Ściany pomieszczenia były srebrne, o zaokrąglonych narożach, gładkie, bez żadnych otworów ani ozdób. Kiedy weszli, natychmiast zapaliło się światło — bardzo jasne. Zobaczyli wtedy swoje odbicia w wyszlifowanych płytach. Poczuli się pewniej. Agenci nie czekając na rozkaz odstąpili Quevasa, cofnęli się po srebrnej podłodze i przyglądali mu się z zakłopotaniem. Tylko Staniewski pozostał na miejscu, ciągle z pistoletem w ręku. Nudził się; koniec lufy pistoletu zataczał w powietrzu niewielkie łuki, zachodząc worek na głowie Quevasa to z jednej, to z drugiej strony.
Taraday poczekał, aż wejście wypełni okrągły plaster ściany. Kiedy to nastąpiło, na jego twarzy obrzeżonej kudłatą czapą pojawiło się coś, co od biedy można by uznać za grymas ulgi — ni to krzywy uśmiech, ni to błysk tajonej satysfakcji w oczach. Zerwał z głowy futrzaną czapę — miał pod nią srebrzysty czepek dopasowany idealnie do czaszki, zakrywający czoło, uszy i tył głowy aż po potylicę. Pod kożuch założył obcisłą bluzę sięgającą do połowy ud, z wysoką stójką, zakrywającą całą szyję. Bluza również miała kolor srebra; ubrany w ten sposób Taraday podobny był do portretu w kunsztownej jubilerskiej oprawie.
— Jazda — powiedział do gromadki mężczyzn. — Zdejmujcie te łachy. Zima się skończyła.
Mężczyźni poszli za jego przykładem. Czapy i płaszcze rosły brunatną stertą na podłodze. Agenci wyjmowali z wewnętrznych kieszeni broń i drobne akcesoria, kładli je obok sterty okryć, jak najdalej od stojącego Quevasa. Wszyscy nosili identyczne zbroje jak Taraday.
Taraday policzył pistolety.
— W porządku. Poproszę pojemniki — rzekł nie zwracając się specjalnie do nikogo.
Klapa w ścianie, dotąd niewidoczna, odskoczyła; z otworu wyleciały dwa lekkie pudła: wielkie i małe. Do pierwszego Taraday polecił włożyć niepotrzebną już zimową odzież, do drugiego broń i akcesoria. Skinął na Staniewskiego, wziął od niego pistolet, celując starannie w Quevasa zaczekał, aż Staniewski pozbędzie się przebrania, zwrócił mu broń i gestem nakazał zajść więźnia z przeciwnej strony. Pozostali cofnęli się dalej w tył, wepchnąwszy uprzednio obydwa pojemniki w ciemny otwór w ścianie. Klapa natychmiast zasunęła się, przywierając do krawędzi luku tak ściśle, że na gładkiej powierzchni nie pozostała nawet rysa.
— Zormax — odezwał się znowu Taraday nie spuszczając wzroku z Quevasa i nie przestając żuć gumy. Tym razem otworzyło się niewielkie okienko, na tacce, która, wysunęła się stamtąd, stało kilka kolorowych, walcowatych naczyń. Taraday dał znak agentom, by zbliżali się kolejno. Stał teraz tak, aby mieć na oku i więźnia, i podchodzących. Pilnował, żeby żaden nie ruszał po zormax wcześniej, nim poprzednik nie ukończy picia i nie odstawi naczynia. Potem napił się sam, ciągle bacznie obserwując Quevasa. Skończywszy przeszedł na stronę Staniewskiego, wyjął mu z ręki pistolet i zastąpił agenta na czas picia. Błyszczące buty Taradaya odbijały się w podłodze jak w lustrze.
Staniewski odstawił naczynie, na tacce pozostał jeszcze jeden pełny pojemnik. Taraday podał go jednemu z mężczyzn, tacka zniknęła, okienko zatrzasnęło się. Przez moment panował bezruch; Staniewski celował z pistoletu, którego lufa wciąż kiwała się lekko wokół torsu więźnia, mężczyźni pod ścianą czekali w napięciu, a Taraday żuł gumę.
— Przyłbice — rzucił przez ramię. Klapa odskoczyła, na podajniku wisiały srebrzyste wyprofilowane blachy z otworkami. Mężczyźni podchodzili pojedynczo, brali przyłbice i montowali ją na hełmach. Przedostatni założył przyłbicę Staniewski, a na końcu Taraday. Podajnik cofnął się w głąb otworu, klapa dobiła z lekkim szelestem; zrobiło się cicho.
Wolno, bardzo wolno błyszczące buty Taradaya zaczęły posuwać się w stronę Quevasa.
Quevas jakby ogłuchł — w każdym razie nie dał po sobie poznać, że wie o odbywających się wokół niego skomplikowanych przygotowaniach. Taraday czuł się rozczarowany jego pasywną postawą, a jednocześnie zaniepokojony — jak dotąd wszystko przebiegało zbyt łatwo. Zatrzymał się, płaska maska na jego twarzy zwróciła się ku Staniewskiemu, gest ręki w srebrzystym rękawie z wielką ilością naszywek nakazał agentowi przysunąć się bliżej.
— Staniewski — powiedziała maska dobitnie, żeby Quevas mógł usłyszeć. — Gdyby zauważył pan, że dzieją się tu jakieś cuda, że coś przechodzi ludzkie pojęcie, że coś jest nie w porządku — albo gdyby się panu tak wydawało — ma pan strzelać bez wahania. To rozkaz. Jeśli zobaczy pan dinozaura, jeśli uderzy tu piorun albo zacznie padać grad, ma pan strzelać nie troszcząc się, czy zrani mnie pan, czy zabije. Wymagam tylko jednego — żeby nie drgnęła panu ręka i żeby pan trafił, kogo trzeba. Rozumie pan?
— Tak jest — odpowiedział Staniewski niewyraźnie, ponieważ maska na jego twarzy stłumiła słowa. Ale zaraz odchrząknął i powtórzył głośniej: — Tak jest. Mam jasność.
Taraday zbliżył się do Quevasa ostrożnie, ujął w dwa palce koniec sznureczka zbierającego u dołu brzegi worka na jego głowie, szarpnął. Odsunął się o krok, ale nic nie nastąpiło, jeżeli nie liczyć potężnego sapnięcia więźnia, który łapczywie pociągnął świeżego powietrza.
— Quevas — powiedział Taraday. — Niech pan odwróci się w moją stronę i pochyli. O ile, oczywiście, pragnie pan rozstać się z nowym nakryciem pańskiej głowy.
Więzień pochylił się, a Taraday ująwszy w palce rogi worka jednym szarpnięciem zerwał mu go z głowy.
Nic się nie stało.
