Czy to zdarzyło się rzeczywiście? A może śni kolejny zły sen, potworny koszmar, który zaraz po przebudzeniu rozwieje się, przepadnie, utonie w gąszczu spraw przyniesionych przez nowy dzień? Stojąc nad ciałem Deogracias zapragnął z całej duszy, żeby sytuacja ta okazała się nocnym majakiem, po którym rano nie zostanie śladu.
— Wstawaj, Corn — powiedział — nie wygłupiaj się.
Dawniej, jeszcze przed hibernacją Deogracias wiele razy przychodził wcześnie rano do kabiny Doogana, nieodmiennie zastając go w instarze. Siadał w fotelu i przyglądał się śpiącemu. Na jego oczach Doogan budził się — tak byłą niemal zawsze — lecz nie podnosił powiek. Pozorował szczególnie głęboki sen właśnie wtedy, kiedy już wiedział, że znajduje się pod obserwacją. Wytwarzało się między nimi coś w rodzaju zawodów, kto kogo przetrzyma; z reguły Deogracias zniechęcał się szybciej.
— Wstawaj, Corn — mówił — przecież to nie ma najmniejszego sensu. Albo:
— Nie wygłupiaj się. Corn. Przecież widzę, że nie śpisz.
Doogan zdawał się nie słyszeć ani słowa, pogrążony we śnie najgłębszym z możliwych. Ale po kilku sekundach rola przekraczała jego siły: uśmiechał się leciutko i wtedy wiadomo było na pewno, że zaraz zerwie się raptownie i będzie próbował dosięgnąć intruza z instara, wykrzykując jednocześnie:
— Ty pało! Nikt cię nie nauczył, że nie wolno budzić człowieka bez powodu? W dodatku w środku nocy! Wiesz, pało, kiedy się położyłem?
Czasem dodawał:
— Ty masz pomysły!
Albo:
— A gdybym był z panienką?
I zaraz wstawał, mył się, potem coś jedli, gdzieś szli. Więc teraz Deogracias, choć nie poznał własnego głosu, oczekiwał na uśmiech poprzedzający odżywkę typu:
— Ale cię nastraszyłem, nie ma co!
Albo:
— Masz rację, chodźmy stąd, znudziło mi się to leżenie na zimnej płycie.
Mijały minuty, a Doogan ciągle nie mógł się zdecydować. Jego upór zaskoczył Deograciasa. Normalnie chyba i próbowałby go budzić, ale teraz, kiedy Doogan wyraźnie nie zdradzał ochoty do zabawy — nie miał odwagi go dotknąć. Zlekceważony, odtrącony odszedł w kierunku legowiska gubiąc po drodze resztki nadziei.
Miejsca, gdzie rozścielił miękkie pakuły, oczywiście w ciemności nie odnalazł; kilkakrotnie potykał się o leżącewokół pudła i to przypomniało mu o celu poszukiwań. W końcu zwalił się byle gdzie, nie zważając na niewygodę. Po pewnym czasie — jak długim? — podniósł się i zaczął i ustawiać wokół siebie barykadę z pustych pudeł. Później i znowu legł ma jakichś szpargałach.
Pierwsza świadoma myśl, jaka narodziła się w nim od wieków, brzmiała: “Zabiłem go.” Powtórzył ją kilka, razy, zanim dotarło doń jej prawdziwe znaczenie. Chłodna konstatacja faktu uspokoiła go nieco. Zdziwił się: z trzech śmierci, które zadał, tylko ta go obeszła.
Zaczynało szarzeć. Zbliżający się świt sprawił, że gwiazdy nad głową Deogra ciosa przygasły, wyblakłe światła nadal paliły się nad zespołami Czerwonego Poziomu, ale głosy i muzyka ucichły. Bez ich towarzystwa Deogracias poczuł się nagle zupełnie opuszczony.
“Zabiłem go — pomyślał. — Nie do wiary.”
W szarawym powietrzu zaczynały rysować się czarne, kanciaste kształty pudeł. Deogracias odważył się wychylić spoza nich, by spojrzeć na pole nocnych zmagań, ale niczego nie dostrzegł — było jeszcze zbyt ciemno. Wbijając w ciemność oczy odniósł wrażenie, że wokół ciała Doogana czerń jest o wiele bardziej skondensowana. Ustępująca noc czepiała się przedmiotów, zakamarków, myśli.
“I tak do nas przyjdziesz — odebrał mocny, bliski sygnał. — Co się odwlecze, to nie uciecze.”
Przerażony miotnął się za barykadę, przywarł do niej tak raptownie, że aż się zakołysała, a kilka pudeł runęło z hałasem w dół.
“Powinieneś przyjąć propozycję Marxa. Wiesz przecież, że nie masz innego wyjścia.”
Nie od razu zwrócił uwagę, że sygnał nie pochodzi od Doogana. Zbrodnię, którą popełnił, popełnił w obecności świadków.
“A może to jeszcze do ciebie nie dotarło?”
Robak na szpilce. Wiedział, że jest to zwrot na określenie sytuacji bez wyjścia, słyszał go od Doogana. Robak na szpilce.
“Przestań się zamartwiać. Pokonałeś go w uczciwej walce. To nie zbrodnia.”
