2

Jeden jedyny hibernator stał na środku pustej hali. Na jego pokrywie, dudniąc o boczną szybę butami, siedziało dwóch mężczyzn.

— Posłuchaj echa — powiedział pierwszy z nich. — Ho, ho!

— Zdrowa pustka — powiedział drugi. — Powinno się zrobić tutaj prawdziwy ocean z wielorybami, rekinami i kaczkami.

— Zwariowałeś? — oburzył się pierwszy. — Kaczki nie żyją w oceanie.

Umilkli nagle, bo niebieska lampka wewnątrz hibernatora mrugnęła i zgasła.

— Zaraz będziecie go mieli — odezwał się ktoś z ośrodka kontroli. — Tylko zejdźcie z hibernatora, do cholery.

Stanęli z boku z rękami w kieszeniach, Doogan właśnie otworzył oczy, szyby poczęły zjeżdżać w dół.

— Witaj — powiedział jeden z mężczyzn podchodząc bliżej.

— Obudziłeś się jak zwykle zgodnie z programem.

— Nie zapomnij przypadkiem, że jest dwieście pięćdziesiąty trzeci rok lotu — dodał drugi.

— Jest poniedziałek, początek tygodnia.

— W dodatku kwiecień.

— I wiosna.

Doogan stał naprzeciwko nich dopinając spodnie.

— Witajcie — rzekł. — Całkiem sympatyczni z was faceci, choć nie powiem, żeby wasz widok akurat w tej chwili był pierwszą przyjemnością, której pragnę.

Mężczyźni spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.

— Jasne — powiedział ten, który stał bliżej. — Jakoś tak się przyjęło, że nikt nas nie lubi.

— Na płacz mi się zbiera z tego powodu — dodał stojący dalej. — Cud prawdziwy, że zdołałem się opanować.

— Nie jest tak źle — osądził Doogan manipulując przy automacie do wydawania napojów. — Napijecie się czegoś? Obaj wydali okrzyk grozy i cofnęli się do tylu.

— Piję tylko piwo u Quevasa.

— Jasne. Cudowny facet, ten Quevas. Idę wczoraj do niego rozluzowany jak stary fantomat, świata na oczy nie widzę — i mówię, że w trybie pośpiesznym potrzebuję podać trzewiom pewne pensum piwa, inaczej skonam niechybnie w przeciągu pół minuty. Quevas na to, że nic nie stoi na przeszkodzie, o ile mam czym zapłacić, gdyż w jego lokalu serwuje się ciecz nie zważając na płeć, wiek i stopień upojenia gościa. Chyba że jest pan Dwukolorowym, mówi, przyznaj się pan, bo tych dyskryminuję ile wlezie — jeszcze żaden się u mnie nie napił.

— Może moją własne knajpy?

— Jasne, muszą mieć, inaczej niechybnie by zdechli. Jak są tacy mądrzy, jak o nich mówią, musieli wymyślić piwo. Doogan przyglądał się im z rozbawieniem.

— Po mojemu — rzekł — nie od rzeczy byłoby zajrzeć do Quevasa. Widzi mi się, że to po drodze.

— Tak, po drodze, jak na trzydziesty poziom przez sto dziewięćdziesiąty — zarechotał pierwszy z mężczyzn. — Ale ja nie mam nic przeciwko.

— Ani ja — spiesznie uzupełnił drugi.

Windy dalekiego zasięgu stały puste — widocznie ludzie mościli się jeszcze w kabinach, przychodzili do siebie po hibernacyjnym próżniactwie. Po korytarzu kręciło się niewielu przechodniów, co mogło wydać się dziwne — bądź co bądź czterdziesty był jednym z popularniejszych poziomów promenadowych.

Podszedł do nich młody mężczyzna, właściwie chłopiec.

— Halo, Deogracias — powiedział Doogan. — Jak się masz?

— Nieźle — odrzekł Deogracias. — Za to ty najwyraźniej wpędziłeś się w tarapaty.

— Ja? — zdziwił się Doogan. — Skądże. To moi nowi przyjaciele. Cóż poradzę, że mają brzydki zawód?

— Przyjaciół człowiek nie wybiera — stwierdził filozoficznie Deogracias.

— Właśnie. Jedziemy jak raz na piwo do Quevasa. Dasz się zaprosić?