Quevas zamrugał oczami, przyzwyczaił je do światła, rozejrzał się po pomieszczeniu: zlustrował sufit, ściany boczne i przestrzeń za sobą. Skóra na jego twarzy błyszczała od potu, oddychał ciężko. Taraday skinął na mężczyznę, który trzymał naczynie z zormaxem, odebrał mu je, ale przed podaniem Quevasowi zaczekał, aż mężczyzna wróci na swoje miejsce. Starzec pił łapczywie.
— Dzięki — powiedział rzucając puste naczynie pod nogi i kopiąc je w stronę Taradaya. — Prawdę mówiąc nie spodziewałem się po was takiej nierozwagi. Należało się przecież spodziewać, że zrobienie z pół litra zormaxu stu ton antymaterii to dla mnie fraszka.
Taraday udał, że nie dosłyszał tej uwagi. Wyjął z kieszeni mały lśniący przedmiot w kształcie pierścionka. Trzymając go przed sobą zbliżył się do Quevasa na trzy kroki.
— Niech pan wyciągnie ręce.
Poruszył kilkakrotnie pierścieniem starając się trafić wiązką na zaczep. Zamek otworzył się bezgłośnie i kajdanki spadły z brzękiem obok butów Quevasa. Ten kopnął je w tym samym kierunku co pudełko po zormaxie.
— Mógłbym usiąść? — zapytał. Rozcierał grube przeguby, poprawiał zmierzwione włosy.
— Zmęczył się pan — skonstatował jadowicie Taraday.
— Właśnie. Czuję się zmęczony. Dziwi to pana? — spojrzał na Taradaya. — W moim wieku…
Klapa otworzyła się, podajnik postawił na posadzce prosty zydel. Taraday popchnął taboret bliżej Quevasa.
— Uff — sapnął siadając Quevas. — Nie można odmówić wam gościnności. Gdyby jeszcze nie dziwna awersja, która nakazuje wam trzymać się ode mnie tak daleko… — wzruszył ramionami. — Jak chcecie. Naprawdę nie jestem zarażony. — Odczekał chwilę. — Zdaje się, że mamy trochę wolnego czasu, co? Jeśli tak, pomoglibyście mi zrozumieć niektóre wydarzenia. Napadliście mnie znienacka jak banda zbójów, z którymi wykazaliście zresztą uderzające podobieństwo. Nie tylko w zastosowanej metodzie, ale i w wyglądzie. A propos — gdzie podziały się wasze komiczne stroje? Nałożyliście je, aby ukryć te srebrzyste kaftaniki i czapeczki? Mało sprytne…
— Tak mało sprytne — rzucił przez zaciśnięte zęby Taraday — że dał się pan nabrać.
— Taak — rzekł przeciągle Quevas. — Tak mało sprytne, że aż sprytne. Ale, ale — czemu właściwie ma służyć cała ta maskarada? Wybieracie się na bal? Kręcicie film dla Souta?
— Zamknij się pan — syknął Taraday. — Nikt nie wie lepiej od pana, o co chodzi w tym wszystkim.
— Owszem — zgodził się starzec. — Wiedzieć co prawda nie wiem, ale się domyślam — główka pracuje, nie? Potrzebujecie statystów?
— Skurwysyn — zadudnił głos jednego ze stojących pod ścianą. — Jak zostanie bez zębów, odechce mu się dowcipów!
Taraday zwrócił się ku niemu gwałtownie.
— Kolego Boskersq — powiedział zimno. — Cieszy mnie pańska gorliwość, ale proszę zapamiętać, że kiedy zapragnę poznać pańskie zdanie na dowolny temat, wcześniej po informuję pana o tym. Umowa stoi, dobrze? — zrobił przerwę, jakby chciał potwierdzenia, ale Boskersq nie odezwał się słowem. — A teraz nasz drogi, dawno oczekiwany gość Quevas. Widzi pan, że przyjmujemy pana jak najserdeczniej, wymieniliśmy trochę uwag na temat zdrowia i samopoczucia — czy nie sądzi pan, że najwyższy czas przejść do konkretów?
— Sądzę — odburknął Quevas.
— Zatem do dzieła, wszystko zależy od pana. Pańskie zeznania zostaną oczywiście zarejestrowane…
— Nie mam nic do powiedzenia — rzekł Quevas — oprócz tego, że prawdopodobnie zaszła pomyłka. Wzięliście mnie za kogo innego. Proszę mnie stąd wypuścić.
— Wypuścić — zarechotał Taraday. — Wypuścić. Wie pan, że to niezłe. Myśli pan może, że po to zrobiliśmy zimę na setnym, niepokoiliśmy ludzi, zastawiliśmy pułapkę, żeby teraz pana po prostu wypuścić? Niech pan nie będzie naiwny…
— Ja nic nie wiem — powiedział Quevas.
— Słyszy pan, Boskersq? Jeszcze o nic nie zdążyliśmy zapytać. Nasz gość chce najprawdopodobniej wymówić się krótką pamięcią. Niech pan pomyśli z pięć minutek i przypomni sobie parę sposobów odświeżania pamięci. Mogą być użyteczne.
Warstwa metalu pokrywająca ściany miała półtora milimetra grubości. Skąd oni wzięli tyle srebra, zastanawiał się Quevas. Poczuł strach uświadomiwszy sobie własną bezradność. Na pomoc z Białej Kuli nie było co liczyć — ściany ekranowały pomieszczenie tak dokładnie, iż szaleństwem byłoby spodziewać się, że ktoś może odebrać sygnał. Przed uderzeniem pola chroniły prześladowców zbroje i przyłbice. Jeszcze ten Staniewski z pistoletem. Przypadek Dyerxa Drugiego kazał wątpić w jego brak refleksu czy celnego oka. Sytuacja przedstawiała się tak beznadziejnie, że Quevasowi zachciało się śmiać.
— Jestem wolnym człowiekiem — oświadczył z durną. — Spodziewając się, że przyjmę na siebie rolę kozła ofiarnego z entuzjazmem jest pan chyba w błędzie.
— Tak pan myśli? Liczę na to, że wykaże pan dość rozsądku, byśmy poprzestał! na metodach łagodnej perswazji. Wyznam panu w tajemnicy, iż nie znoszę stosowania przemocy; przymus to ostateczność. Zapewniam jednak, że nie cofniemy się przed niczym i tylko od pana zależy, czy będzie pan próbował oszaleć z bólu, czy nie. Upłynęła długa chwila.
— No, Boskersq — powiedział Taraday. — Przypomniałaś sobie coś?
— Tak, szefie. Proponuję otworzyć mu czaszkę i podrażnić trochę ośrodek bólu. Ręczę za skutek.
— Zawiodłeś mnie, Boskersq. Nie pomyślałeś, że po takim zabiegu można naprawdę zapomnieć języka w gębie. Zaczniemy znacznie skromniej. Co pan myśli na przykład o jeżu? A może — zwrócił się do Ouevasa — nasz szanowny gość woli piłowanie zębów prądem?
