8

Mówiące piwo robiło karierę.

W swoim gabinecie, przy starym biurku z dębowego drzewa siedzi Prezydent. Opiera się łokciami o blat, głową wisi nisko nad splecionymi rękami. Meble w gabinecie są ciężkie, wielkie, wykonane w czasach, kiedy ludzie poświęcali sporą część życia na wytwarzanie rzeczy bogato zdobionych — i wkładali w to duszę. Dlatego meble Prezydenta, zabrane jeszcze z Ziemi, wyraźnie odcinają się od funkcjonalnej surowości gabinetu. Śruby mocujące je do podłogi zabezpieczają przed przesuwaniem przy niespodziewanych zmianach kursu. Szuflady i szafki, w których Prezydent od dawna niczego nie przechowuje, zamykają się na mechaniczne zamki zapadkowe. Front biurka, jego boki zdobią dębowe liście, złote okucia. W gabinecie Laveerson czuje się bezpiecznie — jak w czołgu lub w fortecy.

Ściany gabinetu wyłożone są srebrem. Pod puszystym dywanem — srebro.

Mimo poczucia bezpieczeństwa Prezydent nie lubi swego gabinetu, czuje się tutaj źle. Gładź ścian kole w oczy, cisza dzwoni w uszach. Nadmiar komfortu przeszkadza w skupieniu, spod srebrnego sufitu nieustannie spadają pokuśliwe projekty: piwo, przechadzka, drzemka. Trzeba toczyć z nimi ciągłe walki. Żeby dzisiejszego dnia dać im odpór na dobre, Prezydent przysuwa ku sobie puszkę piwa i kufel.

Oprócz łokci Prezydenta, kufla oraz kilku puszek mówiącego piwa na blacie leżą rozłożone dokumenty. To mnemotechniczne kopie akt z Centralnej Krioteki Osobowej. Wydział Spraw Ściśle Tajnych, przeniesione na zwykły papier. Trzy, tak, trzy komplety. Prezydent spogląda ku nim niechętnie, wie, że wkrótce będzie się musiał nimi zająć. Tymczasem odrywa kapsel, piwo wzdycha z ulgą (lecz może to tylko złudzenie, myśli Prezydent, wszak jesteśmy skrajnymi antropocentrystami), przez podłużny otwór nieśmiało wydobywa się piana.

— Jestem mówiące piwo — bulgoce piwo w puszce. — Jak tu ciemno i ciasno. Wylej mnie do przestronnego kufla.

Więc jednak, myśli z satysfakcją Prezydent. Czeka na powtórzenie wezwania, nachyla się, słucha uważnie. Glos płynie z wnętrza puszki, niepodobna osądzić, czy wydaje go blacha, czy ciecz, czy może uwięziony w środku demon. Ostrożnie, żeby nie uronić kropli złocistego płynu na lśniący czystością blat, Prezydent przelewa piwo do kufla.

— Och, dziękuję ci — wzdycha piwo z ulgą, rozpręża się. Widać wyraźnie, jak mości się w kuflu. Od naddennych turbulencji wywołanych strumieniem z puszki unosi się ku powierzchni mgła bąbelków, by tam w czarodziejski sposób osiadać śnieżnym kożuchem piany. Prezydent podnosi kufel do ust, moczy wargi w pianie, w samej pianie.

— Och, tak, jestem mówiące piwo — cieszy się zawartość kufla. — Tak, tak, pij mnie, wypij mnie. Jestem zimne i smaczne.

Wczoraj, mniej więcej o tej samej porze, odwiedził Laveersona Rippert. — Porozmawiajmy, Prezydencie — zaproponował sadowiąc się na blacie biurka. Podczas rozmowy wyglądali jak załoga dwuosobowej warowni — Rippert gestykulując pokazywał dalekie cele na przeciwległej ścianie, a Prezydent przyczajony wśród gotowych do strzału puszek przyglądał się celom okiem myśliwego.

— Trochę inaczej to sobie wyobrażaliśmy — rzekł Rippert, a Prezydent przytaknął bez przekonania. Nie cierpiał poufałości typu siadanie na blacie biurka.

— Dwukolorowi… — zaczął Rippert — pal ich sześć. Sami w sobie nie są chyba groźni. Ale czy pomyślał pan, Prezydencie, co się stanie, kiedy wykorzystają swój wpływ na załogę?

Prezydent wzruszył, niechętnie ramionami.

— Załoga — kontynuował Rippert — to już nie ci sami ludzie, których położył pan spać po przygodach na Planecie Dwóch Kolorów. Czy zdaje pan sobie sprawę, kogo wieziemy z powrotem? Podczas gdy myśmy spali, na statku pojawił się czarodziej — i wszystko odmienił. Zamiast zgrai dekowników, którzy przeżyli wyprawę chowając się po kątach, gdy inni nadstawiali za nich karku, wiezie pan legion bohaterów. Każdy z nich szykuje serię opowieści o własnych czynach, tym są teraz głównie zajęci, i nagle — niech pan pomyśli — pojawiają się Dwukolorowi, tajemniczy fenomen, który może zagrozić misternie budowanym wizjom, spowodować, że upragniony bieg wydarzeń nie dopełni się tak łatwo do końca.