— Z chęcią. Lubię piwo jak nic na, świecie.

Weszli do windy.

— Witam — powiedziała winda. — Bardzo mi przyjemnie, że wybraliście właśnie mnie. Określając poziom docelowy proszę jednak pamiętać, że połączenia z poziomami 187 i 188 zostały tymczasowo zawieszone.

Policjanci spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

— Nie wybieramy się aż tak daleko, windo — powiedział Doogan. — W zupełności zadowoli nas poziom setny.

— Chwileczkę — powiedział jeden z policjantów. — Centrala? Co się dzieje na sto osiemdziesiątym siódmym i ósmym?

— Demonstracja dwóch tysięcy ludzi z hali hibernatorów na sto sześćdziesiątym.

— O co im chodzi?

— Ich zdaniem zostali obudzeni za wcześnie. Ich kabiny nie zostały na czas odnowione, nie były też czynne baseny.

— Jak to wygląda?

— Na razie niegroźnie, ale bądźcie do dyspozycji. Gdzie jesteście teraz, co robicie?

— Z hali hibernatorów na czterdziestym eskortujemy więźnia Doogana.

— Dokąd?

— Na dziesiąty.

— Załatwcie to szybko i wracajcie.

— Przykro nam, panie Doogan — powiedział ten z policjantów, który rozmawiał z Centralą. — Widzi pan, że to nie nasza wina.

— W porządku — odrzekł Doogan. — Deogracias, napijemy się kiedy indziej. Będziesz mi kibicował na procesie?

— Jakiego wyroku należy się spodziewać?

— Zadania z dwukrotnym zagrożeniem. A jak dopisze szczęście, to z jednokrotnym — rzekł policjant. — Dziesiąty. — zwrócił się do windy. — Jedziesz z nami, chłopcze?

— Nie — powiedział Deogracias. — Nie mam interesu.

— Radziłbym ci, żebyś nie miał go jak najdłużej. Czołem.

Winda z gwizdem ruszyła w dół.

— Ten chłopiec jest garbaty — powiedział policjant do Doogana. — Czemu jeszcze nie poddał się operacji?

— Podobno to niezmiernie skomplikowany przypadek. Na całej “Dziesięciornicy” chyba tylko profesor Medicus byłby w stanie mu sprostać. Ale leczenie u Medicusa drogo kosztuje.

— Aż tak drogo?

— Nie wiem. Inaczej chyba dawno zgłosiłby się do kliniki.

— I ja tak myślę — wtrącił się drugi policjant. — Paradowanie z takim garbem wcale nie musi być przyjemne.

Deogracias tymczasem wsiadł do następnej windy i powiedział:

— Sto osiemdziesiąty siódmy.

— Nie wolno. Zakaz. Czasowe wstrzymanie komunikacji z poziomami od sto osiemdziesiąt wzwyż. Przepraszam.

— Sto siedemdziesiąty dziewiąty — wrzucił monetę, ruszyli.

Na osiemdziesiątym wsiadła staruszka, która wysiadła na sto czterdziestym. Jej miejsce zajęto ośmiu uzbrojonych policjantów taszczących ze sobą prostopadłościenny pojemnik na kółkach. Przez otwarte wejście do windy Deogracias ujrzał napierający na policjantów tłum. “Windy są dla ludzi!”, krzyczał jakiś mężczyzna. “Sprzęt do wind towarowych!” Policjanci spoglądali na siebie niepewnie, po twarzach spływał im pot.

— Proszę płacić za przejazd — powiedziała winda. Jeden z policjantów wetknął w otwór pekuniarny niewielką blaszkę.

— Osiem osób na sto osiemdziesiąty piąty — zakomenderował. — Po drodze postój dziesięć poziomów niżej.

— Wysiadam na sto siedemdziesiątym dziewiątym — odezwał się Deogracias. Policjant spojrzał na niego przeciągle.

— Niech pan nie spiera się ze mną, młody człowieku, dobrze panu radzę.

— Kiedy wsiadałem, tylko dwa poziomy były odcięte. W chwilę później — siedem. Teraz słyszę, że odcięto pięć dalszych. Co się dzieje?

Policjanci milczeli zawzięcie.