Zamilkł na chwilę, lecz Quevas nie udzielił odpowiedzi. Bez żadnej tym razem komendy klapa otworzyła się, a z otworu wypadł wielki kulisty pojemnik ze ściętym dnem. Quevas ożywił się znacznie i równie nagle zapadł w poprzedni stan melancholijnej kontemplacji. Również wnętrze otworu wyłożone było warstwą srebrnej blachy.
Boskersq i jeszcze jeden agent jęli wyjmować z pojemnika dziwaczne elementy, które następnie zaczęli montować na stelażu wyrosłym w międzyczasie z podłogi. Quevas przypatrywał się błyszczącym wzrokiem ich wymierzonym ruchom. Poczerwieniał; oddychał coraz szybciej.
— Mam propozycję — odezwał się, gdy Boskersq z towarzyszem ukończyli montaż.
— Za późno — wzruszył ramionami Taraday. — Moi ludzie za bardzo się napracowali, żeby odmawiać im odrobiny przyjemności, która płynie z obserwacji efektów dobrze spełnionego obowiązku. Niechże pan nie będzie bez serca.
— To rozsądna propozycja. Powiem wszystko.
— Skoro tak — Taraday rozłożył bezradnie ręce — niech pan mówi. Ciekawi mnie, co pan uważa za wszystko.
— Ale przedtem proszę o szklankę alkonu. Rozumie pan… szczerość nie przychodzi mi łatwo…
— Nie, to jest niepoważne — zdenerwował się Taraday. — Zapomniał pan tylko wymienić gatunek… — lecz podajnik już wyciągał szklankę z bezbarwnym płynem. Machnął ręką i wyjął naczynie z chwytaka. Lustro cieczy zadrżało.
Ouevas spojrzał na niego z lekkim uśmiechem, ujął powoli naczynie w palce i przyłożył do ust. Grdyka na jego muskularnej szyi podnosiła się i opadała, w miarę jak obniżał się poziom cieczy. Oczy pijącego były zamknięte. Wyciągnął przed siebie pustą szklankę i wypuścił ją spomiędzy palców. W ciszy, jaka zaległa pomieszczenie o srebrnych ścianach, odgłos rozbijanego szkła zabrzmiał jak armatni wystrzał.
Dość fanaberii, Quevas, chciał powiedzieć Taraday, ale głos uwiązł mu w gardle. Z Quevasem działo się coś dziwnego. Twarz jego zbladła upiornie — od wilgotnych jeszcze po alkoholu warg po ciągle spuszczone powieki. Spadł z zydla; na srebrnej płycie chwyciły go torsje. Zacharczał; jego tułów podnosił się konwulsyjnie, głowa waliła z łoskotem o blachę, obcasy butów rozgrzebywały szkło ze stłuczonego naczynia.
— Atak epilepsji — powiedział Taraday niepewnym głosem. — Symuluje bardzo realistycznie, co?
— Owszem — rozległ się spod sufitu głos doktora Zeelanda. — Nie oszczędza się… ale to dobry aktor.
Quevas uderzył jeszcze kilka razy głową o podłogę i znieruchomiał. Jego świszczący oddech uspokoił się. Kiedy Taraday podszedł bliżej, czubki butów starca drżały leciutko, a palce obu rąk poruszały się szybko zagarniając powietrze.
Wyglansowany but dotknął uda leżącego.
— No, Quevas, dość żartów. Może to i było dowcipne, ale lekko nas zniecierpliwiło. Niech pan wstaje i szykuje się do odebrania porcji mocniejszych wrażeń.
Kopał coraz mocniej udo Quevasa nie wiedząc, co postanowić. Dał znak Staniewskiemu, żeby ubezpieczał, sam uklęknął obok bezwładnego ciała i palcami oswobodzonymi od cienkiej rękawiczki delikatnie zbadał tętno starca.
— Doktorze Zeeland, cholera jasna! — krzyczał podnosząc się z klęczek i zrywając z twarzy przyłbicę. — Żeby to szlag trafił! Niech pan tu przyjdzie natychmiast!
— Niedobrze z nim? — zahuczał pod powałą głos Zeelanda.
— Zdaje się, że trup. Szybciej, to się stało przed chwilą. Może zdoła pan coś poradzić.
Staniewski opuścił rękę z pistoletem, a mężczyźni stojący pod ścianą idąc za przykładem Taradaya podnieśli przyłbice. Podeszli i ciasnym kółkiem obstąpili leżące ciało.
— Wracajcie na swoje miejsca, do cholery — zgromił ich Taraday. Miał czerwoną od gniewu twarz, zdjętą rękawiczką uderzał miarowo o otwartą dłoń. Mężczyźni wycofali się pod ścianę, a Staniewski bez wezwania podniósł pistolet.
— Doktorze Zeeland!
Ktoś odpowiedział, że doktor już wyszedł. Mężczyźni pod ścianą przestępowali z nogi na nogę ze zniecierpliwienia.
— Mrą jak muchy — powiedział z pogardą ten, który pomagał Boskersqowi montować uniwersalny aparat do zadawania tortur. — To już zaczyna być nudne, tak samo zachowywał się ten wielki, z czarną brodą, którego dopadliśmy w zeszłym tygodniu. Powalił dwóch naszych, potem spojrzał na nas tak, że nikt nie mógł ruszyć palcem na cynglu, wciągnął powietrze — i było po wszystkim. Żadna satysfakcja, mówię wam.
— Ale zanim to zrobił, mieliście pełne portki strachu. Nie mieliście przyłbic, to fakt. Założę się… o, jasna cholera.
Boskersq pobladł i zachwiał się na nogach, aż musieli go podtrzymać. Oczy uciekły mu w głąb czaszki; upłynęło trochę czasu, zanim znowu przypominał człowieka.
— Jestem — powiedział doktor Zeeland. Dzierżył podręczny diagnostat, w drugiej ręce przyłbicę, z którą nie wiedział, co począć. Za jego plecami plaster ściany czopował otwór.
— Czyś pan zgłupiał? — syknął Taraday. — Po jaką zarazę pan to ubrał? — złapał za koniec srebrnego kołnierza i pociągnął doktora do ciała Quevasa. — Niech pan to odłoży — wyjął mu z ręki przyłbicę i cisnął pod ścianę.
— Każdy ma tylko jedno życie, proszę pana — odparł pogodnie doktor Zeelamd. — Pan też się dziś wystroił, no, no.
— Dość gadania. Ja miałem powód.
— A ja nie?
— Przecież widział pan na wszystkich ekranach, że leży bez czucia. Trup jak złoto.
Doktor rozstawiał wokół ciała przystawki diagnostatu. Rozpiął ubranie na piersi leżącego i wodził czujnikiem pod koszulą, wzdłuż żeber. Przyłożył elektrody do skroni Quevasa, pomanipulował przy diagnostacie, zmieniał zakresy, przełączał, coś z wielką uwagą śledził na monitorku. Wyglądał po tych zabiegach na okropnie zdziwionego.