“Był moim przyjacielem.”
“Już nie. Ostatnio trochę się zmienił. Ty byłeś dla niego jedynie obiektem stanowiącym przedmiot Zadania. Uważaj: przedmiot.”
“To wasza zasługa. Poszczuliście go przeciwko mnie, a teraz, kiedy zginął, próbujecie zohydzić go w moich oczach,. Po co? Żeby uratować z Zadania, co się da?”
“Zohydzić — nie. Chcemy, żebyś poznał prawdę, to wiele ułatwi. Co do Zadania — zgoda. Przejął je już kto inny.”
“Ty?”
“Ja. Rozdzielam Zadania, koordynuję, ustalam sposoby, zatwierdzam korekty — ale też niekiedy wykonuję coś osobiście. Poznajmy się: nazywam się Boskersq. To znaczy tak nazywa się ciało, w którym aktualnie goszczę. Na razie niech ci to wystarczy.”
“Nie da się go uratować?”
“Marxa? Nie. Śmierć pozostała jednym ze zjawisk, które nadal kpią sobie z naszych usiłowań. Nie chce dać się oswoić. Szanuj śmierć — jest prawdziwa. Jest ideałem egalitarności.”
“Zdaje się, że jesteście dość gorliwymi zwolennikami demokracji pojmowanej w ten sposób.”
“Och, nie wierz video. My z reguły nie zabijamy, doprowadzamy was tylko do sytuacji, w której zabijacie się sami.”
“Według ciebie to jakaś różnica?”
“Podstawowa. O ile się nie mylę, to ty położyłeś Marxa, nie ja.”
“Ale ty do tego doprowadziłeś. Zezwoliłeś na to. Pozbawiłeś mnie wyboru. Zgodziłeś się na tę śmierć, a kto wie, czy jej nie zaplanowałeś. Tak, to nawet prawdopodobne: zleciłeś Dooganowi Zadanie, którego nie był w stanie wykonać. Wiedziałeś o tym, użyłeś go jako pionka w rozgrywce wyższego rzędu — ktoś dostał inne Zadanie, w którym to zlecone Dooganowi stanowiło jedynie fragment. Niepowodzenie Doogana warunkuje sukces sprawy ważniejszej.”
“Mniej więcej.”
“Na tym polega Gra?”
“Nie wyłącznie. Z grubsza w Grze chodzi o to, aby wywołać w mikrospołeczeństwie »Dziesięciornicy« jak najwięcej konfliktów — przez stosowanie mniej czy bardziej wyrafinowanych sztuczek socjotechnicznych. Nie każdy konflikt cieszy nas jednakowo — kryteriami naczelnymi są widowiskowość, gęstość zdarzeń i zaskoczenie wynikające z przyjęcia i zrealizowania określonego rozwiązania. Przyznasz, że to rodzaj Sztuki; notabene atrakcyjnej i angażującej nie gorzej od hazardu. W Grze giną również członkowie Ekipy — i dla grających, i dla tych, którymi się gra, stawka jest jednakowo wysoka: życie.”
“Więc »Dziesięciornica« nie jest statkiem kosmicznym wracającym po dwustu pięćdziesięciu latach podróży, lecz śmigającym poprzez Wszechświat pudłem, które Ekipa traktuje jak… jak kasyno!”
“Coś w tym guście. Z tym, że to kasyno stoi w miejscu. Wisi w przestrzeni, zaś symptomy międzygalaktycznego lotu symuluje od pewnego czasu specjalna aparatura. O pół godziny lotu waszą rakietką znajduje się Biała Kula, w niej mieści się centrum sterowania, rejestratory, centrum transmisyjne i jeszcze kilka innych rzeczy.”
“Przekazujecie transmisje z »Dziesięciornicy«? Na Ziemię? Czy wy jesteście normalni? Czy ci, co włączają tam odbiorniki video — jeszcze czują po ludzku?”
“Trzeba było od tego zacząć. Owszem, jesteśmy ludźmi — w tym sensie, że pochodzimy z Ziemi lub ziemskich kolonii. Ale musisz sobie uświadomić, że od odlotu »Dziesięciornicy« minęło tutaj sporo czasu. Kosmos przestał ludzi interesować, co było do wyjaśnienia wyjaśniono bez was, a na całą resztę machnięto ręką. Cywilizacja poszła w kierunku ludyczności, rozrywek, widowisk, wyrafinowanych gier o różne, najczęściej wysokie stawki. Ludzkość przekształciła się w zbiorowisko wysoko wyspecjalizowanych perfekcjonistów, nieustannie rozgrywających ze sobą mecze — w rozmaitych wariantach. Taka zmiana zainteresowań wpłynęła rzecz jasna na kulturę i sztukę; na naukę. Nie oparła się jej również etyka. Śmierć — przy całej przynależnej jej z racji nieodwracalności powadze — traktowana jest bardzo zwyczajnie. Życie jest coś warte dopóty, dopóki się wygrywa lub dopóki można się odegrać. A że pozostał w nas instynkt samozachowawczy, przeto nawet przy obustronnej akceptacji wyniku rozgrywki i wynikających stąd konsekwencji dochodziło do rozbieżności odnośnie wyegzekwowania stawki. Na ulicach miast, w miejscach użyteczności publicznej, w powietrzu, pod wodą i w kosmosie dochodziło do scen, które dzięki zaangażowaniu po obu stronach całej nowoczesnej techniki cieszyły oczy przygodnych obserwatorów feerią barw i imponowały niebanalnym przebiegiem. Ktoś wreszcie wpadł na pomysł, żeby to aranżować, że ludzie zechcą to przeżyć nie ryzykując głową.”