— Poziom sto siedemdziesiąt pięć — powiedziała winda.

— Niech pan wysiada — policjant stanął przy wyjściu czekając, aż pole ustąpi. Jedną ręką odpinał kaburę z pistoletem, drugą ponaglał Deograciasa. W tej samej chwili, kiedy Deogracias podniósł się z miejsca, oślepił go błysk elektrycznego wystrzału. Policjant przy wejściu runął jak długi, pozostali próbowali zasunąć pole, lecz bezskutecznie — w szczelinie tkwił trup blokując generatory. W momencie strzału Deogracias padł na dno windy i odczołgał się w kierunku foteli — w samą porę, gdyż w wejściu ukazał się mężczyzna z krótką rurą w rękach, wydał gardłowy okrzyk, zielony płomień wystrzelił z jego broni i uderzył w zbitą gromadkę policjantów. Z gorejącym rubinowa wylotem lufy mężczyzna zwrócił się w kierunku Deograciasa.

— Nie mam z nimi nic wspólnego — powiedział Deogracias podnosząc się z podłogi. — Jadę z samego dołu, chcieli, żebym tu wysiadł.

— Aha — mężczyzna dyszał ciężko. — Co tam na dole o nas wiedzą?

— Niewiele. Ja dowiedziałem się od windy, że na dwóch poziomach trwa demonstracja.

— Na dwóch! — żachnął się mężczyzna. — Pół dnia dwadzieścia górnych poziomów bije się z całą policją “Dziesięciornicy”, a oni mówią o dwóch!

Kopnął z pogardą rozbebeszony automat.

— Gaśnica — mruknął. — Przydałaby się. Niepotrzebnie ją rozwaliłem, ale skąd mogłem wiedzieć, co to jest?

Wychylił się z windy i zawołał na swoich. Przybiegli w kilkunastu, kilku zaraz rzuciło się w stronę policjantów, żeby zabrać im broń, pozostali otoczyli mężczyznę przekrzykując się nawzajem.

— Dobra robota, Werner!

Mężczyzna z wyraźnym zakłopotaniem odbierał ich pochwały, ale nie robił nic, żeby je przerwać. Ktoś wreszcie dostrzegł Deograciasa.

— A to co za jeden?

— Swój — odrzekł Werner. — Idziesz z nami, chłopcze? Jak ci na imię?

Korytarz był pełen dymu, drogę przed sobą widzieli nie dalej niż na dziesięć kroków. Nigdzie jednak nie było śladu ognia, który by rodził ów dym. Towarzysze Wernera rozbiegli się nie wiedzieć gdzie i kiedy, on sam rozglądał się bacznie dookoła i z zakłopotaniem spoglądał na Deograciasa. Minęli ich biegnący ludzie, Werner krzyknął coś do nich krótko, odpowiedź zlała się niemal z jego głosem.

— Trzymaj się mnie, chłopcze. Wycofujemy się wyżej.

Pobiegli za tamtymi w stronę awaryjnego przejścia. Przed włazem kłębił się tłum.

— Atakują automatami — powiedział ktoś w pobliżu. Werner zaraz wdał się z nim w dyskusję nie przerywając ani na chwilę parcia w kierunku włazu. Deogracias posuwał się tuż za nim.

— Jest źle, chłopcze — wysapał mu nad uchem Werner. — Nie przypuszczałem, że posuną się do tego.

Byli tuż przy samym włazie, kiedy w kłębach dymu buchających z głębi korytarza błysnęło raz i drugi. Jednocześnie dotarł do nich odgłos dartej na strzępy tektury — pracujące przy maksymalnym otwarciu przepustnic miotacze policji czyściły pole. Z dymu wyłaniały się z wolna kanciaste kształty łazików automatycznych.

Tłum zafalował wbijając Wernera i Deograciasa w otwór. Pobiegli schodami na górę wklinowani w żywą rzekę uciekinierów. Werner roztrącał ludzi jak lodołamacz; Deogracias, usiłując nadążyć, utkwił wzrok w jego plecach i biegł tuż za nim, aby zrastające się błyskawicznie krawędzie tłumu nie zdołały go między siebie wciągnąć. W pewnej chwili nastąpił nogą na ohydną miękkość leżącego ciała, stopnie powyżej były oślizgłe i Deogracias poczuł, że zapada się w ciżbę. Plecy Wernera znalazły się nagle bardzo wysoko, lecz do połowy wessany przez tłum Deogracias w ostatniej chwili namacał pas u jego spodni i wczepił się weń kurczowo. Uczuł, jak nadludzka siła wyrywa go z tłoku i stawia z powrotem na nogi. Nim zdążył to sobie uświadomić, biegł już za Wernerem z poprzednią równomiernością, jakby żadna przerwa w biegu nie miała po drodze miejsca.