Racja, myśli Prezydent, czy wypada się dziwić, że u kresu podróży rozmyślają przede wszystkim o roli, jaką przyjdzie im grać od momentu zejścia na płytę kosmodromu? Że nie mają ochoty narażać więcej cennego życia, przewiezionego z takim trudem przez kiloparseki i lata?

Rippert zerwał kapsel i łyknął piwo prosto z puszki.

— Nie za wiele wiemy o Dwukomorowych, ale zadbaliśmy o to, by przeciętny członek załogi wiedział jeszcze mniej. W ten sposób pragnęliśmy zachować przewagę. Będziemy mieli szczęście, jeśli to się nie zemści. Wie pan, Prezydencie, jak zachowuje się dziecko, któremu grozi utrata ulubionej zabawki? Protestuje, tupie nogami, płacze.

— Sugeruje pan, że grozi nam kolejny bunt?

— Coś w tym sensie. Załoga wyobraża sobie, że winę za niejasną sytuację ponosimy my: ja, pan, Rada Statku. Że nikłe wyniki akcji przeciw Dwukolorowym dowodzą naszej nieudolności, małej operatywności, kunktatorstwa… kto wie, czego jeszcze.

— W takim razie powiedzmy im całą prawdę.

— Zwariował pan? Mówiąc im wszystko, co wiemy i co nam się zdaje, doprowadzimy jedynie do zwiększenia nieufności. Będą tak czy owak sądzić, że sedno pozostaje ukryte. W ten sposób ani na jotę nie poprawimy sytuacji, natomiast w większym stopniu zdani będziemy na kaprysy tłumu. Chyba wie pan, jakie kaprysy potrafi mieć tłum?

Że też akurat mnie musiało się to przytrafić, irytuje się Prezydent. Nie Zennoherowi, nie Foverryemu, nawet nie Cardinneowi. Pierwsze wyraźne oznaki rozprzężenia pojawiły się po wyjściu z mitycznego układu Planety Dwóch Kolorów, ale prawdziwa bomba miała wybuchnąć znacznie później. W którym momencie, myśli Prezydent, to zajadłe w konsumpcji społeczeństwo zaczęło cuchnąć, rozłazić się, stawać coraz bardziej gnuśne?

— Więc co robić?

— Czekać. Ale nie bezczynnie. Jeśli wytłumaczyć dziecku, że niebezpieczeństwo grozi wszystkim jego zabawkom, samo poczuje się zagrożone i zrobi co tylko możliwe, by wypłoszyć natręta. W obecnej sytuacji zjawisko Dwukolorowych działa przeciwko nam; gdy jednak sztucznie spotęgować jego przejawy, niebezpieczeństwo przestanie dotyczyć tylko “Dziesięciornicy” jako całości. Stanie się mniej abstrakcyjne, ponieważ zagrożone poczują się jednostki. Każdy z osobna. Wtedy bodziec zacznie działać na naszą korzyść.

— Ale jak to przeprowadzić?

— Trzeba sfingować sytuację, która zaszokuje. Reszta zależy od dobrej propagandy.

Od pewnego czasu również Prezydent odnosił wrażenie, że jedynie kuracja wstrząsowa rokuje nadzieje na wyzdrowienie. Decyzję należało podjąć szybko. Nagle się przestraszył: więc już doszło do sytuacji na tyle krytycznej, by trzeba przedsiębrać takie środki? Ale właściwie jakie? Historia żeglugi kosmicznej nie podsuwała żadnego rozwiązania, ponieważ nie znała podobnego przypadku., Wobec wyprawy i związanych z nią obowiązków inne sfery zainteresowania załogi nie miały prawa się liczyć. Żaden kapitan powracającej wyprawy nie meldował o podobnych trudnościach. “Cóż, ktoś kiedyś musiał zacząć”, myśli Prezydent. “Ja”, myśli. To może nawet i dobrze.

— Ma pan jakieś propozycje, Rippert?

— Pewien pomysł… dosyć ryzykowny.

— Ofiary? Jak wiele?

— Najwyżej kilka.

— Nie zgadzam się.

Trochę inaczej to sobie wyobrażaliśmy, dzwonią Prezydentowi w uszach wczorajsze słowa Ripperta. Owszem, inaczej. Wydawało się po śmierci Cardinne’a, że nie powinno być trudno doprowadzić “Dziesięciornicę” na jeden z księżycowych kosmodromów i zebrać całe żniwo tej wyprawy. Być na ustach całej Ziemi — dla Laveersona, który przez całe życie pożądał sławy, popularności, wielkiego sukcesu — otworzyła się szansa.