“Ale przecież nie wszyscy fascynujecie się hazardem. Czy nikt już nie żyje normalnie w tej wynaturzonej społeczności?”
“Chcesz uratować z twoich wyobrażeń, co tylko możliwe? Nie wszyscy, oczywiście, ktoś przecież musi pracować, nadzorować, rządzić. Ale zjawisko należy rozpatrywać w skali, ogólnoplanetarnej. Dla zaspokojenia potrzeb powstały specjalne ekipy boixów, socjokaskaderów zajmujących się produkcją intryg dla tych, co nie mieli ochoty albo możliwości bawić się samodzielnie. Z biegiem czasu ludzkość podzieliła się na dwie części: mniej liczną — boixów, i resztę, stanowiącą zarazem odbiorców i uczestników spektakli. Wśród nich działali boixowie generując konflikty. Najbardziej wyrafinowane spektakle powstały jednak z konfrontacji dwóch albo więcej ekip boixów: były najbardziej zajmujące, zyskały największą popularność. Gra na »Dziesięciornicy« narodziła się z pomysłu, by terenem akcji boixów uczynić konkretną, najlepiej egzotyczną społeczność. Mieliśmy zamiar społeczność tę wystylizować, ale okazało się to zbędne — wyręczyła nas »Dziesięciornica«.”
“Nie mieliście skrupułów?”
“Dlaczego? Wracając na Ziemię deklarowaliście tym samym chęć podporządkowania się obowiązującej etyce, zwyczajom, kulturze. Manipulując społecznością »Dziesięciornicy« zyskiwaliśmy od razu wielką autentyczność plus spotęgowanie możliwości kreacyjnych. To obiecywało efekty. W dodatku zmodyfikowaliśmy założenia: zamiast koncentrować się na rozgrywce między ekipami postanowiliśmy uczynić z niej tło, zaś jako cel — wspólny i nadrzędny — przyjąć wygenerowanie sytuacji odpowiadających możliwie precyzyjnie przyjętym no początku kryteriom. Widowiskowość, gęstość zdarzeń, element zaskoczenia.”
“Jak reagują na wasze transmisje widzowie? Nie protestują przeciw temu, co tutaj wyczyniacie? Chyba dowiadujecie się jakoś, co myślą o tym wszystkim?”
“Czekaj, nie powiedziałem jasno o pewnych szczegółach technicznych. Przede wszystkim transmisja odbywa się nie w tę stronę, w którą działa wasze video. W naszym przypadku to odbiorca — nie widz, a właśnie odbiorca — transmitowany jest do Białej Kuli. Rejestratory zawierają kopie tego, co wcześniej wydarzyło się na »Dziesięciornicy«, oczywiście po odpowiednim zmontowaniu. Teraz odbiorcy wcielają się w wybrane wcześniej postacie. Każda z nich jest w stanie pomieścić praktycznie nieograniczoną ilość kanałów. Kiedy wszyscy są na swoich miejscach, rozpoczyna się projekcja. Uczestnictwo w niej angażuje wszystkie zmysły oraz psychikę, świadomość, podświadomość, intuicję — jednym słowem iluzja doskonała.”
“Powiedziałeś: odbiorcy wcielają się w postacie. Jak to się dzieje?”
“Za pomocą aparatury o działaniu zbyt zawiłym, by teraz je tłumaczyć, lokujemy poszczególne osobowości obok siebie. Do Białej Kuli przybywają one jako czyste, wypreparowane umysły, przesłane w postaci wiązek promienistych. Metoda jest tak pomyślana, że mimo wielkiego upakowania wyklucza kontakt między nimi, narzucając jednocześnie złudzenie autentyczności wrażeń i decyzji. Samowolne opuszczenie postaci przez odbiorcę nie jest jednak możliwe.”
“Czy to znaczy, że nie jest możliwe w ogóle? Mówiłeś, że Boskersq to tylko nazwisko ciała, w którym aktualnie przebywasz. To »aktualnie« daje mi do myślenia. Co się stało z właścicielem?”
“Mylisz podłączenie odbiorców do kanałów mózgowych kopii, które tkwią w rejestratorach, ze zmianą ciała, zachodzącą rzeczywiście. Opuszczenie ciała przez umysł, swego rodzaju wyjście z siebie, jest od dawna opanowane, nawet bez aparatury wspomagającej. Stanowi jednak wśród boixów najwyższy stopień wtajemniczenia i przede wszystkim jest bardzo bolesne. Tu również istnieje bariera immunologiczna: ciało stara się odrzucić lewitujący umysł, zwłaszcza jeśli jest zamieszkane. Chcąc opanować taki organizm trzeba najpierw zwalczyć właściciela, jak ja zwalczyłem Boskersqa. Przez kilkadziesiąt minut opanowany organizm stanowi jakby mieszaninę dwóch osobowości, przy czym proporcje z każdą minutą zmieniają się na niekorzyść właściciela.”