Z dołu rozległ się ryk przynajmniej setki gardeł, stłumiony przez kolejne kondygnacje. Werner jeszcze przyśpieszył, za chwilę byli już na górze. Przed schodami kilku mężczyzn, z których pot lał się strumieniami, wyciągało przybywających i odrzucało za siebie, skąd odciągali ich następni. Tupot wielu nóg wypełniał korytarz, świszczące oddechy gęsto przecinały powietrze. Po kilkuset metrach zwolnili.

Za plecami biegnących rozległ się grzmot potężnej eksplozji. Pokład pod nogami Deograciasa ugiął się, jakby był z gumy, powietrze uderzyło go w twarz gorącą falą, gdy jak inni stał i patrzył w kierunku, skąd niedawno przybyli.

— Wysadzili przejście awaryjne — powiedział w kompletnej ciszy sąsiad Wernera.

Wkrótce drugie potężne stęknięcie dało się słyszeć z przeciwnej strony korytarza. Powiew powietrza był tym razem o wiele delikatniejszy — ledwo tchnienie na granicy wyczuwalności.

— Jesteśmy odcięci — powiedział sąsiad Wernera. — Zanim dobiorą się do nas, upłynie trochę czasu.

Jedni siadali, inni człapali dalej w kierunku przejścia na wyższy poziom. Werner spojrzał na trzymany w ręku miotacz zdziwionym wzrokiem, jakby nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem przedmiot ten znalazł się w jego posiadaniu, po czym odłożył go i również usiadł. Obok z twarzą ukrytą w dłoniach szlochała młoda kobieta. Dopiero teraz Deogracias spostrzegł, że nogi ma miękkie i zwaciałe, usiadł przy ścianie i oparł się plecami o zimny mur.

— Chciałbym panu podziękować — powiedział do Wernera. — Gdyby nie pan…

— Głupstwo — machnął ręką Werner. — Sam o mało co nie zaryłem nosem.

Wstali i poszli szukać miejsca w najbliższych kabinach, ale wszystkie zostały zajęte wcześniej, więc wrócili na korytarz. Ledwo się rozsiedli, już na nowo musieli wstawać. Wysoki czarnobrody mężczyzna z prawą ręką obciążoną potężnym miotaczem wybierał z tłumu uzbrojonych i odsyłał do tyłu, pozostałym natomiast polecił wynosić się wyżej.

— Tu zostaną tylko ci, którzy będą bronić poziomu. Trzeba zwolnić dla nich kabiny. W każdej chwili może zacząć się na nowo.

Ludzie opuszczali kabiny niechętnie i wlekli się w kierunku przejść awaryjnych. Ich miejsce zajmowali natychmiast uzbrojeni mężczyźni i kobiety. Włączali indywidualne stanowiska relaksowe — instary — i szykowali się do snu.

— Zamierza pan zostać? — zagadnął Wernera czarnobrody popychając jednocześnie Deograciasa w stronę włazu.

— Ale chłopiec jest ze mną. Na pewno coś się dla niego znajdzie.

— Dobra, zostańcie obaj.

Układali się do spania, gdy zgasło światło. W kabinach odezwały się podniesione głosy i przekleństwa: to ci, którzy położyli się wcześniej, podnosili się teraz potłuczeni z podłogi.

— Ci z dołu nie próżnują — powiedział Werner.

— Aż dziw bierze, że zrobili to dopiero teraz — odezwał się jakiś głos z ciemności.

— Mają nas.

— No, nie tak szybko…

— Macie coś do żarcia?

Nikt nie miał. Szykowali się do spędzenia nocy na podłodze. Przez puste, pozbawione kurtyn siłowych otwory wejściowe wlewały się odgłosy z korytarza. Zasypiali, gdy ktoś nadszedł od sąsiedniej kabiny.