Pech chciał, że szaleniec przepołowił Cardinne’a strumieniem plazmy; Laveerson siedział porażony realnością zdarzenia, gdy wiadomość dotarła wreszcie i do niego. Usiłował wątpić, że ta śmierć przydarzyła się naprawdę; porażała go bliskość spełnienia zachceń rodem jak z brudnego snu; coś pod pełzło do gardła, kotłowało się w mózgu tysiącem szalonych myśli jednocześnie, osiadło niezdrowym rumieńcem na policzkach. Bał się podnieść wzrok, by nie zdradziły go oczy, wstał i ledwo panując nad głosem wypowiedział tych kilka zdań, których od niego oczekiwano. Pocieszał się, że jeśli nawet coś zauważyli, przypisali to afektacji — był wszak przez długi czas najbliższym współpracownikiem Cardinne’a. Nie rozpaczał, nie czuł radości, odszedł po prostu do swojej kabiny i tam pozwolił ucichnąć szumowi w głowie.

Następnego dnia po śmierci Cardinne’a Laveerson dowiedział się, że powinien przyjąć interesantów. Nagle bardzo wielu ludzi zapragnęło się z nim widzieć. Jednym z nich był Rippert; poznali się na bankiecie z okazji startu, ale nie kontynuowali znajomości. Laveerson kojarzył go nadal — jak większość załogi — z bajecznymi dochodami. Teraz krezus Rippert prosił o posłuchanie.

Wszedł, przywitał się, usiadł, rozejrzał się po ścianach.

— To poufna misja — powiedział. — Chodźmy lepiej gdzieś, gdzie nie ma podsłuchu.

— Proszę się wyzbyć obaw — roześmiał się Laveerson — z tego pokoju nie wymknie się żadna tajemnica. Czym mogę służyć?

— Ma pan szansę zostać Prezydentem — stwierdził bez ogródek Rippert — i pewnie pan nim zostanie, o ile, oczywiście, rozegra pan bezbłędnie kampanię. Oferuję panu pomoc. Potrzebuje pan pieniędzy i poparcia ludzi, którzy w pana wierzą.

— Powiedzmy — Laveerson spoważniał. — I co z tego?

— Mogę panu dać jedno i drugie.

Interesujące. Wie pan, kiedy zginął Cardinne? Wczoraj. Jeszcze za wcześnie na decyzję o kandydowaniu.

Rippert przyglądał mu się z dziwnym grymasem, który ani był, ani nie był uśmiechem. Laveerson pomyślał, że irytuje go pewność tego faceta.

— Przypomnę panu jedną rzecz — odezwał się Rippert i grymas spełzł niechętnie z, jego twarzy. — Coś, co wie i pan, i pańscy konkurenci, ten, kto teraz zostanie Prezydentem, najprawdopodobniej doprowadzi “Dziesięciornicę” do Ziemi. Na pana miejscu wychodziłbym ze skóry, żeby wygrać te wybory.

— I pan chce mi w tym pomóc. Niby dlaczego? Z dobrego serca? Grymas wrócił na chwilę na twarz Ripperta.

— Uważam pana za najbardziej odpowiedniego człowieka. Daję panu więcej szans. To chyba normalne, że chcę zainwestować w kogoś, kto wygra. Zna pan Souta?

— Tego od reklamy? Tak, słyszałem o nim.

Rippert kiwnął głową: — Pierwszorzędny fachowiec. Pracuje dla mnie. Gdyby zgodził się zająć pańską reklamą, miałby pan zwycięstwo w kieszeni. Jeśli chodzi o finansową stronę przedsięwzięcia, gotów jestem zadbać o nią osobiście.

Laveerson zastanawiał się z rękami splecionymi na piersi.

— Przyjąłem do wiadomości pańską propozycję — powiedział. — Rozważę ją wnikliwie. Czy moglibyśmy spotkać się jutro rano? Zdąży pan do tego czasu porozumieć się z Soutem?

Twarz Ripperta zgięła się jak gumowy kalosz.

— On już się zgodził. Ustaliłem to z nim nie dalej jak pół godziny temu.

Po jego wyjściu Laveerson namyślał się przez kilka minut, potem pomanipulował przy nóżce fotela.

— Chodźmy lepiej gdzieś, gdzie nie ma podsłuchu — powiedział głos Ripperta.

Zamówił w Centralnej Kriotece Osobowej dane o Rippercie i Soucie, łącznie ze ściśle tajnymi. Oczekując na nie wysłuchał kilkakrotnie nagrania. Nazajutrz Rippert przedłożył mu do wglądu opracowany w szczegółach plan kampanii; Laveerson przejrzał go, zadał parę pytań — i przystał na zaproponowane warunki.