— Słyszy pan? — obrócił głowę, spojrzał z dołu na Taradaya.
— Nie.
— Właśnie. Nie ma sygnału — oderwał elektrody, przez moment wpatrywał się w twarz Quevasa, a potem bardzo szybko i zdecydowanie pozbierał fragmenty diagnostatu i złożył je w jedną poręczną całość. Stanął obok Taradaya.
— On żyje — powiedział powoli — ale to kwestia najwyżej minuty. Mózg stracił łączność z resztą ciała. Ponad wszelką wątpliwość kilka minut temu utracił aktywność. Ciało nie może żyć bez mózgu, ale potrafimy oczywiście utrzymać je w tym stanie, jeśli panu zależy…
— Nie, po diabła. Samo ciało nic nam nie powie — Taraday wpatrywał się w woskową fizjonomię starca usiłując zapomnieć obraz sprzed kilkunastu minut, kiedy nie była to jeszcze maska, a twarz, kiedy trup był żywym człowiekiem, reagował po ludzku, mówił zrozumiałym językiem, patrzył wzrokiem, w którym mieszkał ludzki strach.
Pod ścianą rozległy się podniesione i emocji głosy.
— Co się z tobą dzieje? — dopytywali się natarczywie towarzysze Boskersqa. Boskersq słaniał się na nogach, na czole perlił mu się pot, wargi drżały. Wyglądał zupełnie jak facet, który za chwilę zwymiotuje. Protestował słabo usiłując ustać o własnych siłach, lecz nogi uginały się pod nim. Wiele razy towarzysze uchronili go przed upadkiem. Stojący z dala Staniewski drapał się swoim zwyczajem lufą pistoletu w potylicę; podczas tej czynności nie spuszczał palca z cyngla.
— Już mi przeszło — zapewniał towarzyszy zmienionym głosem Boskersq. — Cholera, puścicie mnie czy nie… — I padał na wyszlifowaną blachę, swemu odbiciu w objęcia, lecz w porę podtrzymywały go dwie pary mocnych dłoni.
— Widziałem już kilka trupów — zapewniał Taraday doktora — ale żaden nie był do tego podobny. Zrobi pan dokładną sekcję, dobrze?
— Poszatkujemy go na kostki — uspokajał doktor Zeeland Taradaya. Obiecuję to panu.
— Co się stało? — rozpoczęli kolejną rundę nalegań towarzysze Boskersqa.
— Nic, do ciężkiej cholery — protestował Boskersq. — Gówno was to obchodzi, zostawcie mnie. — Urażeni tak ewidentnym brakiem wdzięczności koledzy wypuścili go z rąk; gdyby nie ściana za nim, niechybnie rozpłaszczyłby się u ich stóp. Stał zgięty wpół, oddychał bardzo ciężko podpierając się drżącą ręką o srebrną gładź.
— Może pan być pewien — tokował doktor Zeeland — że wydrzemy mu wszystkie tajemnice.
Taraday kiwał głową bez przekonania, ciągle zmagając się z upartym spojrzeniem Oueyasa.
— Co panu jest? — dopiero teraz doktor Zeeland zainteresował się naprawdę potrzebującym pomocy Boskersqem, który nie mógł złapać tchu.
— Nic… naprawdę nie trzeba… — łgał Boskersq w żywe oczy popatrując na Zeelanda nieufnie. — Stary zaaplikował mi dwa potężne sierpy… tam na setnym… i jeden w żołądek. To dlatego.
— Dopiero teraz pan sobie przypomniał? — Zeeland rozkładał diagnostat. — Chodź no pan tutaj.
Boskersq nie bez wahania oderwał rękę od zbawczej ściany, stawiając sztywne kroki zbliżył się do diagnostatu.
Zeeland powiódł czujnikiem wokół piersi i twarzy Boskersqa. Żadnych zmian prócz gwałtownie przyśpieszonego tętna nie wykrył.
— A to rozcięcie? — spytał wskazując na czoło agenta. Istotnie, tuż pod srebrną krawędzią hełmu widniała podłużna świeża rana.
— Rozcięcie — zdziwił się Boskersq. Dotykał rany z niedowierzaniem. — Pewnie podczas bójki… albo gdy wkładałem tę skorupę — postukał zgiętym palcem po hełmie. Wyglądało to na tyle pociesznie, że Staniewski wybuchnął śmiechem.
— Gdzie pan tka te brudne paluchy — zezłościł się Zeeland. — Od hełmu — powiedział sam do siebie. — Niewykluczone. Pod warunkiem, że ubiera się pan odpowiednio gwałtownie. W takim razie niech pan bardziej uważa, bo działając nadal z takim impetem gotów pan któregoś dnia roztrzaskać sobie czaszkę.
Poskładał diagnostat i spojrzał pytająco na Taradaya.
— Pozostali zdrowi? — zainteresował się Taraday. Nikt się nie odezwał, tylko Staniewski skrzywił się lekko na wspomnienie bolącego ramienia. — To w takim razie na dziś koniec. Zgodnie z umową otrzymujecie po tygodniu urlopu — chyba że będziecie bardzo pilnie potrzebni. Wybierając się dokądkolwiek nie zapominajcie o sygnalizatorach. Jak w regulaminie — macie być do dyspozycji w dzień i w nocy, zrozumiano?
Chór ponurych głosów oznajmił, że owszem.
— Co jeszcze — Taraday zdjął hełm i drapał się po rzadkich włosach. — Szmal do odebrania tam gdzie zwykle. A tego — pokazał kciukiem przez ramię — od razu na stół. Poprosić do asysty Medicusa. Najwyższy czas wciągnąć go w tę sprawę.
Z zielonym opatrunkiem na czole Boskersq zmierzał w jakimś kierunku, choć niezbyt dokładnie wiedział, w jakim i po co. Skupiwszy się przypomniał sobie, że jego kabina znajduje się kilkadziesiąt poziomów wyżej. Tak właśnie pomyślał: kilkadziesiąt. Wydało mu się, że gdyby się postarał, mógłby nawet powiedzieć, ile — lecz w tej chwili nie to było ważne. Skręcił do wind i wsiadł do pierwszej, która zmierzała w dół; miał wrażenie, że powinien pojechać właśnie w dół. Czekała tam na niego jakaś nie cierpiąca zwłoki sprawa i liczył, że nim winda osiągnie odpowiedni poziom, zdąży sobie przypomnieć. W windzie nie było nikogo, żadnej twarzy, o której dałoby się powiedzieć, że przeszkadza Boskersqowi pozbierać myśli, a jednak po dwudziestu poziomach nadal nie wiedział, dokąd jedzie.