— Szukam ochotników do trzymania wart. Kto się zgłasza.

Nikt się nie zgłosił i mężczyzna poszedł dalej. W kilka minut później Werner podniósł się ciężko, pomacał ręką po podłodze szukając butów, po czym założył je na nogi.

— Spij — powiedział do Deograciasa. — Niedługo wrócę. Ktoś w końcu musi zabawić się w wartownika. Inaczej powyjmują nas stąd jak pisklęta.

— Zaczekaj, idę z tobą — dobiegło z ciemności.

Przez sen Deogracias usłyszał, jak Werner wraca. Szurał butami przeraźliwie głośno, układał się niesamowicie długo. To jedno Deograciasa nie dziwiło — podłoga była twarda i sen na niej nie należał do przyjemności. Myśląc, jakie to wszystko straszne, jakie niespodziewane, zasnął kamiennym snem śmiertelnie zmęczonego człowieka.

Obudziły go głosy. Któryś z mężczyzn w kabinie wybierał się właśnie na wartę i namawiał do tego leżącego obok kolegę. Pocertolili się trochę i wyszli. Werner spał w najlepsze, oddech miał długi i równy.

— Która godzina? — rzucił w ciemność Deogracias, ale nikt nie odpowiedział. Uznał, ze nie ma sensu powtarzać pytania, skulony próbował zasnąć. Światło uderzyło go w oczy tak niespodziewanie, że sporo czasu upłynęło, nim zareagował. Werner przerwał senne mamrotanie i zapytał:

— Światło? Skąd tutaj światło? Co się stało?

Wstawali, wciskali tastery w ścianach i niemal w tym samym momencie padali na instary.

Deogracias obudził się na dobre, gdy po skończonej warcie wrócili tamci dwaj. Stali długo przed kabiną z dwoma lub trzema obcymi i spierali się z nimi zapalczywie, w tym sporze słowo “komunikat” dźwięczało częściej niż inne, wreszcie pożegnali się ze śmiechem i weszli do kabiny.

— Co za komunikat? — spytał półśpiący Werner.

— Oni jeszcze nic nie wiedzą, Marc — powiedział jeden z nich takim tonem, jakby sam posiadł całą wiedzę “Dziesięciornicy”. — Komunikat o zawieszeniu broni, włączcie tylko video, a dowiecie się wszystkiego. Nadają go co pięć minut na wszystkich programach.

Werner wstał i włączył, ekran wielki na pół ściany pojaśniał, wypełniony gadającym bez przerwy facetem. Zapowiedziano relację ze sto siedemdziesiątego piątego poziomu, ekran zgasł i zaraz się rozświetlił, policjanci siedzieli obok łazików popijając piwo, nie było trupów ani dymu, w dali spychacz pchał przed sobą stos gruzów, pogiętych belek i osmalonych pni sztucznych drzew, z drugiej strony szły chrzęszczące ławą inne maszyny, łatały poszarpane ściany, łączyły przewody i rurociągi, cukierkowy krajobraz zostawał za nimi nowiutki jak spod igły.

— Niech skonam — wymknęło się Wernerowi. — Niech mnie szlag trafi, Jeśli tak to wygląda rzeczywiście. Toż to piknik, nie wojna!

— Całkiem możliwe — odezwał się Marc — że oni już są na etapie pikniku. Od pięciu godzin mamy zawieszenie broni.

— Ale ich mnóstwo — powiedział Werner wskazując policjantów. — Myślałem, żeśmy ich trochę wybili, a tu sporo jeszcze zostało.

— Zwerbowali nowych — rozstrzygnął towarzysz Marca waląc o podłogę butami. — Myślisz, że tak trudno zostać policjantem? Mundur, pięćset koron tygodniowo — sam bym się połakomił. A za taką akcję leci im grubo ekstra.

— Musielibyśmy wytłuc trzy czwarte “Dziesięciornicy”, żeby wygrać.

— Jasne — odrzekł Marc. — To od początku nie miało sensu.

— Jak to się właściwie zaczęło? — spytał Deogracias. Z głębi kabiny podniósł się drab o ponurym wyglądzie, który zdaje się w nocy wychodził z Wernerem.