Serię publicznych wystąpień rozpoczął przemówieniem na czterdziestym, przed umieszczeniem w ścianie zwycięzców kryształowego bloku z zatopionym w środku Cardinneem. Plastycy wychodzili ze skóry, ale też rezultat przeszedł oczekiwania: Cardinne tkwił wewnątrz gładkiej bryły uśmiechnięty, połatany, posztukowany, w nowym skafandrze próżniowym. Bez zażenowania wysłuchał mowy Laveersona; po zakończeniu uroczystości dał nurka do swojej przegródki, obiektywy kamer ściemniały, ludzie zaczęli się rozchodzić.

— Znakomicie, naprawdę! — entuzjazmował się Rippert, a piękna kobieta, z którą przyszedł, położyła białą dłoń o długich palcach na rękawie Laveersona i patrząc na niego tak, jak się patrzy przez okno na odległy widok westchnęła: — Tak, był pan wspaniały.

Nieco na uboczu trzymał się Sout, niewysoki, wiecznie zafrasowany mężczyzna. Dzięki jego pomysłom i trickom transmisja udała się znakomicie i wielu z tych, którzy ją oglądali w video, pomyślało sobie między jednym a drugim łykiem piwa, że żywy Laweerson prezentuje się nieporównanie korzystniej od martwego Cardinne’a i że właściwie nic nie mają przeciwko temu, by został nowym Prezydentem.

Prezydent wspomina wydarzenia, które nastąpiły potem: twarze, wizyty, decyzje, wystąpienia, narady, ustalenia — bardzo wiele szybkich dni. Postanowili odpocząć na jedenastym, należącym w większej części do Ripperta. Specjalnie z okazji wizyty Rippert obiecał uruchomić wodospad.

Widok mógł zaszokować: tony wody waliły się z wysoka rozbijając się po drodze o głazy na drobne krople. W powietrzu unosiła się mokra mgiełka, wirowały roje tęcz.

— Osiemdziesiąt ton na sekundę! — przekrzykiwał szum wodospadu, a Laveerson, zajęty szacowaniem wartości tego cudu świata, kiwał tylko uprzejmie głową. Nad samym rozlewiskiem grzmot spienionej wody zagłuszał wszystko. Całe gromady grubych kropel siekły im twarze, lustro pulsowało wyraźnie, spod nóg dochodził potężny, rytmiczny klangor. Zdawało się, że od mocarnych uderzeń wody drży grunt pod stopami.

— To pompy! — wrzasnął mu w ucho Rippert. Ujął Laveersona pod ramię; wycofali się ostrożnie po mokrych kamieniach. Po kilkudziesięciu metrach znaleźli się w wykutej w litej skale jaskini, urządzonej bardzo komfortowo. Szum spadającej wody ledwo dawał się słyszeć, osłabiony przez skalne formacje; jeszcze chwila a Laveerson uległby jego usypiającemu działaniu.

— Niech pan spojrzy — zachęcał Rippert. Przed nimi na wysokości oczu zapłonęło jasne światło, zaczęło nabrzmiewać, dotknęło ich twarzy, jakby się zawahało — i zgasło. W zielonym półmroku wyrosły ciemne zwaliste kształty, między nimi zamigotały drobne poziome kreski.

— Jeden z zapasowych zbiorników “Dziesięciornicy” został wyłączony z obiegu — Rippert był bardzo rozmowny, — Wystarczyło zainstalować odpowiednio mocne pompy… plastycy za psie pieniądze sklecili ten krajobraz — ot i wszystko. No, za nasz sukces.

Wypili; Laveerson spojrzał na Ripperta, ale w półmroku nie dostrzegł jego oczu.

— Niech pan to wyłączy — powiedział z niespodziewana złością. — Nie przyszliśmy tu dla oglądania scen z życia małży.

Z półmroku wydzieliła się kula światła i otoczyła ich. Wyglądało to tak, jakby płynęli wewnątrz przezroczystej łodzi podwodnej, kilka metrów nad dnem oceanu.

— Teraz dobrze?

— Panie Rippert — powiedział Laveerson — zdradził mi pan jedną ze swoich małych tajemnic — I niechcący zwrócił moją uwagę, na to, Jak niewiele o panu wiem. Chciałbym lepiej pana poznać… niech pan opowie coś o sobie. Coś… osobistego.

Rippert przyglądał mu się spod zmrużonych powiek. Nie wyglądał na zachwyconego.

— Ma pan na myśli coś takiego jak to? — machnął ręką w kierunku, skąd dochodził odgłos przetaczanej wody. — Coś, czego nie znajdzie pan nawet w Wydziale Spraw Ściśle Tajnych Centralnej Krioteki Osobowej. Czy tak?

— Owszem.

— Pan mi nie ufa?

— Czy to pana dziwi?

— Nie — rzekł zdecydowanie Rippert i poruszył się w fotelu. — Sam postąpiłbym dokładnie w ten sposób.

Zamilkł i jakby się namyślał. Laveerson, który nie spuszczał z niego oczu, nie zdołał nic wyczytać z jego twarzy.

