Marek Oramus Senni zwycięzcy

Roval Beer Clubowi

1

Pierwszy hibernator był pusty, drugi i trzeci również. Za szybą czwartego bielał w pomroce nagi tors Laveersona, który leżał z rękami przepisowo wyciągniętymi w bok, jakby przymierzał się do krzyża. Piąty hibernator znowu ział pustką. Trzy następne osłaniały szybami nieruchome postacie o rozkrzyżowanych ramionach. Zimny, niebieskawy blask szedł od lampek kontrolnych i kładł się na leżących lodową poświatą, omywał białe katafalki i ginął w rzucanych przez nie cieniach. Szyby stały przed katafalkami jak gładka, równa barykada, zaraz za nią druga i trzecia, a dalej w głąb hali, niknąc w rzadkim półmroku, następne. Wisiał nad nimi bezmierny spokój, tak przeraźliwie doskonały, jakby całe powietrze zamarło i czekało na coś, co nie nastąpi nigdy.

Hala hibernatorów na poziomie czterdziestym wydawała się wypełniona oczekiwaniem po brzegi. Wszystko tu było czuwaniem, skrzętnym skrywaniem duszonej w sobie energii, wypatrywaniem chwili, tej jedynej, w której ściśniętym sprężynom wolno będzie wystrzelić na całą długość, zerwać więzy, wypchnąć stalowe ograniczenia, zewrzeć otwarte wyłączniki i puścić przez nie prądy, drogami nie uczęszczanymi od lat — aby napełnić pustkę tumultem, ciszę wrzawą. Trzeba było jednego sygnału, który ciągle się nie poławiał — jeszcze nie przyszła pora, nie minął czas.

Ściany hali hibernatorów, jednej z czterech, pokryte regularną mozaiką prostokątnych płyt, stanowiły wspólny grobowiec tych wszystkich, których po drodze wyrzekło się życie. Można było ich mieć i oglądać na każde życzenie, zalanych w prostopadłościennych bryłach, a nasyciwszy oczy odesłać z powrotem do ściany, zamienić w jeden z wielu kafelków z imieniem i nazwiskiem. Byli tu i ci, którzy pamiętali jeszcze prawdziwe niebo, i ci, którzy nie widząc go nigdy ani razu do niego nie zatęsknili. Byli wielcy uczeni i prości piloci, żony i kobiety lekkich obyczajów, tchórze i najwięksi bohaterowie zdarzeń minionych, których ciała udało się odnaleźć lub szczątki pozbierać. Eulena, Moralez, Zauber, de Camp, Foverry, Kildup, Mac Lagan — wszyscy tu leżeli, co do jednego. Chyba czuli się znakomicie, pełni zadowolenia, że ktoś wreszcie zwolnił ich z życia, pozbawił etatowego bohaterstwa, które z czasem przestaje służyć innym, a staje się piękne samo w sobie i ciągle wymaga dla siebie nowych dowodów, nowych potwierdzeń. Ściska gardło ciasną obręczą strachu, ale nogom o drżących kolanach pozwala iść tylko naprzód.

Pod numerami siedemset cztery i siedemset pięć leżą Retlich i Diss, piloci rakietki zwiadowczej wracającej z jednego z ostatnich zwiadów. Po drodze przytrafiła się im awaria, dyżurny dyspozytor przejął sterowanie i prowadząc rakietkę za pomocą mózgu podłączonego do aparatury wspomagającej próbował osadzić ją gdzieś w łatwo dostępnym rejonie. Szło mu dobrze, zdawało się, że wyląduje bez trudu. Kontrolę nad ruchem rakietki utracił niespodziewanie. Wybierając lądowisko dopuścił się siedemnastu nieprawidłowych skojarzeń związanych z zielenią, ziemią i wodą. Rakietka skręciła i na pełnej szybkości runęła między skaliste wyniesienia, które dyspozytor skojarzył z kobiecymi piersiami, przestrzenią, jakimś mało znanym kawałkiem muzycznym i z imieniem Galia. Nikt go potem o nic nie zapytał, wszyscy wiedzieli, że przestał być dyspozytorem; rozkaz zastał go patrzącego w ekran. Odebrawszy go podniósł się i odszedł bez słowa, by zgłosić się do aresztu.