— Niech pan płaci — powiedziała winda — jeśli ma pan ochotę nadal mną podróżować. Przykro mi, ale ostatnio zbyt wielu ludzi usiłowało mnie oszukać. Dziwi pana, że jestem ostrożna?
— Nie, to zrozumiałe — odparł Boskersq, a raczej to wargi Boskersqa udzieliły takiej odpowiedzi. Machinalnie wsunął rękę do kieszeni, wyjął podłużną blaszkę oraz kilka monet. Jedną z nich zamierzał opłacić przejazd, lecz powstrzymał go w porę głos windy.
— Najmocniej pana przepraszam — winda najwyraźniej dostrzegła odznakę. — Nie poznałam pana. Usilnie proszę o wybaczenie. Może pan oczywiście podróżować mną jak długo pan sobie życzy. Jestem taka szczęśliwa. Dokąd zamierza pan dotrzeć?
— Ja… nie wiem — wybełkotał Boskersq ze zdziwieniem, bo pytanie windy przypomniało mu, że dokądś się wybierał. — Gdziekolwiek — machnął ręką. — Wszystko jedno.
— Lubi pan plażę? Lubi piwo? A może pragnie pan miłości? — glos windy był słodziutki.
— Piwo? — zastanawiał się Boskersq, jakby słyszał to słowo po raz pierwszy w życiu. — Miłość? Czy pragnę? Co to jest miłość?
— To jest… — zawahała się winda. — Ludzie to wiedzą. Pan też powinien to wiedzieć. Nigdy nie kochała pana kobieta?
— Nie — stwierdził w zamyśleniu Boskersq.
— A pan?
— Co ja?
— Nigdy nie kochał pan kobiety?
— Nie, chyba nie — powiedział Boskersq i nagle przypomniał sobie, że sprawa, którą powinien załatwić, jest związana z kobietą. Z młodą kobietą. Z dziewczyną.
— Wszystko mi jedno, windo — zdecydował — jedź, gdzie się tobie podoba. — Wydało mu się, że to będzie najrozsądniejszy wybór.
— O, strasznie pan miły — zaczęła mizdrzyć się winda, gdy jej fotokomórki zadrgały nagle — z poziomu 90 wsiedli dwaj inni mężczyźni i jeden z nich powiedział twardo:
— Poziom sześćdziesiąt dziewięć.
Obrzucił wnętrze windy przelotnym spojrzeniem i wetknął w otwór na monety analogicznego kształtu blaszkę jak ta, która spoczywa w kieszeni Boskersqa.
— Jedziemy na baby, windo — powiedział tak samo twardo. — Prawdę mówiąc co nieco nam się śpieszy, dlatego niekoniecznie musisz oszczędzać generatory napędowe.
— Rozumiem — powiedziała winda chłodno. — W drogę.
— Parę godzin wcześniej, nim Filmowiec uciekł, — odezwał się drugi mężczyzna kontynuując widocznie rozpoczętą wcześniej opowieść — poznałem tę dziewczynę.
— Jak to: uciekł? — obruszył się pierwszy mężczyzna. — Nie miał prawa uciec. Czy nikt go nie pilnował?
— Cała zgraja automatycznych zabezpieczeń plus czterech ludzi. Nie chciałbym być w ich skórze. Mówię ci, nie ma w tym krzty przesady — była naprawdę śliczna.
— Zaraz, zaraz — pierwszy mężczyzna gestykulował z niezadowoleniem. — Więc jak udało mu się zwiać?
— Głowi się nad tym teraz komisja z Banowskim na czele. Na szczęście nie uciekł daleko. Nasi ludzie dostali go w jakieś dwie godziny po tym jak…
— Znikł? — podsunął mężczyzna, który mówił windzie o pośpiechu. Jego towarzysz przez chwilę zbierał myśli.
— Można to i tak nazwać. Znikła… to jest znikł. Ale teraz mają go z powrotem i najpóźniej jutro albo pojutrze dostatnie w czapkę. Resztę sam wiesz.
— No a co z tą dziewczyną — rzekł z rezygnacją mężczyzna o twardym głosie.
— Chciała go zobaczyć, więc wziąłem ją ze sobą.
— Cerber ją wpuścił?
— Za jej zdjęcie. I teraz uważaj: nie miałem wtedy żadnego zdjęcia, więc powiedziałem, że na pewno dadzą mu na basenie, żeby tam jechał. Wiesz, byliśmy razem w kontaktronie… Cerber natychmiast się tam wybrał i wrócił bardzo wściekły — nie dostał nic. Nie uwierzyłem mu, rzecz jasna, i pojechałem sam, ale Cerber nie oszukiwał. Zdjęć istotnie nie było. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że to może być sprawa.
Przez cały czas Boskersq miał wrażenie, że zna głos opowiadającego.
— Błąd aparatury czy coś takiego. Ale sam wiesz, jak rzadko trafiają się awarie kontaktronów. W takich delikatnych sprawach człowiek musi mieć całkowitą pewność, że byle podmuch sztucznego wiatru nie zdejmie mu parasola znad tyłka.
— Może to ona wyłączyła aparat? W końcu nie wszystkie lubią się przy tym fotografować.
— W takim razie powinno to zostać zarejestrowane. Rozumiesz, powinien zostać ślad, że wydała taki rozkaz.
— A nie został?
— Nie.
— Rzeczywiście, dziwne — powiedział pierwszy mężczyzna.
— Cerber zaczął straszyć, że mnie sypnie. Wolałem sam powiedzieć. Stąd się to wszystko wzięło. Pół biedy, jeśli mówiła prawdę — na całym Czerwonym Poziomie urzęduje tylko jedna Makedonia.
— Makedonia — powtórzył mechanicznie Boskersq. Obaj mężczyźni zwrócili twarze w jego stronę.
— Znasz ją? — spytał pierwszy z nich straszliwie twardym głosem. — No, gadaj!
— Tak… to znaczy nie — plątał się Boskersq. — Ja myślałem… — i zamilkł.
— Co myślałeś? Mów!
— Zaczekaj — powiedział drugi z mężczyzn. — To nasz człowiek. Nie poznałem go od razu… ten opatrunek… Poza tym ostatnio widzieliśmy się przed hibernacją. Trochę się zmieniliśmy, prawda, Boskersq?
— Tak — rzekł Boskersq. — Trochę się zmieniliśmy.
— Matko materio, ty mnie chyba nie bardzo poznajesz, co, stary?
— Decydent… Vickers — powiedział ze zdumieniem Boskersq. Kompletnie nie miał pojęcia, skąd mu wpadło do głowy to nazwisko. Był pewien, że zaraz łeb pęknie mu z wysiłku.
— Co ci się stało? Jesteś ranny?
— Wracam… z akcji.
— Skąd znasz Makedonię?
— Nie znam nikogo, kto się tak nazywa — wzruszył ramionami Boskersq. — Powtórzyłem imię, żeby zapamiętać. Spodobało mi się. Jest piękne.