— Lubię jasne sytuacje — poderwał się Rippert — a jednak zaskoczył mnie pan tym… tą propozycją. Jesteśmy przecież sobie potrzebni: pan potrzebuje mnie, a ja pana. Jedziemy na wspólnym wózku. Nie wystarczy to panu?

— Nie.

— Zrozumiałem, że domaga się pan gwarancji… mniejsza o sformułowania — dodał widząc gest zniecierpliwienia gościa. — Spodziewałem się, że pan tego zażąda… jestem wprawdzie dla pana sojusznikiem cennym i pożądanym, ale groźnym. Chce pan dowiedzieć się czegoś, co by mnie neutralizowało… nie znalazł pan w materiałach Centralnej Krioteki?

— Mówi pań zajmująco, proszę kontynuować.

— A wodospad?

— Wodospad, panie Rippert? Nie rozumiem.

— Przywiozłem pana tutaj nie bez pewnej intencji. O tym dowcipie z wodą wiedzą na statku trzy… cztery osoby — liczył powoli na palcach. — Razem z panem pięć.

Laveerson w zadumie pokręcił głową.

— Wodospad to rzeczywiście sporo, panie Rippert — powiedział — ale jednak nie dość.

— Rozumiem — w głosie Ripperta zadźwięczała nutka podziwu. — I sądzi pan, że ja to panu powiem?

— Tak sądzę, panie Rippert.

Siedzieli naprzeciw siebie milcząc. Wokół przesuwał się podmorski krajobraz, miejsce gromadki rybek zajęły hektary wodorostów, między którymi aż roiło się od cudacznych kolorowych stworów. Ale obaj mężczyźni nie zwracali na nie uwagi.

— Nie obawia się pan paść ofiarą oszustwa?

Laveerson roześmiał się.

— Po co miałby pan oszukiwać? Rzecz jasna nie zabronię panu wybierać między absolutną prawdą a kłamstwem na tyle sprytnym, by nie dać się na nim przyłapać, ale równocześnie może pan mocno wierzyć, że z ciekawości zadam sobie trud sprawdzenia, czy mówił pan prawdę, czy łgał. W najgorszym przypadku zajmie mi to kilka dni. Ale nie koniec na tym; stosunki wewnątrz naszego tandemu są dość skomplikowane: pan musi ml ufać, ja panu — niekoniecznie. Na pańskim miejscu — przepraszam za to pouczenie — starałbym się wywołać wrażenie osoby absolutnie lojalnej i bezwarunkowo godnej zaufania. Ja mam trochę więcej do stracenia, wie pan… dlatego spodziewam się, że weryfikacja pańskich słów będzie nie tylko możliwa, ale wręcz przyjdzie mi bez żadnych trudności. Co pan o tym sądzi?

Rippert patrzył na niego prawie z szacunkiem. Z jego twarzy znikł wyraz irytującej pewności siebie; nie okazując jej demonstracyjnie Rippert stawał się po prostu sympatycznym facetem, z którym chciało się wstąpić na szklaneczkę.

— Rozumiem pana dobrze — oznajmił wreszcie. — To, co powiem, będzie sprawdzalne — słowa wydobywały się z niego z trudem, ciągle nie mógł się zdecydować, jak zacząć. — Kilka tygodni temu popełniono na statku zbrodnię… zamordowano młodą dziewczynę. Wiem, kto to zrobił… i jestem w tę zbrodnię zamieszany.

— Proszę, niech pan mówi — odezwał się Laveerson po krótkiej przerwie.

— Dobrze — zgodził się Rippert — ale wcześniej da pan słowo, że nikt się o tym od pana nie dowie. Zwłaszcza policja… to niemiłe uczucie obudzić się któregoś ranka i usłyszeć, że mają do człowieka bardzo pilny interes.

— Obiecuję — powiedział uroczyście Laveerson — że to, co pan wyjawi, pozostanie miedzy nami. Nie zostanie pan pociągnięty do odpowiedzialności ani z mojej inicjatywy, ani przy moim współudziale. Chce pana szachować wiedzo o kilku pana wstydliwych postępkach, lecz póki pozostanie pan wobec mnie lojalny — niczym więcej.

