16

Video było pełne śmierci Medicusa. Wszelkimi dostępnymi metodami usiłowało wzbudzić u swych klientów wiarę, że uwięziony Dwukolorowy przebywał w klatce dopóty, dopóki nie przestało go to bawić. Wówczas z nadzwyczajną łatwością zrzucił okowy, rozgiął grube pręty i wydostał się na zewnątrz. Generował tak straszliwie mocne pole, że mimo daleko posuniętych środków ostrożności nikt nie potrafił go powstrzymać. Oprócz Medicusa, rzecz jasna. W chwili gdy Dwukolorowy podchodził do ściany, która rozstąpiła się przed nim jak kurtyna z waty, Medicus wyrwawszy pistolet z kabury oniemiałego agenta ochrony usiłował zapobiec ucieczce. Zanurzony już do połowy w srebro uciekinier obejrzał się, broń wypadła z ręki Medicusa, a on sam runął bezwładnie na posadzkę. Tak to mniej więcej wyglądało.

Bohaterskie zwłoki Medicusa wystawiono na widok publiczny. Video transmitowało przebieg uroczystości żałobnych pokazując jakieś twarze, które starały Się usilnie przybrać woal smutku. Co kilka godzin przypominano fragmenty świetlanego życiorysu zmarłego, rozpływano się nad jego zasługami, roztkliwiano nad bezmiarem dokonań. W przerwach szalał po ekranie doktor Emmery, który — przejąwszy klinikę Medicusa — obiecał pozostawić jej tradycyjną nazwę. W charakterze sporego kalibru gwiazdy wystąpił doktor Llatz. Łzy ciekły mu z oczu z zawstydzającą normalnych ludzi łatwością. Łkając opowiadał o dniach szczęśliwej współpracy z profesorem, któremu zawdzięczał wszystko.

Deogracias oglądał program jak leci, wciśnięty miedzy równie jak on ubogich i źle ubranych bywalców bardzo podrzędnej knajpy na sto dziewięćdziesiątym drugim poziomie. Serwowano tu tanią lurę, nazywaną piwem chyba tylko ze względu na brunatną pianę, przypominającą w smaku mydliny zmieszane z zormaxem w proporcji dziewięć do jednego. Poza tym nikt nikogo nie pytał o powody przebywania w tej części “Dziesięciornicy”, klienci w ogóle mało odzywali się do siebie, łypiąc znad wyszczerbionych kufli nieprzyjaznym okiem. Tkwili na swoich miejscach całymi dniami uczepieni wzrokiem ekranu, od czasu do czasu ktoś wczołgiwał się pod stół pozorując upojenie, co było bardziej kwestią umowy czy przyjętego zwyczaju niż przyswojenia zbyt dużej dawki, po czym zasypiał pod nogami bardziej wytrwałych kompanów, wśród śmieci i niedopałków. Deogracias spędzał w tym otoczeniu już drugi dzień. Nie miał od dawna żadnych pieniędzy, lecz zaledwie opróżniał jeden kufel, w niepojęty sposób zjawiał się w zasięgu ręki następny, wobec którego nikt nie przejawiał zdecydowanego zainteresowania. Wypijał powoli zawartość nie zastanawiając się zbytnio nad smakiem, aromatem i klarownością, opuszczał towarzystwo jedynie w celu oddania moczu, po czym wracał do stołu.

Ciągle nie mógł odzyskać równowagi po podróży, w która wysłał go Boskersq ratując przed ludźmi Taradaya. Przez krótki czas był naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Trafił na okolicę, gdzie życie płynęło samo dla siebie, leniwe i ciche. Ludzie spoglądali na świat bez nienawiści w oczach, nie pytali o sens, nie załamywali rąk nad tym, co zdarzy się jutro. Nie przejmowali się niepowodzeniami, nie klęli swego losu, donikąd nie było im spieszno.

Zamieszkiwali krainę o pejzażu wystylizowanym tak pomysłowo, że nie powstydziłby się go najbardziej luksusowy poziom relaksowy. Co kilka kilometrów krajobraz zmieniał się całkowicie. Miasto; zaraz za nim polna, pokryta pyłem droga, po której od wieków nie przejechał żaden pojazd, kilka drewnianych domków, mnóstwo zieleni, drzew, roślin, kwiatów. Łąki, nad nimi motyle. Stawy wypełnione przezroczystą wodą, w której kąpiel przynosiła radość i rześkość. Chodził po tej niesamowitej krainie w kostiumie siwego starca, w który zaopatrzył go Boskersq; godzinami potrafił rozprawiać z przypadkowo napotkanym człowiekiem albo gapić się w wodę obserwując kipiące w niej życie.