“Nie odpowiedziałeś, jak na widowisko boixów reaguje opinia społeczna. Nie wszyscy przecież akceptują taką metodę postępowania, nie wszyscy chcą być zabawiani w ten sposób. Są chyba jeszcze uczeni, artyści, politycy, ludzie myślący trzeźwo — nie protestują przeciw waszym wyczynom?”
“Jeśli tak, to najwyżej ekscentrycy, ale i oni robią to bez głębszego przekonania. U prapodstaw Gry tkwią reportaż aktywny i teatr sterowany — reszta to ewolucja. Obydwa polegały na założonej i bardzo daleko idącej ingerencji w rzeczywistość. Reporter gromadząc materiał faktograficzny zawsze w jakimś stopniu oddziaływał ma podmiot swych zainteresowań — na jego przyszłe, a nawet bieżące losy. To było wiadomo już na początku XX wieku. Krótko po starcie »Dziesięciornicy« rozwój reportażu uczynił z osoby reportera głównego bohatera zdarzeń — za cenę zabiegów nie zawsze zgodnych z obowiązującą wtedy etyką. Autor reportażu mając w ręku wszystkie nici mógł nimi dowolnie manipulować, wywołując fakty, które czyniły jego dzieło sensacyjnym i wcale nie mniej autentycznym. Budziło to oczywiście wiele sprzeciwów, zaś autorzy dzieł reportażowych — nazwa ta stopniowo zanikła — byli za skutki swych działań skazywani nawet na śmierć.
W międzyczasie eksperymenty teatralne doprowadziły do powstania grup, które inscenizowały określone sytuacje na ulicach, w środkach komunikacji, w budynkach użyteczności publicznej itd. Spektaklem, który wszedł na stałe do historii sztuki, stała się »Bójka na stadionie w Rio«. Trupa licząca około stu autorów wywołała podczas meczu futbolowego bójkę na trybunach; uczestniczyło w niej kilkanaście tysięcy kibiców. Po zakończeniu meczu doszło do zamieszek, a następnie do walk ulicznych w mieście. W rezultacie jedna z dzielnic została kompletnie zdewastowana, zginęło kilkuset ludzi. Na parę tygodni przedtem miejscowa prasa literacka ogłosiła w odcinkach scenariusz »Bójki«, według którego dość dokładnie przebiegły późniejsze wydarzenia. Pościg międzynarodowej policji za autorami i wykonawcami trwał przez wiele miesięcy; zostali oni w większości ujęci i skazani. Taki był początek, tacy prekursorzy.”
Deogracias rejestrował słowa i obrazy przesyłane przez Boskersqa i w pewnym momencie uświadomi] sobie, że choć znaczenia i przeznaczenia pewnych pojęć oraz rzeczy znikąd nie mógł znać, ponieważ nigdy się z nimi nie zetknął, to jednak znakomicie rozumiał emisję Boskersqa, orientując się błyskawicznie w najbardziej specjalistycznych i zawęźlonych kontekstach. Indagowany Boskersq potwierdził, że to jego sprawka.
“Znaleźli się rzecz jasna kontynuatorzy nurtu »socjokaskaderów z Rio«, jak nazywały ich środki masowego przekazu. Po »Bójce« powstały szybko następne scenariusze, finansowane przeważnie przez multimilionerów, zaangażowanych czasami w akcję osobiście. Dochodziło do konfliktów międzynarodowych; po zrealizowaniu w Afryce scenariusza »Bombardowanie«, w wyniku czego zostało zrównane z powierzchnią Ziemi półmilionowe miasto i omal nie doszło do wojny światowej — rządy większości państw doszły do porozumienia w tej sprawie. Socjokaskaderom wydano bezpardonową walkę. Pod koniec XXII wieku wytępiono ich prawie doszczętnie i wkrótce o Ich działalności zapomniano. Trzeba było dalszych trzech stuleci, by wrócono do starych obiecujących wzorów… Minął jednak czas, zmieniły się gusty, poszła do przodu technika i świadomość, więc i wyobraźnia. Wzrosły wymagania — już nie wystarczyło pokazać, trzeba było pójść dalej: dać przeżyć.”
“I umożliwiła to epoka totalnego hazardu?”
“Właśnie. Z tym, że cyzelowane w XXII wieku do połysku scenariusze zostały praktycznie wyeliminowane. Zostały po nich prowizoryczne założenia, od których nieraz w trakcie realizacji odstępowano. Zgodnie z duchem czasu uznano, że najlepszym reżyserem i scenarzystą w jednej osobie jest los, przypadek — dzięki temu powstawały rozwiązania dramaturgiczne, o jakich nikt nie śnił do tej pory. Nasi uczeni nie protestują przeciw metodzie, ponieważ w ich świadomości nie jest ona niczym zdrożnym. Cała filozofia nauki opiera się obecnie na teorii deformacji rzeczywistości.”
“Przecież to bez sensu. Metoda badawcza oparta na programowej deformacji to brak metody!”