— Dwa miesiące temu zgłosił się do mnie pewien facet i zaproponował mi sfinansowanie filmu, który miał zamiar nakręcić. Film miał być niezwykle dochodowy, a ja znałem tego człowieka… mniejsza o to, skąd. Oglądałem także wcześniejsze twory jego wyobraźni… uderzył mnie w nich trudny do określenia, lecz wyraźny element niesamowitości. Proszę mnie właściwie zrozumieć — niesamowite było nie to, co w nich pokazywał, ale sposób, w jaki to robił. To… to było — nieludzkie. Człowiek nie mógłby, nie umiałby patrzeć w ten sposób… do rzeczy jednak. Jego filmy były dokładnie takie jak on sam i patrząc mu w oczy odnosiłem wrażenie, że czegoś w nich nie dopowiadał. Więziła go konwencja, krępowała obyczajowość, marzył o nakręceniu rzeczy nieskończenie szokującej (i przez to nieskończenie prawdziwej, jak twierdził), w której przestałby respektować wszystkie uznawane dotąd granice. Nim przyszedł do mnie wtedy, rozmawialiśmy na ten temat kilka razy. Bałem się go, uwierzy pan? Ten człowiek zdolny był do wszystkiego w imię mglistych przesłanek, które jedynie przeczuwał, jego mózg był chory; popełniłby każde szaleństwo z potrzeby duszy, jak mówił. Robił wrażenie człowieka zastanawiającego się głęboko nad życiem i swymi pragnieniami, i kiedy zjawił się u mnie, wiedziałem, że się zdecydował. Nazywał się Berkovitz. Berkovitz — proszę zapamiętać…

Scenariusz potwierdził moje obawy: treścią filmu miało być ni mniej, ni więcej tylko zaszlachtowanie przez kochanka młodej dziewczyny — podczas aktu fizyczna} miłości między nimi. Żadnych skrótów, odjazdów kamerą, achronologii — po prostu dokumentalna rejestracja zdarzenia. Tytuł: “Modliszki”. Nie wyjaśnił znaczenia.

Przerwał, przejechał dłonią po czole.

— Berkovitz tłumaczył oczywiście, że żadnego morderstwa przed kamerą nie będzie. Wiedziałem, że kłamie, że już zdecydował się na nie — a on wiedział, że się domyślam. Siedziałem naprzeciwko niego jak teraz naprzeciw pana… nie byłem zdolny do myślenia, trzymałem w ręku te kilka kartek, jakieś szkice, patrzyłem na jego twarz i nie widziałem niczego oprócz jego oczu; chciałem odwrócić wzrok, lecz nie mogłem. Bardzo długo przesiedzieliśmy w ten sposób, wreszcie stało się to nie do zniesienia. Powiedziałem: “Dobrze, dam panu te pieniądze”. Następnego dnia wypłaciłem mu należność; odszedł nie wypowiedziawszy więcej jak dziesięć słów.

Znowu przerwał; mówienie sprawiało mu widoczną trudność.

— Z początku chciałem biec za nim, powiedzieć, że się wycofuję, zacząłem go nawet poszukiwać. Zamierzałem przede wszystkim zniszczyć umowę, by nikt nie łączył z tą sprawą mojego nazwiska — ale Berkovitz przepadł jak kamień w wodę. Myśląc o nim przyłapałem się na spostrzeżeniu, że dałem, mu pieniądze nie z nadziei na zysk, nie tylko z nadziel na zysk, ale przede wszystkim z ciekawości. Że jestem do niego podobny.

Po miesiącu otrzymałem przez posłańca cienką, prostokątną paczkę. Zawierała serię fotogramów; to, co na nich zobaczyłem, zjeżyło mi włosy. Ponadto znalazłem małe pudełko z kryształkiem zamocowanym w miękkim uchwycie, zabezpieczonym płaską gondolką — film Berkovltza. Proszę, oto on.

Laveerson wziął pudełko z blatu, otworzył. Pod podłużną przezroczystą muszlą spoczywała na karminowym pluszu srebrna łza; Laveerson obejrzał ją ze wszystkich stron, zamknął pudełko i położył z powrotem na blacie.

— Skąd pewność, że Berkovitz rzeczywiście popełnił morderstwo? Jest tyle technik…

— Nie zadałby pan tego pytania, gdyby wcześniej obejrzał pan film. Ja nie miałem wątpliwości… tylko zwierzę, w które człowiek zamienia się w takiej sytuacji, potrafi tak rozpaczliwie walczyć o życie. Nawet po rozpłataniu na dymiące połcie, połcie te próbują stawiać opór, uniknąć dalszych ciosów prześladowcy… bez zamysłu i koordynacji, instynktownie… jakby w najdrobniejszej komórce pozostała zakodowana tylko jedna powinność: ocaleć. Niech pan się dobrze zastanowi, zanim zdecyduje wyświetlić ten kryształek u siebie… jeśli chce pan pozostać tym samym człowiekiem. Niech pan uważa, by nie zwariować… potem był zmęczony, pot ciekł zeń strumieniami.

Mimo to Laveerson powiedział:

— Nie odpowiedział pan na pytanie.

— Przepraszam… pan miał zdaje się wątpliwości, czy to jednak nie kamuflaż, nie aktorstwo idealne — zaśmiał się chrapliwie, urywanie. — Zagrać rolę własnych połci — nie każdy potrafi, co? Ale pewność, cały czas idzie o pewność… ja znałem tę dziewczynę… byliśmy kiedyś razem. Berkovitz wiedział o naszym związku; nim zaangażował ją do tego filmu, dawno straciłem ją z oczu.