Ta jedyna cecha otaczającej go rzeczywistości wystarczyła, by przyprawić o szok: gdziekolwiek się obrócił, zewsząd pchały mu cię przed oczy przejawy życia tak intensywnego, tak nieskromnego i bezwzględnego, że mimo woli zaczynał się bać. Stojąc na skraju lasu odnosił wrażenie, że ściana zieleni runie w końcu na niego, nie wytrzyma, pęknie, runie i zmiażdży, i lawiną potoczy się dalej. Wędrując ciągle przed siebie ani razu nie natknął się na niewidzialny mur, który by zabraniał iść dalej. Stopniowo zaczął rozumieć, co to oznacza. — Przestrzeń. To jest właśnie przestrzeń — powtarzał co jakiś czas. Spieszył się. Wszystkie dotychczasowe dni dały mu mniej niż kilka ostatnich. Kładł się późno w nocy i natychmiast zasypiał. Wprost nie mógł się doczekać nowego poranka, kiedy wszystko zacznie się od nowa.

Czwartego dnia obudził się w tej ponurej knajpie. Nie bez trudu zorientował się, że na statku upłynął zaledwie jeden dzień. Usiadł przy stole, przyjął podsunięte przez kogoś piwo.

— Pij, dziadku — usłyszał.

Wtedy spostrzegł, że dłonie leżące przed nim na blacie nie są jego dłoniami. Skóra na nich, pomarszczona, pokryta brunatnymi plamami — nie była jego skórą. Dotknął twarzy, również nie swojej. Zapytał, gdzie mógłby znaleźć lustro. Poszedł tam na nie swoich nogach i długo wpatrywał się w nieznajome odbicie.

Spiker zapowiedział dokumentarne widowisko Paula Partnera. Grany przez najlepszego aktora ze stajni Souta Medicus przewalał się po ekranie grzmiąc niesłychanie wzniosłe i skomplikowane kwestie. Deogracias patrzył nieuważnie, zainteresowany bardzo obmacywaniem ciała, do którego ciągle nie mógł się przyzwyczaić. W końcu wydało mu się, że budzi to zaciekawienie zgromadzonych, ale zaledwie przestawał się kontrolować, ręce zaczynały marsz na nowo.

Następne dni zajęło mu zdobycie pieniędzy na windę. Wrzawa wokół Medicusa stopniowo cichła; po zatopieniu w kryształowy obelisk bohater legł w ścianie zwycięzców na czterdziestym.

Zanim wyrzucił Medicusa ze ściany, bardzo uważnie obejrzał kręcących się w pobliżu ludzi. Bohaterski Medicus. Twarz bez wyrazu, oczy pomnikowym wzorem wpatrzone w dal.

— Nie poznajesz mnie? — zapytał Deogracias. — Nic dziwnego. Nie patrz tak… brakuje mi pieniędzy. W ogóle wiedzie mi się nie najlepiej…

Medicus nie wyglądał na zdziwionego.

— Na twojej klinice położył łapą Emmery. Niechcący zrobiłeś go bogatym człowiekiem…

Absolutnie nic nie świadczyło o zainteresowaniu Medicusa tematem. Niepotrzebne spotkanie, wyprana z sensu rozmowa, myślał Deogracias pętając się bez celu po podpoziomie czterdziestego. W tłumie mignęła niespodziewanie znajoma sylwetka. Dogonił z trudem gnającego wielkimi krokami mężczyznę i położył rękę na jego ramieniu.

— Werner — powiedział. — Niech skonam. Werner! Oczy Wernera zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

— Idź swoją drogą, dziadku — powiedział błyskawicznie taksując intruza — a mnie pozwól pójść moją. Pewnie potrzebujesz pieniędzy? To jeszcze nie powód do zawarcia znajomości.