“Pozornie. Wszystko jest deformacją, jak powiedział Wendt. Powiem ci, jak pracują wasi uczeni, gdy dostaną do zbadania próbkę nie znanego minerału. Najpierw szlifują ją, oglądają pod mikroskopem, trawią zgład setkami odczynników chemicznych. Każde z tych działań to nic innego jak niewiarygodne odkształcenie badanego obiektu. Delikatne struktury wskutek zadanych im tortur tracą tożsamość — stąd fałszywe wyniki. »Uczony zachowuje się jak słoń w składzie porcelany« — kto to powiedział — Eddington? Jeans? Nieważne. Dopóki traktowano w ten obcesowy sposób zjawiska mało skomplikowane, wyniki utrzymywały się w granicach błędu. Ale na jakimś etapie przestało to wystarczać — trzeba było nowej filozofii. Deformacja została zalegalizowana jedynie formalnie, bo czymże były i są wszelkie eksperymenty, jeśli nie przypadkowymi wycieczkami, atakami na ślepo?”
“Nie widzę związku.”
“Trochę cierpliwości. Wniosek, który stąd wynika, poznano bardzo wcześnie: nie ma obserwatora obiektywnego, nie ma obserwacji obiektywnej. Obserwacja to już interpretacja. Wendt powiedział: nie ma obserwacji wiarygodnej. Obserwowanie wiąże się z tak znacznym przekształceniem obiektu obserwacji, że wyniki tego są prawie bezużyteczne. Wendt uogólnił zasadę Heisenberga i stwierdził, że jakiekolwiek działanie oznacza koniec jednej rzeczywistości i powołanie do życia innej. Życie jest nieustanną kreacją — nawet choćby nie miało tego zamiaru, zaś jeśli go przejawia — jest zawsze kreacją rzeczywistości odmiennej od zamierzonej.”
“Chodzi ci o to, że gromadzenie materiału dokumentalnego już narusza czystość dokumentowanej sytuacji? Że reporter to mimowolny kreator nowego świata? Z marginesu zawężonego do granic możliwości wy uczyniliście normę: skoro rzeczywistość i tak jest deformowana, bez względu na nasze chęci, to rozmiar wprowadzanych perturbacji nie ma już znaczenia. To ma sankcjonować interwencję na »Dziesięciornicy« — czy tak?”
“Działanie dyskretne wcale nie daje większych efektów artystycznych ani badawczych niż wejście w sam środek z butami. Wręcz przeciwnie. W sztuce boixów do tego stopnia gwarantuje to efekt, że inne kryteria przestały się liczyć. Widowisko musi trwać, a widz, który w nim uczestniczy, musi odejść zaspokojony. Widz nade wszystko. Wszystko dla widza, nic bez niego. Wyeliminowanie Dyerxa Drugiego było spowodowane między innymi decyzja odbiorców, którzy się weń wcielili na czas spektaklu. Rozczarował ich. Choć go bardzo lubiłem, musiałem wyłączyć go z Gry.”
“Intryguje mnie, czemu tak bardzo komplikujecie sobie życie, skoro przy waszej technice istnieje na pewno możliwość sterowania wszystkimi mózgami »Dziesięciornicy« w dowolny sposób. Po co giniecie, skoro wystarczy siedzieć, przyglądać się i rozkazywać, co się ma wydarzyć?”
“Fantomatyka centralna jest — jako niewidowiskowa — zakazana przez Reguły. Wolno natomiast ingerować za pomocą encepola — boixowie spędzają wiele lat na ćwiczeniach, które wyrabiają w nich umiejętność generacji encepola w sposób dla zwykłego śmiertelnika, nawet współczesnego, nieosiągalny. Dawniej dotyczyło to raczej ciała i nosiło nazwę sportu. Nic nowego pod słońcem.”
“Ale sportowcy zdaje się nie wykorzystywali swych umiejętności przeciw słabszym.”
“Analogia ze sportem grzeszy brakiem precyzji: działanie encepola można powstrzymać siłą woli. A poza tym inne czasy, inne obyczaje… ”
“O ile dobrze zrozumiałem, Grę prowadzą dwie ekipy boixów. Co stanowi o różnicy między nimi?”
“Gra stanowi przykład dialektyki: jedna z ekip usiłuje doprowadzić do kompletnego rozprzężenia i chaosu, druga stara się temu przeciwstawić. Zwykle jedna ekipa »robi« Grę, druga jej przeszkadza. Na »Dziesięciornicy« rola ekipy opozycyjnej została mocno ograniczona — takie były założenia; jednak o całkowitym jej wyeliminowaniu nie ma mowy. Dysponując znaczną przewagą techniczną Ekipa mogłaby zakończyć Grę w ciągu doby — a przecież nie o to chodzi. Dlatego Ekipa musi sobie utrudniać Grę; rola Keikena i jego ludzi polega przede wszystkim na podtrzymywaniu tego słabego przeciwnika, z jakim przyszło nam współpracować, aby nie skapitulował, nim odbiorcom znudzi się widowisko. Temu samemu służy zbiór przepisów ograniczających naszą swobodę działania, zwany Regułami. W pewnym stadium Gry uznaliśmy też za stosowne zapoznać z jej tajnikami Prezydenta Laveersoną.”