— Nie była panu obojętna…

— Chyba ją kochałem… i nienawidziłem. Kiedyś postąpiła ze mną bardzo podle. Berkovitz zabijając ją w sposób tak ohydny…

— Wyręczył pana? To pan chciał powiedzieć? Przez chwilę Rippert przyglądał mu się nieobecnym wzrokiem.

— Ty szczurze! — krzyknął. — Ty przeklęty szczurze! To ja zaproponowałem Berkovitzowi, żeby ją zaangażował! Ja ją namówiłem… słyszysz, ja!!! Jesteś zadowolony?

Piał nieprzyjemnym falsetem szarpiąc bluzę gościa. Laveerson wstając odtrącił go; Rippert opadł na fotel, ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał.

— Gdzie pan ma rejestrator? — zapytał go Laveeson. — Obejrzymy ten film zaraz, jeśli pan pozwoli.

Przeżyłem straszne pół godziny, myśli Prezydent. Lepiej było poskromić ciekawość. Nie, nieprawda. “Nic, co ludzkie… ” Ludzkie?

— Witam, panie Rippert. Akurat myślałem o panu…

— Przyszedłem zgłosić swoją rezygnację. Souta może pan zatrzymać, jeśli oczywiście zdoła go pan nakłonić, by pozostał.

— Co się stało, panie Rippert? Złe pan wygląda, mówi dziwne rzeczy… mam to traktować serio?

— Jak najbardziej serio — rzekł z naciskiem Rippert. — Chcę, żeby zdał pan sobie sprawę, że są pewne granice… że są granice — powtarzał w kółko patrząc pod nogi Laveersona.

— Nie zamierzałem pana upokorzyć — powiedział Laveerson — finał rozmowy był dla mnie niespodzianką bodaj czy nie większą niż dla pana. Jeśli żywi pan do mnie urazę — przepraszam. Cóż — bardzo żałuję, że podjął pan tę decyzję… w takiej chwili. Właśnie przygotowałem pańską nominację. Skoro jednak postanowił pan inaczej…

Wybory przyniosły im zwycięstwo już w drugim głosowaniu — pierwsze zostało unieważnione z powodu nikłego zainteresowania załogi. Znowu minęło kilka dni, nim mogli porozmawiać ze sobą w cztery oczy.

— Ciągle nie może mi pan wybaczyć.

— Nie.

Ale żaden nie wstawał, żeby odejść.

— Dziwne uczucie — powiedział znienacka Laveerson. — Zdaje mi się, że najtrudniejsze mamy poza sobą. Że wystarczy zaszyć się w miejscu takim jak to… i czekać.

Rippert na wszelki wypadek milczał. Siedzieli na dnie wielkiego zbiornika, w otoczeniu suchych skał. Od wielu godzin wodospad był wyłączony i z góry nie spadła na kamienie ani jedna kropla.

— Dbać o paliwo dla silników, utrzymywać kurs — i czekać. Taak. Za wiele szczęścia, jak na mój gust. Wygrać łatwo wybory, zapakować załogę do pudel, zawrócić — do tego nie trzeba filozofii. Wie pan, w najbliższym czasie spodziewam się kłopotów.

Rippert wzruszył tylko ramionami.

— Nie interesują pana kłopoty? — spytał Laveerson. — Nasze wspólne kłopoty, którymi skwapliwie będę się z panem dzielił? Po drodze na Ziemię wiele się jeszcze zdarzy…

— Taki pan pewien, że wrócimy? — powiedział Rippert. — Bo ja nie.

— Będziemy próbować — osądził Laveerson po namyśle. — Nic innego nam nie pozostaje.

— Nie jestem przekonany, że powinniśmy wracać — powtórzył Rippert.

— Nie rozumiem.

— Niech pan nie udaje. Zrobiliśmy niedaleko stąd dobry początek, jeśli idzie o rozmiary szczerości, do jakiej mnie pan nakłonił. Wtedy graliśmy o drobne — teraz stawka rośnie. Jeśli będziemy oszukiwać się nawzajem, bawić w niedopowiedzenia, flirtować z problemami zamiast się z nimi rozprawiać, nie dolecimy nawet do najbliższego księżyca. Może istotnie powinniśmy wracać — nie wiem. Proszę mnie przekonać. Powrót nie dla wszystkich oznacza to samo, każdy po cichu na coś liczy, każdy czegoś się tam spodziewa. Tacy jak ja i pan po powrocie przestaną być potrzebni, staną się po prostu jednymi z tysięcy. Sądzi pan, że bawi mnie występ w roli jednego z tłumu?

— Chyba powinienem się obrazić, panie Rippert — uśmiechnął się Prezydent.

— Pan?!