— Niewinnie. Na sto osiemdziesiątym ósmym była demonstracja, śmieszna impreza, ludzie szli trzymając się za ręce, śmiali się, żartowali, od czasu do czasu, żeby nie wypaść z roli, skandowali wspólnie hasła. Nic więcej, szedłem z nimi, więc wiem. W pewnym momencie jeden z naszych podszedł do policjanta — policjanci stali z założonymi w tył rękami i przyglądali się — podszedł i zaczął rozmowę. Namawiał go, żeby przyłączył się do demonstrujących. “Jak to byłoby ładnie, gdyby policja choć raz poszła z ludźmi.” Tak powiedział. Stałem od nich nie dalej niż cztery metry, słyszałem każde słowo. Policjant chwycił go za ramiona, tamten próbował się uwolnić, zaczęli się szamotać, szarpać, zdenerwowany policjant zdzielił go pięścią w twarz. Facet upadł, z nosa puściła mu się krew. W ludziach na ten widok jakby się coś odmieniło. Wzięli tego policjanta między siebie, pozostali skoczyli mu na pomoc. W ferworze walki któryś musiał wystrzelić. Potem padły jeszcze dwa strzały, ludzie rozbiegli się, cofnęli, dwóch naszych zostało na placu i ten policjant, mocno widać poturbowany, koledzy pochylali się nad nim, coraz to inny — musiało być z nim niedobrze. Myślę, że połączyli się z Centralą i wezwali lekarza, i kiedy czekali przypatrując się nam spod hełmów, z jednej z kabin wypadł facet z miotaczem i załatwił ich jednym pociągnięciem.

Potem poszło już szybko. Nie wiadomo, skąd nagle wzięło się tyle broni… rzecz jasna zabrano policjantom pistolety, ale widziałem coraz więcej młodych ludzi z miotaczami, którzy porywali za sobą cząstki tłumu i biegli w kierunku bliskich wind, żeby dostać się na sąsiednie poziomy. Zanim nadeszła odsiecz policji, mieliśmy dziesięć głównych poziomów pod kontrolą. Pobiegłem z innymi, przed samymi windami zaskoczyło nas trzech policjantów; tylko jeden zdążył wystrzelić, nim dostali serię… policja sądziła ciągle, że to drobne zamieszki, do których uśmierzenia wystarczy przysłać kilka mundurów z niższego poziomu. Niektórzy nie byli nawet uzbrojeni, z początku kładliśmy ich jak muchy. Dojechaliśmy na sto osiemdziesiąty drugi, już się tam ostro paliło. Ludzie wpadli w amok, przestali myśleć, chcieli tylko strzelać i zabijać. Potem znowu wsiadłem z innymi do wind, zjechaliśmy na sto siedemdziesiąty szósty. Czyli tutaj. Przeskoczyliśmy do dalekich wind, którymi nadjeżdżały posiłki. To było całkiem proste: dwóch naszych stawało przed wejściem i prażyło do środka ledwie generatory otwierały wejście, nie patrząc, kto jedzie i po co. Dalej sami wiecie. Machnął ręką i wrócił na swoje miejsce.

— Dziwna rzecz — powiedział w zamyśleniu. — Próbowałem odnaleźć choćby jednego z tych, którzy wtedy zaczęli — przecież pamiętam ich dobrze — i nie znalazłem żadnego. Jakby się pod ziemię zapadli.

Werner tarł dłonią policzek w zamyśleniu. Marc i jego towarzysz zaczęli zasypiać. W video spiker odczytywał komunikat.

Z komunikatu wynikało, że podpisane zostało zawieszenie broni i że obecnie toczą się rozmowy między przedstawicielami zbuntowanych poziomów a Prezydentem na temat warunków kapitulacji.

— Jacy przedstawiciele? — zastanawiał się mężczyzna w głębi kabiny. Deogracias natychmiast ochrzcił go Ponurym Drabem. — Znasz, Werner, swoich przedstawicieli?

Werner nie znał. W kolejnym komunikacie video ogłoszono, że zbuntowane poziomy zerwały rozmowy.

— Lada chwila zacznie się na nowo — powiedział Werner.

— Chodźmy się przejść — Ponury Drab opuścił na dobre swoje legowisko. — Przyjrzymy się naszym przedstawicielom. Jeżeli w ogóle wrócili, są na pewno gdzieś tutaj.