“Prezydent wie wszystko?”
“Nie. Wie dokładnie tyle, by wierzył w możliwość zwycięstwa i w Dwukolorowych. Jego wiara jest jednym z warunków Gry.”
“Czy Keiken to jego sojusznik?”
“Keiken został poddany lekkiej korekcie osobowości w celu wzmocnienia predyspozycji, których wymagała jego rola w Grze. Po zabiegu stał się trochę autokratyczny i niekiedy za bardzo identyfikuje się ze Zbiorowością, lecz Gra tylko na tym zyskuje. Spory między nami rozstrzyga Trybunał, i Keiken, i ja uznajemy jednak nadrzędność widowiskowości, gęstości zdarzeń i elementu zaskoczenia. Do tego dochodzą liczne kryteria estetyczne. W sensie akceptowania ich jesteśmy jednością.”
“Wystarczy. Nie akceptuję waszych metod. Jesteście dla mnie uosobieniem najbardziej wyrafinowanego, inteligentnego, imponującego i przebiegłego zła. Nie przyłączę się ani do ciebie, ani do Keikena. Wybijcie to sobie z głów.”
“Spotkała mnie kara za nadmiar uprzejmości. Zdajże sobie wreszcie sprawę, że nie masz innego wyboru. Po pierwsze dlatego, że »Dziesięciornica« traktuje cię jako tego samego rodzaju zagrożenie co nas. Dzięki umiejętności emanacji i koncentracji encepola przestałeś być człowiekiem — dla nich. Stałeś się potworem, który zabija. Tu już nie ma dla ciebie miejsca. Nie przestaną się ciebie bać, póki się ciebie nie pozbędą.”
“A po drugie?”
“Twoim ojcem był Medicus, prawda, Dzięki niemu jesteś, jaki jesteś: Stworzył cię na obraz i podobieństwo ideałów, w które wierzył. Kochał cię. Nigdy nie uznałeś tej miłości, uważałeś ją za coś tak wysoce niestosownego, że aż wstrętnego — a jednak była to miłość. Może ostatnia w twoim życiu. On kochał cię bardziej niż samego siebie.”
“Kochał?!”
“Zginął, żeby cię uratować.”
Długa chwila kompletnej martwoty umysłowej. Świt: ciemny kształt ciała Doogana rozciągniętego na płycie. Gęstość zdarzeń. Widowiskowość. Element zaskoczenia.
— Nie! — krzyknął. — Nie w ten sposób, do diabła!!!
“Po trzecie — kontynuował Boskersq — w niewielkiej odległości stąd widzę dziesięć odzianych w srebro postaci. Są uzbrojone. Mają na twarzach przyłbice. Idą tutaj.”
Deogracias zobaczył ich także — oczami Boskersqa. Pięć srebrnych sylwetek. Kilkadziesiąt metrów z tyłu posuwała się druga grupa. Toczyli przed sobą niewielkie aparaty i zmierzali prosto na trupa Doogana.
“To detektory Banowskiego, czułe i dokładne. Dzięki nim będą tutaj najdalej za pięć minut. W zamian za pomoc nie żądam od ciebie natychmiastowej deklaracji — zagrożenie odbierze jej autentyczność. Przeniosę cię stąd i dam ci inne ciało; jeśli zdecydujesz się kiedyś, wystarczy, byś pomyślał imię mojego ciała: Boskersq. Zapamiętałeś? I dodatkowo jeszcze, że jesteś gotów.”
Dwie grupy srebrnych rycerzy podchodziły coraz bliżej. Kiedy wypadły z pustego o tej porze pasażu na płytę za cichym już zupełnie teatrzykiem — tancbudą, resztki sylwetki Deograciasa rozpłynęły się wolno w chłodnym powietrzu. Wodząc uparcie dookoła trupa Doogana tępym ryjem czujnika jeden ze srebrzystych wykrzyknął niewyraźnie:
— Cholera! — w jego głosie brzmiało najskrajniejsze zdziwienie. — Nie ma sygnału!
Nadbiegła druga piątka, następny metalowy ryj począł obwąchiwać twarz Doogana.
— Nie ma — potwierdził drugi zniekształcony głos. — Dwadzieścia metrów stąd urwał się jak nożem uciął. Stali, nagle bezradni, nie wiedząc, co począć.
— By to najjaśniejszy szlag! — jeden ze srebrzystych grzmotnął miotaczem o płyty. — Że też zawsze zdążą wcześniej wykitować!
To się zaczęło wtedy, kiedy uwierzyłeś w moc słowa. Kiedy zrozumiałeś, że słowo może być okrutniejsze od miecza, wydawało ci się, że wiesz już wszystko, co wiedzieć powinieneś — wypełniała cię wielka radość, bo czułeś w sobie nadludzką silę, zdolną przenosić góry.
Wziąłeś ze stołu starą księgę pod pachę i poszedłeś po radę do siwego starca, o którym mówiono, że mędrszy jest od wszystkich filozofów. Zastałeś go, gdy siedział na wielkim kamieniu, wystawiwszy do słońca pożółkłe kikuty. Jego niebieskie, wypłowiałe oczy przyglądały ci się spokojnie. Jego pomarszczone, żabie usta okolone długą, siwą brodą uśmiechały się bez wyrazu. Dał znak, że możesz mówić.