— To nie kwestia mojego widzimisię, my po prostu musimy wracać. Nasze pętanie się po kosmosie dało jak dotąd nader mizerne efekty. Ludzie czekali na coś wielkiego, żyli i pracowali dlatego, bo jutro miał w ich życiu dokonać się przełom. Ale dni uciekały i żaden z nich nie przynosił spełnienia nadziei. Ludzie przestali żywić nadzieję, z dnia na dzień spostrzegli, jak straszliwie mało sensu zawiera ich życie. Ten kryzys możemy przezwyciężyć — dając im nowy cel, prolongując nadzieje. Ogłośmy powrót, niech na nowo zaczną marzyć — a spełnienie tych marzeń… zostawimy sobie na później. Tak więc będziemy wracać, panie Rippert, lecz wracać mądrze. Boi się pan o majątek, pozycję, powodzenie u kobiet… o wszystko, czego w nadmiarze dostarczają panu pieniądze i władza. Ale i ja nie liczę wyłącznie na zyski. Moje życie bez tych rzeczy również straci na wartości. Rippert milczał.

— Ogłosimy jutro decyzję. Resztę spraw odłożymy na później… wie pan, obejrzałem jeszcze raz film Berkovitza… ten, potem inne. Gdyby umiejętnie sprokurować niektóre fragmenty, ułożyć we frapującą fabułkę, uzupełnić zainscenizowanymi stosownie do potrzeb sytuacji — mielibyśmy niezły kawałek gumy do żucia dla oczu, nie? Dzieci na dobranoc muszą dostać coś do obejrzenia — zatarł ręce — by nie dręczyły ich koszmary.

Fragmenty filmów Berkovitza Sout wykorzystał jedynie jako źródło inspiracji. Wziął na warsztat biografię McGregora i zajął się wypełnieniem wszystkich jej niejasnych fragmentów. Zdaje się, że było ich wyjątkowo wiele, myśli Prezydent. Sout pokazał na nowo śmierć Cardinne’a i unieszkodliwienie McGregora przez antytaktora Leclerca, w sposób niezwykle sugestywny komentując te sceny zdjęciami z Planety Dwóch Kolorów. Jakiś człowiek twierdził z całą stanowczością przed kamerami, że znał McGregora i na kilka dni przed zabójstwem Cardinne’a otrzymał od niego kawałek srebrnej blaszki, mającej stanowić dowód pobytu mieszkańców Planety Dwóch Kolorów na pokładzie “Dziesięciornicy”. Gremium naukowców na czele z Banowskim potwierdziło po burzliwej dyspucie, że skład chemiczny blaszki niemal pokrywa się z wynikami analiz spektralnych znacznych obszarów Planety Dwóch Kolorów.

Komentarze po transmisji zdawały się nie mieć końca; Sout znowu musiał interweniować, gdyż poruszenie zagrażało spokojnemu przebiegowi hibernacji. Okazało się więc, że właściciel blaszki otrzymał ją od zupełnie kogo innego, zaś grono naukowców ze skruszonymi minami przyznało, że po dokładnej weryfikacji wyszła na jaw rażąca pomyłka — zamieniono wyniki czy coś takiego. Załoga kładła się do hibernatorów w stanie kompletnego kręćka. Tylko niewielu ludzi na “Dziesięciornicy” wiedziało, co jest naprawdę grane. To znaczy zdawało im się, że wiedzą, myśli Prezydent. Drobna różnica.

Prezydent odstawia pustą puszkę po piwie. Sięga przed siebie i z blatu biurka bierze jeden z trzech kompletów kopii, przygląda się arkuszom, kładzie komplet przed sobą, odsuwa pozostałe. Jeszcze przez chwilę się waha… lecz nie, decyzja zapadła. Prośbę Berkovitza o ułaskawienie postanawia odrzucić. Próbuje wstać z fotela, ręka wsparta na arkuszach jedzie po śliskim blacie. Prezydent traci równowagę wpada w fotel. Poruszone grzechoczą puste walce puszek.

Z przeciwległej ściany błyskawicznie złuszcza się srebro dwoma szerokimi pionowymi roletami. Prezydent sięga po ostatnią puszkę wywołując jednocześnie Centralę.

— Sędzia Heathard, panie Prezydencie — mówi do Prezydenta bliski głos. — Słucham.

— Panie sędzio — mówi uroczyście Laveerson — to pan prowadzi jutrzejszą rozprawę przeciwko dyspozytorowi Dooganowi?

— Tak, panie Prezydencie.

— Panie sędzio, ten Doogan… jego wina…

— Zastanawiałem się nad tym przypadkiem, panie Prezydencie. Wina więźnia Doogana w istocie nie wydaje mi się wielka. Uniewinnić?

Prezydent bawi się zawleczką na denku puszki.

— Wprost przeciwnie, panie sędzio — mówi. — To groźny przestępca. Jestem zdania, że zasłużył na śmierć.

Rozlega się głośne pyknięcie; zawleczka odskakuje wraz z kawałkiem blachy, na denko puszki powoli i bezszelestnie wydobywa się bielutka piana.

— Jestem mówiące piwo — mówi piana. — Wypij mnie.

Загрузка...