— Pójdę z wami — zadeklarował się Deogracias.

— Nie, nie zgadzam się — rzekł Werner. — Nie masz broni, więc lepiej poczekaj w kabinie. Uważaj, co leci w video, powiesz nam, jak wrócimy.

Wyszli jednak we trójkę, bo Deogracias się uparł. Korytarz był wypełniony ludźmi; uzbrojeni mężczyźni siedzieli przed kabinami paląc papierosy i spoglądając na przechodzących. Inni rozprawiali między sobą albo rozmawiali z kobietami, które patrzyły na nich z podziwem i troską. Dziewczyny wykonywały przypisaną im od wieków funkcję sanitariuszek: opatrywały rannych, podawały napoje i medykamenty. Parę kroków dalej z przestrzelin w ścianie wyciekała woda, rozlewając się szeroko w poprzek korytarza. Leżały w niej trupy o twarzach nakrytych kawałkami papieru.

Nieco dalej natknęli się na dziewczynę rozdającą zawinięte w nieprzezroczystą folię porcje.

— Co to jest? — pytał jeden z mężczyzn rozwinąwszy folię.

— Niech pan nie grymasi — powiedziała dziewczyna rozglądając się. Wszyscy dookoła już jedli. Werner dotknął jej ramienia.

— My też jesteśmy głodni. Nie jedliśmy od wczoraj.

— Mają panowie talony?

— Co takiego?

— Talony. Przed chwilą je rozdawano. Werner wściekł się.

— Nie mamy żadnych talonów! Bijemy się o głodzie od wczoraj uczciwie narażając życie i w zamian za to nie zasługujemy nawet na porcję surogatu imitującego jedzenie! Niech mnie diabli porwą, jeżeli będę się bił drugi dzień o pustym żołądku!

— Proszę im wydać po jednej porcji, zasłużyli na nią — odezwał się z tylu męski głos. Za nimi stał czarnobrody mężczyzna w błyszczącej czarnej kurtce, który wczoraj rozlokowywał po kabinach.

— Nie ma niebezpieczeństwa — powiedział Werner wskazując miotacz. — Ręka pana zaboli.

— Proszę się o mnie nie troszczyć — skwitował uwagę czarnobrody. Wzięli po porcji i usiedli pod ścianą. Jedli porowatą substancję o lekko słonawym smaku — ale nie chleb — i popijali wyciekającą ze ściany wodą, którą Deogracias przyniósł w pożyczonym kubku.

— Widziałeś go przedtem? — spytał Werner Ponurego Draba.

— Wczoraj pierwszy raz.

— Dba o ludzi jak może.

Podczas ich rozmowy czarnobrody przechadzał się wielkimi krokami. Raz czy dwa spojrzał na nich spode łba, po czym wrócił do swojej przechadzki. Werner śledził z uwagą każdy jego krok.

— Przepraszam — zagadnął — że płoszę panu myśli. Słyszał pan najnowszy komunikat video?

— Wszyscy słyszeli — powiedział czarnobrody zimno. — I co z tego?

— Nie wie pan przypadkiem, co za durnie zerwali rozmowy z Prezydentem? Jak się ruszy policja z dołu, nie wytrzymamy nawet dwóch godzin.

— Nie pańska sprawa — uciął czarnobrody.

— Nie byłbym tego taki pewien. Nie moja? Nie nasza? — wykonał półkolisty ruch ręką. — Więc czyja?

— Stoimy pod bronią, żeby wytargować lepsze warunki.

— Czego żądamy mianowicie?

— Podziału “Dziesięciornicy”. Odgrodzimy zdobyte poziomy od reszty i na nich zamieszkamy.

— Ale po co? Przecież to nie ma sensu! Zresztą, odetną nam od razu dopływ wody i energii…

— To my im odetniemy chłodzenie.

Werner odłożył miotacz i ukrył twarz w dłoniach. Raptem wstał.

— Ale ja tego nie chcę! Przez cały wczorajszy dzień zabijałem ludzi nie wiedząc, czemu to służy, nie wiedziałem, o co walczę — ale w każdym razie nie o to przecież, nie o to!