Z rakietki nie było co zbierać. Wyglądała z góry jak błyszcząca żyła metalu wczepiona w skałę. Automaty odkopywały ją przez dwa dni, potem polecono im przestać i wyciąć jedynie sprasowaną sterownię. Lały się spod palników strumienie ciekłego metalu, spływały po osmalonym poszyciu, krzepnąc w skalnych zagłębieniach w srebrzysto-szare jeziorka. Z boku, rozdziawiając zębatą paszczę, czekał dźwig. Z bezpiecznej odległości przyglądali się pracującym automatom ludzie, wśród nich blady Retlich, brat tego z rakietki, pół kroku wysunięty do przodu, zaciskający zęby, niewidzącym wzrokiem wparty bezmyślnie w obraz zmagań automatów z opornym cielskiem pojazdu. Czasem chwytał nagle równowagę, jakby dopiero co miał upaść, to znowu zrywał się do biegu po skalistym gruncie w kierunku błyskających punktów, lecz po jednym kroku wracał na poprzednie miejsce, nieustannie wbijając nieruchomy wzrok w tnące metal palniki. Czerwone odbłyski pryskającej stali igrały wesoło po wypukłościach jego wizjera.

Dwaj towarzysze Retlicha stali za nim albo przysiadali na stopniach przed włazem, podnosząc się za każdym razem, gdy tamten wykonywał jakiś gwałtowniejszy ruch. Czekali tak przez trzy godziny nie przemówiwszy ani słowa. Potem z rakiety transportowej wysunęła się platforma, dźwig klapnął paszczą, uchwycił dymiący jeszcze wycięty fragment, obrócił się i złożył go na platformie.

Zapadał zmrok. Towarzysze Retlicha świecili reflektorami pomiędzy splątane blachy i zaglądali do wnętrza potrzaskanej sterowni. Retlich stał ciągle w tym samym miejscu, ale patrzył już nie w mroczniejącą dal, lecz w końce swoich butów. Automaty pancernym rojowiskiem znikały w lukach. Towarzysze Retlicha stali na platformie. Obcięte blachy przed nimi tworzyły niemal otwór wejściowy, zwieńczony u góry poprzeczną belką użebrowania, odartą z obudowy, oplataną zwitkami porwanych przewodów. Z tyłu, po metalowej płycie, zadźwięczały kroki Retlicha. Zatrzymał się za nimi.

— Odsuńcie się — zachrobotał w słuchawkach jego głos. — Chcę widzieć.

Pochylił się w kierunku otworu, potem wsunął się weń prawie po pas. Fotele (lub też to, co nimi kiedyś było) wciąż jeszcze trzymały w naciągniętych, a przez to teraz zbyt luźnych pasach dwa srebrne worki skafandrów. Z licznych rozdarć w skafandrach wyciekała krwawa masa błyszcząca szkliście na sterach i pogiętych prętach odartych z obicia foteli. Krew zachlapała nawet szyby ekranów, pocięte gęstą siatką pęknięć. Dwa rozłupane hełmy wypełnione były zakrzepłą krwią i czymś białawym — chyba mózgiem — wbite przy tym tak głęboko w pulpit sterowniczy, że z trudem widoczne wśród mrowia potrzaskanych na mak zegarów. Trzeba było nie lada wyobraźni, żeby doszukać się w tym wszystkim ludzkich kształtów. Szyje — obydwie prawie odłączone od barków; gdyby nie naciągnięty do granic wytrzymałości materiał skafandra, zwiotczały jak mokra szmata, między hełmem a srebrnym workiem pokrywającym każdy z foteli nie byłoby żadnego fizycznego połączenia. Nisko, tuż nad samą podłogą, z rozerwanych nogawek sterczały ukosem odarte z mięśni kości.

Towarzysze wydobyli Retlicha z otworu. Dawał się prowadzić jak dziecko.