— Werner, ja tylko…

Ale Werner już zniknął w tłumie. Deogracias powlókł się powoli w przeciwną stronę. Obce, odpychające twarze przechodniów. Przysiadł na skraju pasażu. Zaczęło się ściemniać, błysnęły oświetlacze. Spostrzegł — dopiero teraz — że większość przechodzących odziana jest w czarne kurtki z błyszczącego materiału i lekkie srebrzyste hełmy, idealnie dopasowane do czaszek. Zapytał o to siedzącą nie opodal kobietę.

— Nowa moda — rzekła spiesznie. — “Styl Dwukolorowych”.

— Proszę?

— Taka nazwa — rzuciła gniewnie, wstała i szybko odeszła.

Kilka metrów dalej młody człowiek z gitarą zawodził ochrypłym głosem dziką, niespokojną melodię. Deogracias wytężył słuch, lecz nie rozróżniał słów — gitarzyście, oszołomionemu halucynatorami lub alkoholem konwencjonalnym, najwyraźniej nie zależało na słuchaczach. Śpiewał dla siebie, bełkotliwie i brzydko.

Deogracias pomyślał o krainie rozbuchanej zieleni, o ludziach i zwierzętach żyjących nad czystą wodą, obok pylistej drogi, po której od wieków nie przejechał nawet wóz zaprzężony w woły. Melodia pijanego gitarzysty powstała w mózgu człowieka, który spędził w zamknięciu cale życie, lecz przeczuwał niejasno istnienie przestrzeni, prawdziwego nieba nad głową, autentycznego wiatru i deszczu — tęsknił do swej wizji wbrew całej dosłowności dotychczasowych doświadczeń. Świat, o którym śpiewał gitarzysta, istniał naprawdę. Deogracias zapragnął znaleźć się tam znowu, bez względu na wszystko.

Muzyka szarpała nerwy, Deogracias słuchając jej poczuł dreszcze. Urwała się niespodziewanie, śpiewak zwiesił głowę na piersi. Wydawało się, że zasnął.

Ludzie w błyszczących kurtkach i hełmach, które wyglądały jak pomalowane srebrną farbą szczyty czaszek, tasowali się na pasażu omywani bladym światłem. Patrząc na nich Deogracias doznał wrażenia, że coś naraz rozświetliło się w jego mózgu. Pojął przeraźliwie jasno, że Boskersq miał rację: nigdy nie należał do tych ludzi, nie był do nich podobny, nie nadawał się do panopticum obwarowanego ze wszystkich stron niemożnościami. Podobnie jak odurzony alkonem gitarzysta.

“Czemu tak urządzony jest świat, że zawsze daje mniej, niż obiecuje? — zapytał Deogracias gitarzystę. — Czemu, kiedy już zezwala na wybór, zawsze jest to wybór między złem a złem?”

Gitarzysta ocknął się, uderzył w struny, zaśpiewał. Tym razem Deogracias zrozumiał go bez trudu.

Zanim się doczekasz braw

To przestaniesz o nich śnić

Zanim cię uskrzydli myśl

To zapomnisz, gdzie chcesz iść

W jednej chwili podjął decyzję i zaakceptował ją. Zaskoczyła go łatwość, z jaką to przyszło. Prawie poczuł ową cudowną lekkość, jaką towarzyszy lewitacji. “Boskersq — zawołał przez ściany »Dziesięciornicy« ku gwiazdom — zdecydowałem się. Jestem gotów.”

Świat jakby cofnął mu się w oczach. Ruchliwy tłum wahnął się, popłynął w dół i znikł, przesłonięty burtą statku. Był na zewnątrz, w warunkach dla ludzkiego organizmu zabójczych — a jednak nie czuł przerażenia. Potężne cielsko statku odpychało go od siebie, malejąc z sekundy na sekundę, wtapiając się w czarny firmament. Duża piłka. Mała piłka. Krążek wielkości monety. Srebrna kropka — jedna z miliona.

Poczuł za plecami światło Białej Kuli. “Dziesięciornica” — srebrna iskra wpięta w kosmiczną czerń — przestała się oddalać.

“Śpijcie, zwycięzcy.”

Zaledwie to pomyślał, srebrna iskra na firmamencie zgasła jak zdmuchnięta.


lipiec 1976 — czerwiec 1978

Myślenice — Warszawa

Загрузка...