— To pańskie zdanie — powiedział czarnobrody. — Niech pan nie mówi za innych.

— Ale wszyscy tok myślą. Niech pan spyta jego — wskazał siedzącego pod ścianą Draba. — Albo jego. Jego. Jego — mówił pokazując mężczyzn pod ścianą. — Wszyscy myślą tak samo.

Po twarzy czarnobrodego przeleciał skurcz gniewu.

— Wystarczy tych fanaberii — powiedział. — Wracaj do szeregu.

Spod ściany podniósł się Ponury Drab ze złymi błyskami w oczach. Lufę miotacza opierał o zgięte przedramię.

— Nas jest dwóch, przyjacielu — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Zobaczymy, kto stanie za tobą.

Czarnobrody jakby go nie widział. Krokami ani dłuższymi, ani krótszymi niż podczas przechadzki zbliżył się do stojącego nieruchomo Wernera, jego prawe ramię zatoczyło w powietrzu łuk i kolba miotacza ze straszliwą siłą ugodziła Wernera w głowę. Werner padł na korytarz bez czucia. Ponury Drab przyglądał się tej scenie z kamienną twarzą.

“Czemu nie strzela, czemu nie strzela” powtarzał w myśli Deogracias jak rozpaczliwe zaklęcie. Spojrzenie czarnobrodego spoczęło na nim przez moment; w tej samej chwili pociemniało mu przed oczami. Jak gdyby potworna łapa nakryła jego mózg, wyzuty nagle ze wszystkich myśli, niezdolny do podjęcia najbłahszej decyzji. Korytarz, siedzący pod ścianą mężczyźni, leżący Werner i stojący bez ruchu Ponury Drab zaczęli wirować wokół czarnobrodego, który nie spuszczał z nich gorejących oczu, wirowali coraz szybciej, aż stali się jednostajnie szarą smugą. Raptem wirowanie ustało. Czarnobrody zdjął wzrok z Deograciasa i skierował się w stronę Ponurego Draba.

“Strzelaj — błagał go Deogracias. — Strzelaj wreszcie!”

Ale Ponury Drab stał wyprostowany, nieruchomy, z miotaczem wycelowanym prosto w pierś czarnobrodego, który zbliżał się nieludzko spokojny, aż podszedł całkiem blisko. Sięgnął lewą ręką i ostrożnie wyjął Ponuremu Drabowi miotacz z drewnianych rąk. Następnie jego prawe ramię znowu zatoczyło łuk i jak przedtem Werner, tak teraz Ponury Drab zwalił się bezwładnie na pokład. Czarnobrody kopnął go z pogardą, coś w rodzaju krzywego uśmiechu pojawiło się na krótko na jego twarzy. Wykonał zwrot, uśmiech ustąpił miejsca uprzejmemu zdziwieniu.

Naprzeciwko stał Deogracias z miotaczem Wernera w dłoniach.

— Zostaw, chłopcze, tę zabawkę — powiedział czarnobrody prawie łagodnie. — To nie dla ciebie.

“Odłóż miotacz, rozkazuję ci.”

“Spokojnie, Deogracias. Spokojnie. Nie ma się czego bać.”

“Odłóż miotacz!”

“Spokojnie. Tylko spokój… ”

Wybiegły sobie ma spotkanie dwa encefaliczne żywioły i zwarty się jak dwa płomienie, niebieski i czerwony. Pierwszy, ćwiczony przez lata, zasobny w engramy zła, drugi dysponujący tylko naiwną ciekawością i ufnością do świata. Jak długo mógł trwać ten nierówny pojedynek?

Czarnobrody ruszył z miejsca krokiem nie za szybkim, ale i nie za wolnym. Na jego twarzy znów zagościł uśmiech.

“Rozkazuję ci odłożyć miotacz.”

Zbliżał się coraz bardziej. Na krok przed Deograciasem zatrzymał się i nie przestając się uśmiechać wyciągnął rękę po broń. Płomień wystrzału odrzucił go na kilka metrów, gdzie za progiem bezmiernego zdumienia czekała nań ciemność i cisza, cisza i ciemność.

Świat znowu zamienił się w wirującą obłędnie tarczę. Miotacz wysunął się z rąk Deograciasa, a on sam opadł na kolana i runął twarzą na posadzkę.

Загрузка...