Stan niemocy umysłowej powoli zdawał się mijać. Ustąpiły migające przed oczami czerwone kręgi, czarne plamy, elementy szalonej mozaiki. Również język stał się bardziej posłuszny woli i po raz pierwszy Boskersq zdecydował się spojrzeć Przeręblowi w twarz.
— Byłeś z nią w kontaktronie? I jak?
Przerębel aż cmoknął z zachwytu wykonując jednocześnie bardzo obrazowy gest. Zaśmiali się. Nie śmiał się tylko mężczyzna o twardym głosie. Nie ufał Boskersqowi.
— Pokaż szton — powiedział wreszcie. — Bo coś mi się nie podobasz, bratku. — Głos miał rzeczywiście nieprzyjemny.
Boskersq sięgnął do kieszeni i zaświecił tamtemu sztonem w oczy.
— Zachowywałeś się podejrzanie — bąknął usprawiedliwiająco towarzysz Przerębla, na co Boskersq zareagował wzruszeniem ramion.
— Właśnie jedziemy na Czerwony Poziom — pochwalił się Przerębel.
— Szukać tej… Macedonii? — domyślił się Boskersq.
— Zgadłeś. Pojedziesz z nami?
— Nie, muszę tu wysiadać — zdecydował nagle, i do windy: — Windo, bądź łaskawa się zatrzymać. Bardzo dziękuję ci za podróż.
— Cała przyjemność po mojej stronie — rozczuliła się winda, ale Boskesqa nie było już w środku. Ruszyli dalej.
— Dziwny facet — powiedział właściciel twardego głosu. — Gdyby nie był twoim znajomym, musiałbym chyba go aresztować. Zachowywał się nadzwyczaj podejrzanie.
— Zawsze był dziwny… po akcji — stwierdził z przekonaniem decydent Vickers. — Ale to równy gość, potrafi wychlać morze alkonu.
Zamyślił się.
— Ech, Makedonia — westchnął. W tym momencie winda zatrzymała się z gwizdem. Byli u celu. Zasłona wejściowa pękła wpuszczając do środka refleksy purpurowego światła. Dwa sczepione świetliste węże pulsowały w powolnym tańcu; trzeba było niejakiej wprawy, aby domyślić się, że to szóstka i dziewiątka.
Panowała tu ciągle ta sama pora dnia — wczesny wieczór — i ta sama pora roku — późna wiosna. Od nie istniejących traw i liści bił zapach świeżej zieleni, a powietrze starało się smakować na tyle rześko, na ile to było możliwe. Unosił się w nim dyskretny odgłos dopiero co przebrzmiałej muzyki. Napływała falami, słyszalna raz całkiem wyraźnie, to znów cichła kompletnie i jej miejsce zajmowały przeciągłe szepty, dalekie kobiece śmiechy, przyśpieszone oddechy. Powietrze na Czerwonym Poziomie żyło, drgało, zaciekawiało, podniecało. Pasaż był tak wygodny, że idąc nim zatracało się prawie poczucie ciężaru ciała, i tak słabo oświetlony, że odnosiło się wrażenie zawieszenia gdzieś w przestrzeni. Decydent Vickers do tego stopnia uległ nastrojowi, że zapomniał o prawdziwym celu wizyty.
Skierowali się w stronę, gdzie ciemność zdawała się rzednąć. Przed nimi niby szczyt potężnego wzgórza sterczało w niebo spiczaste damskie kolano. Muskały je promienie czerwonego słońca, które od czasu zainstalowania nowej scenografii nieustannie w tej okolicy zachodziło — i ciągle nie mogło się zdecydować. Udo i łydka ginęły w chmurach, które wisiały nisko nad pasażem i, wyjątkowo gęste, otulały odnóże damskiego Guliwera szarymi kłębowiskami.
Zanurzywszy się w nie obaj agenci doznali uczucia, że wieczór na dobre zamienił się w środek nocy. W ciemności skóra smukłego uda połyskiwała matowo, wilgotnie; poruszając się w kierunku, skąd udo wyrastało, dostrzegli wkrótce drugie, spoczywające płasko na podłożu niby zwalona wieża kilometrowej co najmniej wysokości. Ludzie przechodzili pod kolanem tej wieży, gdzie ział trzymetrowy prześwit, i kierowali się wyżej. Ciemność przybierała na konsystencji. Między udami giganta panował już całkowity mrok. Dyskretne odgłosy ustąpiły miejsca potężnym grzmotom; hukowi piorunów towarzyszyły oślepiające błyski, które trwając odrobinę dłużej niż podczas prawdziwej burzy pozwalały wypatrzeć okrągłe wejście wraz z otaczającymi je szczegółami. Decydent Vickers widział kiedyś atlas anatomiczny i musiał przyznać z uznaniem, że szczegóły te, acz fragmentami nazbyt przerysowane, oddane zostały z wielką starannością.
Zostawiwszy z tyłu burzę, pioruny i błyskawice znaleźli się w rurowatym korytarzu o połyskujących żółtawo ścianach, pełnych wgłębień, nawisów i nisz. Towarzysz Vickersa, zakochany w poziomie trzecim i jego słynnych grotach, Skojarzył sobie natychmiast ten widok z zachowanym w pamięci obrazem oświetlonych pochodniami skalnych wybrzuszeń. Decydent Vickers — poetyczna natura — wyobraził sobie, że oto wstąpili do paszczy gigantycznego żarłacza. Czuł się po trosze jak Jonasz: jego kolega zaś jak wytrwały speleolog. Obaj sprawiliby srogi zawód swoimi skojarzeniami projektantom tego labiryntu.
Co jakiś czas ściany korytarza przechodziły w pierścieni owa te zgrubienia, skąd sterczały ku przechodzącym frędzlaste wypustki. Niektórzy zatrzymywali się, by z nimi pofiglować. Również decydent Vickers, mocno już utwierdzony w przekonaniu, że stąpa dnem przewodu trawiennego morskiego potwora, przystanął obok kołyszących się nad jego głową macek i wyciągnął ku nim rękę. Jakaś kobieta obok zapiszczała z uciechy, kiedy koniec jednej z macek pozwolił się zamknąć w jej małej dłoni, a kilka innych dotknęło jej nagiego ramienia. Macka, którą zaczepił Przerębel, umknęła pod sklepienie, lecz przebywała tam nie dłużej niż pół sekundy. Odważnie opuściła się na ramię Przerębla, za nią sypnęły się następne — w sumie około dziesięciu. Ich tępe końce wsuwały się głęboko za kołnierz, myszkowały pod koszulą i wokół licznych kieszonek bluzy Vickersa. Kobieta z boku ciągle piszczała nieprzyjemnym, nadmiernie wysokim głosem.