Przez dwie doby Retlich siedział zamknięty w swej kabinie i nie chciał otworzyć. Cardinne, który był wtedy Prezydentem, nie pozwolił sforsować wejścia ani też włączać wewnętrznej komunikacji. Sam zrobił to tylko raz.

— Retlich — powiedział Cardinne. — Jesteś tam?

— Jestem — powiedział Retlich. — Zostawcie mnie.

— Dobrze — powiedział Cardinne i wyłączył kontakt.

W dwie godziny później Retlich odblokował pole i z pistoletem sygnałowym w dłoni udał się do kabiny dyspozytora Doogana, ale ponieważ go nie zastał, tabliczka z nazwiskiem Doogana jeszcze nie przyozdobiła ściany zwycięzców w hali na czterdziestym. Za to trzy rzędy w lewo od Retlicha i Dissa oraz dwanaście w górę pojawił się nowy napis: McGregor. Dokładnie na miesiąc przed opuszczeniem układu C-12814 spłynął nań niebezpieczny rodzaj szaleństwa, dotąd nie wiadomo na pewno, skąd i dlaczego. Domyślano się, że ma to związek ze sforsowaniem przez McGregora Błękitnej Bariery na Planecie Dwóch Kolorów, ale nikt na temat źródeł jego dziwnego zachowania nie mógł powiedzieć niczego poza domysłami, tak jak nikt nie wiedział nic pewnego o Planecie Dwóch Kolorów obydwu Barierach — Błękitnej i Szkarłatnej.

Póki co jedno nie ulegało wątpliwości: szaleństwo McGregora mianowicie. Nikt rozsądny nie biega po korytarzach z pistoletem plazmowym naładowanym ma sześć godzin emisji ciągłej i nie sieje bez powodu seriami po ścianach. Miał chyba jakieś przywidzenia i do nich strzelał; z tego, co wykrzykiwał, wynikało, że widzi Dwukolorowych oraz że przejrzał na wskroś ich nieprzyjazne zamiary. Może rzeczywiście widział kogoś obcego? Przestał za to dostrzegać własnych kolegów — co nie przeszkodziło mu trafić Rennana, psychografika.

Grasował tak już od trzech godzin; na ekranach video antytaktorzy rozkładali bezradnie ręce — Cardinne zabronił im interweniować. Może chciał jeszcze wyciągnąć od McGregora coś na temat Dwukolorowych, bo mu wierzył, podobnie jak wszyscy, którzy byli w pobliżu Barier? A może wychodząc bez broni naprzeciw McGregora chciał potwierdzenia własnego bohaterstwa?

McGregor zatrzymał się i podniósł pistolet.

— McGregor — krzyknął do niego Cardinne. — McGregor, naprawdę ich widzisz?

— Widzę ich! — potwierdził McGregor. Włosy miał rozwiane, oddychał ciężko i rozglądał się wokół.

— McGregor, to ja, Cardinne. Lataliśmy razem do Barier, pamiętasz?

— Oni tu są! — krzyknął McGregor. — Czuję ich!

— Kto tu jest? Kto, na Boga?!

Cardinne przestał się zbliżać. Obejrzał się; do najbliższego załomu było z siedem metrów. Trzy długie skoki, dwie sekundy, może półtorej. Ale żeby nacisnąć spust, wystarczy pół sekundy.

Postąpił krok do przodu. Jeszcze jeden.

— McGregor…

— Nie zbliżaj się!

Cardinne zatrzymał się posłusznie. Jeszcze raz się obejrzał. W gruncie rzeczy nie było powiedziane, że ten szaleniec od razu zacznie kanonadę. Mały krok do przodu.