— Kłaniam ci się nisko, czcigodny starcze — powiedziałeś. — Wieść niesie, żeś najmędrszy z mądrych, dlatego przyszedłem z odległych stron, aby prosić ciebie o radę.
Starzec słuchał i nie przerywał ci.
— Odkryłem w sobie silę tak wielką, że gdybym chciał, mógłbym odwalić błękitną czarę niebios, by zobaczyć, co jest dalej. Mógłbym zadzwonić w Księżyc, by jeszcze długo W noc dzwonił perliście i cicho. Mógłbym…
Przerwałeś, bo wydało ci się, że starzec wykonał jakiś niechętny ruch. Jakby nie całkiem, nie do końca wierzył w twoje zapewnienia.
— Mógłbym to wszystko, naprawdę! Wiem już wszystko i umiem co trzeba, więc mógłbym…
— Wszystkiego wiedzieć nie sposób — odezwał się starzec. — W poznaniu nie ma bariery. Kto ją widzi, ten za prawdziwą wiedzę przyjmuje ułudę.
— Ale ja naprawdę mogę wszystko! Posiadłem władzę nad słowem, ostateczną i doskonałą. Słowo usłucha mnie zawsze i we wszystkim, i powie wszystko, co tylko mu rozkażę.
— O co chciałeś mnie zapytać, synu?
— Mistrzu, to twoje dzieło, prawda?
Skinął głową. Otworzyłeś księgę w oznaczonym uprzednio miejscu i przeczytałeś: “Ten, kto odkrył w sobie niezmierzoną siłę, zdolną potrząsać ziemią i przelewać oceany, niech jej używa należycie i roztropnie, dla dobra świata i ludzi. Niech w ten sposób dowiedzie, iż godzien był tak znakomitego wyróżnienia.”
— Cóż zatem za zastosowania widzisz, starcze, dla mojej siły?
Starzec kiwał się sennie na kamieniu. Przymknął oczy i zdawał się nie słyszeć pytania. A kiedy wreszcie odpowiedział, jego głos był cichy jak szmer przesypującego się w klepsydrach czasu, i była w tym glosie mądrość wszystkich wieków.
— Najpierw musisz przekonać się o prawdziwości swojego odkrycia. Możesz to uczynić jakkolwiek, dowolnie i oryginalnie, byłeś zdołał uzyskać pewność. Kiedy już będziesz pewien, sam zobaczysz, ile jest do zrobienia.
To powiedziawszy zamilkł. Darmo krzyczałeś, że masz tę pewność od dawna — starzec siedział jak kamienna figurka; słońce przesuwało się po nieboskłonie, twój cień stawał się coraz dłuższy, aż wreszcie zrozumiałeś, że nie dowiesz się niczego więcej. Odchodząc spojrzałeś jeszcze za siebie: starzec siedział nieporuszony, zachodzące słońce czerwieniło i wyzłacało fałdy jego szat. Zapamiętałeś dobrze ten obrazek.
Odszedłeś do swego domu i tam, za drewnianym stołem pełnym kartek czystych i zapisanych, szukałeś potwierdzenia własnej wielkości. Nie miał racji siwy starzec, chyba przez pomyłkę nazwano go najmędrszym z mądrych. Twoje dzieła przyniosły ci sławę i bogactwo. Świat leżał u twoich stóp i pozwalał się tobie deptać, wzdychając z lubością. Piękne kobiety szalały za tobą, zabiegali o twoje względy możni tego świata. Pewnego dnia, będąc przypadkiem w tamtej okolicy, znowu wybrałeś się do siwego starca, aby powiedzieć mu, że pochopnie zwątpił w twoje możliwości, ale nie zastałeś go na miejscu. Kamień był pusty, czarny i chropowaty, jakby bardziej wrosły w ziemię i przez to mniejszy, spalony słońcem i porzeźbiony przez deszcze, ale ciągle wydawał się wygodny i gotów do ulżenia zmęczonemu wędrowcowi. Patrzyłeś na ten kamień dławiąc w sobie chęć zajęcia tronu siwego starca. Odchodziłeś z żalem, ale jeszcze miałeś coś do wyjaśnienia, na nowo obudziły się w tobie stare wątpliwości, które zaczęły cię niepokoić systematycznie od czasu rozmowy ze starcem. Miałeś do zweryfikowania sądy jego i własne, bo przecież na dobrą sprawę nigdy nie uzyskałeś pewności, że obdarzono cię tą silą i tą wiedzą, którą wmawiałeś najpierw w siebie, a potem w mędrca na samotnym głazie.
Wróciłeś do domu i usiadłeś przy starym drewnianym stole. Siedziałeś długo. Zapadł mrok, niebo spojrzało przez okno tysiącem złotych oczu, a ty siedziałeś niepocieszony, aż przypadkiem uniósłszy głowę natrafiłeś na gwiezdne spojrzenie nieba i odczytałeś zawarte w nim wyzwanie. Wyjąłeś pióro i paczkę nowego, czystego papieru na znak, że wyzwanie przyjmujesz, a potem po raz pierwszy zanurzyłeś pióro w kałamarzu. Zacząłeś pisać — i pisałeś tak dobrze, jak za najlepszych swoich czasów, a może nawet lepiej. Za oknem wędrowały gwiazdy, czytały zapisane kartki i odchodziły za okienną ramę, a na ich miejsce pojawiały się ciągłe nowe i nowe.
