenia na siebie uwagi nawet tych, co dawno przestali doń należeć. Niby nieciekawy, Doogan obserwuje jednak postać w worku na głowie. Inna kamera pokazuje idących z boku; ruchy pojmanego wydają się Dooganowi znajome, lecz dopiero wyraźnie odznaczający się garb rozprasza ostatnie wątpliwości.

Doogan zamyka oczy. Padają komendy, klapa ucina ostatnie odgłosy żywego świata. Słowa, którymi trzeba potwierdzić łączność, wymagają tytanicznego wysiłku. Obraz na ekranach pokazujących wnętrze Hali Odpraw poruszył się i płynie. To rakietka zjeżdża po pochylni.

Tamci na ekranach video ciągłe idą.

— Więzień Doogan, gotów?

— Gotów.

— Do zobaczenia po wykonaniu zadania. Powodzenia.

Nawet nie chce mu się odpowiadać. Lekki wstrząs, ekrany odbierające program video gasną — nie wiadomo, czy idący dotarli do celu. Ekrany zewnętrzne wypełnione powtórzonym milionkrotnie, zdziwionym spojrzeniem kosmosu; zasypane rozrzuconym bardzo niechlujnie żółtym łupieżem.

Загрузка...