Raptem przez wiszący nad głowami kawał mięsistego cielska przeleciał dreszcz, po nim drugi, gwałtowniejszy. Wstrząs obalił ich z nóg, wypustki, cofnęły się z ociąganiem, zwiotczały i prawie zniknęły w cielsku, które dla odmiany nabrzmiało, rozdęło się i łypało z góry niezdrowym fioletem.
— Orgazm — powiedział podnosząc się towarzysz kobiety, która zainicjowała zabawę. Zachichotała. Wypustki wsiąkły w sklepienie; po chwili nie było oni jednej.
Dalej zaczynały się wejścia do pieczar podzielonych na sektory, odpowiednio do zainteresowań gości. Panie, panowie, pary. Przelatujące powietrzem napisy zachęcały do udziału w wyścigu plemników, turniejach fallusów i gry w sex-ruletkę. Bardziej w lewo, po przeciśnięciu się między sześcioma parami dorodnych piersi pomalowanych na kolor starej miedzi wpadało się na napis “Salon onanizatorów intensywnych — kroczących, fruwających, wnikających”. Tuż obok wokół fallusa wysokiego jak wieża wirowały kolorowe litery, które przy małej ilości dobrych chęci odczytać można było jako MASTURBATORIUM. Po drugiej stronie, jakby dla równowagi, przekreślony stylizowany ekran video i napis: “Nie mass-turbuj się, są weselsze zajęcia. Wstąp, przekonasz się”. “To nieprawda, że mężczyźni są niewrażliwi i nieczuli” — i podpis: Poeci Rozkoszy. “Precz z kultem fallusa i vaginy, nawet pięta może służyć do orgazmu!”
— Proszę pana — palce o długich paznokciach dotknęły rękawa bluzy Przerębla.
— Co, dziecinko? — spytał zagadnięty najłagodniej, jak umiał, niewymuszonym gestem kładąc dłoń na rozfalowanym biuście natrętnej piękności.
— Zapraszam do nas. Królewny z bajek, księżniczki… tylko u nas. W pałacu. Królewna Śnieżka. Szeherezada. — A ty jak się nazywasz?
— Kopciuszek. Chce pan sprawdzić?
— Nie, Kopciuszku, wierzę ci na słowo — z wielką niechęcią oderwał dłoń od jędrnego zyzolitu. Gumowa lala, a oszukać potrafi jak żywa. Nawet lepiej. Żywe nie mają tej urody. Obejrzał się — już zaczepiała następnego.
Minąwszy zespoły Baletów Zbiorowych, Dewiacji O Jakich Się Nie Śni, Baseny Pożądania i Kuźnię Supermenów, następnie Tartak Cielesny. Siedemdziesiąciu Siedmiu Braci Li, Sodommę i Gomorrę, Ognisko Zdrowotne “Chutnik”, Muzeum Męskie, ZOO i Salon Sztuki Swobodnej, skręcili przed Muzeum Damskim I Miłością Nieletnich w Dzielnicę Handlową. Można było ją zwiedzać godzinami, tyle ciekawych przedmiotów o zagadkowym nieraz przeznaczeniu wystawiano tutaj na sprzedaż. Teraz jednak Przerębel i jego towarzysz mieli na głowie ważniejsze sprawy. Zamierzali przeciąć Dzielnicę, by najkrótsza drogą trafić do Centrum Usług Erotycznych, lecz drogę zastąpił im wielkolud w czarnym kapturze z wyciętymi otworami na oczy. Jego potężny tors lśnił od potu.
— Do kaźni, do kaźni! — wydzierał się głosem równie wielkim jak on sam. Jednocześnie uderzał ogromnym biczyskiem o posadzkę z taką siłą, jakby natychmiast chciał rozwalić cały poziom. Idąca przed agentami grupka przyhamowała na jego widok, mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie, kobiety zachichotały bojaźliwie, po czym wszyscy pozwolili wpędzić się w ciasne odrzwia. Przez malutkie podłużne okienka wydobywały się stamtąd odgłosy straszliwych razów, opętańcze wrzaski maltretowanych i pohukiwania oprawców, którzy najprawdopodobniej nie szczędzili im doznań. Był to przykład pracowitości na tyle sugestywny, że obaj agenci zeszli po stromych schodkach w dół. Zgromadzona ludność spoczywała wdzięcznie na krzesłach sącząc napoje z wysokich szklanek, na proscenium kilkanaście par znajdowało się w różnych stadiach stosunku, zaś na zawieszonym wyżej ekranie kłębiły się ciała nagie oraz odziane w katowskie stroje. Odgłosy maltretacji pochodziły właśnie stamtąd.
Tuż obok schodów mieścił się mały sklepik z przebogatym asortymentem biczysk, rózg, nahajów i bykowców — od najmniejszych, zdolnych zaledwie wywołać uśmiech politowania, do całkiem sporych, służących najpewniej do walenia oburącz l przy niewielkiej wprawie w posługiwaniu będących w stanie ściąć z nóg młodego słonia. Interes prowadził senny staruszek zatopiony w lekturze pożółkłego woluminu; kiedy podeszli bliżej, nie podniósł nawet oczu.
— Co pan robi? — spytał niezmiernie zdumiony towarzysz Przerębla.
— Czytam — odparł uprzejmie staruszek, nadal nie zaszczycając ich spojrzeniem. Decydent Vickers słyszał, że dawniej ludzie dowiadywali się wszystkiego z przedmiotów zwanych książkami, lecz nie sądził, że zwyczaj ten zachował się jeszcze na “Dziesięciornicy”. Sam opanował wprawdzie umiejętność czytania, lecz po łebkach, zgodnie ze szkolnym programem — ot, na tyle, by wiedzieć, co który napis reklamuje.
Rozglądając się dookoła decydent Vickers dostrzegł niepozorny, błyszczący przedmiot, który bardzo go zaciekawił.
— To ostrogi — wyjaśnił uprzejmie staruszek nie odrywając wzroku od liter. — Dawniej odznaka i symbol męstwa, zdobyć ostrogi znaczyło zyskać uznanie w swym zawodzie. Dziś… — zachichotał bezgłośnie.
— Kupuję — oznajmił zdecydowanie Przerębel, mniej z rzeczywistej chęci posiadania, bardziej w celu pobudzenia staruszka do działania. Ostrogi leżały daleko od miejsca, gdzie siedział; chcąc je podać musiałby odłożyć książkę i wstać. Ale staruszek przewrócił leniwie stronę i w chwili, kiedy napoczynał górny wiersz, ostrogi leżały na ladzie przed decydentem Vickersem.
— Ile? — warknął Przerębel.
— Trzydzieści.
Przerębel gwizdnął z uznaniem, ale bez słowa odliczył żądaną sumę. Centrala pokrywała wszelkie związane z akcjami koszty. Staruszek znowu; coś chyba nacisnął, bo ostrogi zniknęły; pojawiły się dopiero po chwili w postaci zgrabnej paczuszki.