Skończyłeś wreszcie. Odłożyłeś pióro, żeby spojrzeć na gwiazdy i odczytać werdykt. Patrzyłeś długo, z niedowierzaniem, twoje palce bez udziału świadomości przekładały zapisane kartki, a ty ciągłe nie mogłeś uwierzyć. Lecz jeszcze byłeś mocny. Chór gwiazd ciągłe wirował złociście nad twoją, głową, gdy przysunąłeś ku sobie nowy stos papieru. Świeca kończyła się, więc zapaliłeś nową. ł znów twoje pióro odbywało długie wędrówki w poprzek arkuszy, znacząc drogę pokręconymi linijkami pisma.
Tym razem poszło ci znacznie lepiej. Byłeś z siebie zadowolony nie mniej niż ostatnim razem, lecz wystarczyło jedno spojrzenie w okno, byś zrozumiał, że gwiazdy są inne od tych, o których opowiedziałeś, że inny jest świat, inni ludzie od tych, których ty opisałeś. Wstałeś od stołu i jąłeś spacerować wielkimi krokami wśród tak dobrze znanych ci sprzętów, szukając takiego, który by cię pocieszył, ale tej nocy wszystkie cię zdradziły. Nie znalazłeś ani jednego, co chciałby nadal być twoim przyjacielem i wierzyć w twoje opowieści.
Zanim ponownie za siadłeś do stołu, napiłeś się wódki z płaskiej butelki. Opierając się dłońmi o parapet wychyliłeś się za okno. Noc stała nad miastem, cicha i spokojna, ludzie spali w swoich domach. Nikt nie śnił o tobie, nie wiedział o twoich zmaganiach. Świat cię opuścił, stał z boku i oczekiwał wyniku z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
Usiadłeś ciężko na starym zydlu, który służył ci wiernie od wielu lat. Umoczyłeś pióro i znowu puściłeś je w ruch, zamieniając czyste arkusze w zapisane. Stos czystych kartek topniał jak wosk świecy. Skostniały od chłodu zbliżającego się poranka zmieniałeś przed sobą arkusze, póki nie zapisałeś wszystkich. Odłożyłeś pióro, zamknąłeś oczy. Nawet nie musiałeś patrzeć na gwiazdy, by zrozumieć, że po raz trzeci przegrałeś. Wstając potrąciłeś kałamarz i reszta atramentu popłynęła żwawo po blacie do samego brzegu, zawahała się przez moment, nabrzmiała i jęła skapywać ciężkimi jak łzy kroplami na podłogę. Gwiazdy z szarym westchnieniem zaczęły się osypywać za horyzont.
Pod powiekami paliło cię z niewyspania. Wyszedłeś z domu i podążyłeś ulicami miasta wdychając rześkie powietrze poranka. Z każdym krokiem budziło się w tobie nowe pojmowanie świata, nowe rozumienie życia, podziw dla starca i przeświadczenie o własnej niemocy, i wtedy dopiero poczułeś prawdziwą siłę. Wtedy dopiero miałbyś prawo wypowiedzieć te kilka słów, które wypowiedziałeś o tyle za wcześnie przed starcem siedzącym na kamieniu. Dotknąłeś twarzy: była porośnięta długą, siwą brodą. Uśmiechnąłeś się, choć twoja oszołomiona ręka nadal nie wierzyła. Uśmiechnąłeś się. Tej nocy zrozumiałeś przecież tak wiele.
Niebawem zająłeś kamień siwego starca — sam stary i siwy. Byłeś coraz bardziej sławny, zaczęto cię nazywać najmądrzejszym z filozofów. Różni ludzie odwiedzali cię prosząc o rady. Dawałeś im hojnie. Aż pewnego razu, gdy wygrzewałeś się w słońcu, dostrzegłeś zbliżającego się drogą młodego wędrowca w okrytej kurzem odzieży, z grubym foliałem pod pachą. Śledziłeś go spod przymrużonych powiek, ponieważ wiedziałeś, że idzie do ciebie. Na jego twarzy malowała się twoja pewność siebie — ta sprzed iluś tam lat. W tomie, który dźwigał, rozpoznałeś własne dzieło.
Był coraz bliżej. Wreszcie stanął przed tobą, pokłonił się nisko, przez chwilę patrzyliście na siebie, a potem on powiedział:
— Czcigodny starcze, odkryłem w sobie wielką siłę…
Milczałeś. Wróciłeś do punktu wyjścia, lecz wiedziałeś, że teraz ruszy z niego W drogę ktoś zupełnie inny. Ty zostaniesz tutaj. W twoim sennym mózgu nie obudził się ani żal, ani protest, bo wiedziałeś jeszcze, że obracająca się bezustannie karuzela świata przyniesie kiedyś na twoje miejsce tego, który stoi przed tobą i czeka — i nie wie jeszcze, że ty nie możesz mu pomóc.