— A właściwie do czego one służą? — powiedział zrezygnowanym głosem decydent Vickers.
— Trochę fantazji, młody człowieku — rozpromienił się staruszek i spojrzał znad książki. Miał wyblakłe niebieskie oczy, niewinne jak u dziecka. — Dla wyjątkowo niedomyślnych dołączona jest instrukcja obsługi — dodał i z powrotem zapadł w ocean liter.
Za Dzielnicą Handlową zaczynały się pierwsze kopulatoria Centrum — wysokie akwaria na cokołach. Wewnątrz przeciągali się ospali kulturyści obrośnięci górami mięśni, kokietowali przechodniów wyfryzowani, upudrowani i wyszminkowani chłopcy, ubrani w przezroczyste szatki. Niektórzy rozpinali je bądź pochylali się głęboko, aby uwidocznić piersi, których nabyli w wyniku kuracji hormonalnej.
Zaraz za Crestusem i Dyskobolem następowały Cynthia, Galia, Lukrecja, Quillenne, całe Konsorcjum Depres d’Arsonval… Odnaleźli Makedonię dopiero po długim błądzeniu, ponieważ szyld z jej imieniem nie od razu wpadał w oko. Świecił mniej jaskrawię od innych, w dodatku jego litery, widziane od strony Dzielnicy Handlowej, mieszały się z napisem “In piwo veritas”, górującym nad sąsiednim zespołem Pić, Tańcować, Kopulować — Chandra Musi Pofolgować.
Nie miała klientów.
— To nie ona — powiedział Przerębel spoglądając przez szybę. — Tamta była blondynką.
— Może ufarbowała włosy — podsunął towarzysz. — One lubią takie sztuczki, co dzień wyglądają inaczej. Makijaże, pudry, lakiery, zastrzyki… wszystkie te rzeczy. Robią ze sobą, co tylko zapragną.
Vickers kiwnął głową, że rozumie. Już miał wejść do środka, kiedy kobieta podniosła się z wolna i odeszła w głąb akwarium. Ściany stopniowo pokryły się granatowym cieniem. Czekając sprawdzili indykatory. Wreszcie ściany rozjaśniły się; kobieta stała naga przed frontową szybą i zapalała papierosa. Vickers wrzucił monetę w otwór i zniknął we wnętrzu podpierającego akwarium postumentu. W kompletnej ciemności, bez żadnego ostrzeżenia płyta, na której stał, ruszyła wynosząc go w górę.
— Cześć, dziubku — powiedziała kobieta, nie odwracając się od okna i zaciągnęła się dymem. — Znowu cię przypiliło, co?
— Właśnie — zgodził się wspaniałomyślnie Przerębel chcąc uniknąć zawiłych dyskusji. — Skąd wiesz?
— Och — westchnęła prawie bezgłośnie, jakby zdumiona, że można nie uzmysławiać sobie oczywistości jej wiedzy. — Wy, dziubki, jesteście wszyscy tacy sami. Przychodzą na was takie momenty, że nie potraficie wprost myśleć o czym innym.
— Zgadza się — przyznał Przerębel. — Wy natomiast bezwstydnie wykorzystujecie naszą słabość.
— Jasne, dziubku. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej.
— Ale gdy dostaniecie szmal, przez pewien czas — nie zanadto długi — potraficie być miłe.
Oboje wyczerpali się i zamilkli. Kobieta znowu zaciągnęła się dymem, po czym jej drobnymi plecami wstrząsnął śmiech.
— W dodatku wy, dziubki, wszyscy jesteście tak samo naiwni. Nie dalej jak wczoraj trafił do mnie taki jeden… wyobraź sobie, dziubku, że pragnął miłości. Dokładnie w ten sposób się wyraził, dziubku, nie kłamię.
Pociągnęła dymu.
— Tak mnie rozbroił tą odzywką, że potem przez długi czas nie mogłam przyjść do siebie. Rozumiesz, dziubku, musiałam nieustannie o tym myśleć. Jeśli chowasz podobną niespodziankę w zanadrzu, lepiej się nie przyznawaj. Dla własnego dobra.
— Nie jest to nic podobnego — zapewnił decydent Vickers poważnie. — No i miejsce tego niekoniecznie jest w zanadrzu.
— Dobra odpowiedź, dziubku — zgasiła papierosa i odwróciła się gwałtownie, prawdopodobnie dlatego, żeby udowodnić, jakie jędrne ma piersi. — Rozbierz się i pokaż, czym dziś zamierzasz mnie uwieść.
Była starsza od jasnowłosej Makedonii i nie tak ładna jak tamta. Ale piersi miała znakomite.
— Masz wspaniały biust — powiedział. — Bierzesz zastrzyki silikonowe? Przekrzywiła głowę jak ptak, który za chwilę odleci.
— W jakim świecie ty żyjesz, dziubku? — powiedziała, jakby to cokolwiek wyjaśniało. — Wszystkie biorą. — Rozejrzała się z roztargnieniem po pomieszczeniu. — Znasz zwyczaje obowiązujące w takich miejscach jak to? Nie wolno mnie całować ani dotykać łapami. W ogóle zachowuj się raczej grzecznie, inaczej paru mocnych facetów zrobi z ciebie befsztyk. Szmal rzecz jasna z góry. W porządku. A teraz wejdź tutaj, żeby nałożyć ochraniacz.
Wysmagany ciepło-zimnym wiatrem, zatopiony po szyję w cieniutkiej warstwie przezroczystego tworzywa, lżejszy o pięćdziesiąt koron, z paczką ostróg w garści decydent Vickers podszedł do kobiety, która nie była Makedonią.
— Możesz to odłożyć, dziubku — powiedziała kobieta. — Słyszysz? Co to jest?
— Ja bym chciał… — wyznał nieśmiało decydent. Kobieta wyjęła mu z ręki pudełko, otworzyła je i wydostała ostrogi.
— No, no — powiedziała — no, no. To będzie kosztowało dwadzieścia ekstra.
Jakie to szczęście, myślał Przerębel dokładając pieniądze, że Centrala finansuje wszystkie wydatki spowodowane okolicznościami akcji. Wyciągnął rękę po ostrogi.
— Głuptasku — powiedziała kobieta. — One są dla mnie — i błyskawicznie zamocowała sobie przylgi na kostkach.
Szyby dawno zdążyły pokryć się intensywnym granatem.
— Chodź — powiedziała kobieta, która nie była Makedonią. Sięgnęła gdzieś za siebie i na ścianie rozbłysły cztery czerwone cyfry. — Mamy do dyspozycji całe dwa tysiące sekund, dziubku.
— Aż tyle? — powiedział trzydzieści jeden poziomów wyżej niejaki Boskersq. — Morze czasu. Zdążymy bez pośpiechu porozmawiać o tym i owym. Ale przede wszystkim przepraszam, że tak długo na mnie czekałaś, Grynx.