— Oni mogą przybierać różne formy — mówił jakby do siebie McGregor. — Różne…

Spojrzał nagle na Cardinne’a pełnym olśnienia wzrokiem. Jego twarz na moment przybrała wyraz zdziwienia, potem strachu. Zanim zdążył uświadomić sobie decyzję, jaką podjął, Cardinne wyczytał ją w jego oczach. Rzucił się do przodu, przebiegł dwa kroki i skoczył. W tej samej chwili McGregor ściągnął spust i chmura natężonej jasności poleciała w głąb korytarza, wypełniając go grzmotem i gorącem. Struga płynnego słońca cięła Cardinne’a ukośnie, złamała wpół i wtopiła w ścianę. Jeszcze przez tydzień utrzymywała się na siódmym poziomie ta okropna woń spalonego ciała.

Dobrą minutę McGregor przypatrywał się temu, co zostało z dowódcy. Wykonał zwrot; rycząc zwierzęcym głosem puścił się pędem w głąb korytarza prując na oślep ogniem, potykając się na gładkiej powierzchni i padając co chwilę. W godzinę później antytaktor Leclerc odnalazł go w ślepym zaułku korytarza. Zabójca był bez broni. Siedział przyglądając się nadchodzącemu spode łba nie próbując obrony. Kiedy Leclerc pakował weń po kolei elektryczne ładunki, pochylił się tylko i zrobił ruch, jakby chciał wstać — ale w połowie zamiaru zrezygnował i opadł ciężko na posadzkę. Każdy mógł obejrzeć szczegółową relację w video.

Cardinne spoczął tuż obok McGregora. Pogrzeby obydwu odbywały się niemal równocześnie z nowymi wyborami; Prezydentem został Laveerson. Zarządził zakończenie badań, przyśpieszenie hibernacji i wejście w hiperprzestrzeń. Rozpoczął się powrót. Od stulecia już korytarze stały puste, kurz osiadł wszędzie grubym kożuchem. Windy towarowe i osobowe drzemały w szybach, ze smarem zastygłym od bezczynności w łożyskach czekały lepszych czasów łaziki i rakietki zwiadowcze. W półmroku od czasu do czasu zamajaczył niewyraźny kształt automatu kontrolnego, sprawdzającego coś metodycznie i bez pośpiechu. Dwa razy od włączenia hibernatorów główny komputer “Dziesięciornicy” ogłaszał alarm zerowego stopnia — żelazne zgraje automatów pędziły korytarzami, wzbijając kurz, który potem osiadał przez lata, rozbijały się windami towarowymi, łączyły jakiś przerwany obwód, łatały przeciek na sto siedemnastym poziomie czy też na sto siedemdziesiątym, po skończonej pracy wracały do swoich legowisk z chrzęstem i wcale nie mniejszą wrzawą niż poprzednio, ale nic z owej wrzawy nie docierało do hibernatorów, nic nie przeszkadzało spać martwym bohaterom. Nie do wiary, żeby jakikolwiek dźwięk śmiał naruszyć ich święty i uroczysty sen, a ruch odważył się wypełnić wnętrza gablot z katafalkami.

W sterowni przed rzędami pustych foteli blade ramiona Galaktyki długo obejmowały płaskie twarze ekranów, potem przeniknęły je j rozsypały się w mrowie pojedynczych gwiazd. Oznaczało to bliski koniec podróży. Ciałem statku targnął dreszcz, w ładowniach obluzowane blachy zagdakały w tak szaleńczym rezonansie, że aż bezdźwięcznym -”Dziesięciornica” wychodziła z hiperprzestrzeni. Do hibernatorów poszedł sygnał, komputer połknął polecenie i piętnasta gablota rozświetliła się nagle jak wagon w ciemnym pociągu.

Profesor Medicus słuchał głębokiego, buczenia prądów — w tej ciszy był to jedyny dźwięk. Coś szczęknęło metalicznie, ale Medicus raczej domyślił się tego, niż usłyszał, odgłos dobiegł jakby zza dziesiątej ściany; w tej samej niemal chwili otwarły się zawory i syknęło pompowane do hibernatora powietrze. Trumna. Nie mógł się wyzbyć tego skojarzenia, pamiętał, że była to jego ostatnia myśl przed zaśnięciem: kładę się i nie wiadomo, kiedy wstanę, i czy w ogóle wstanę. Wygodna, obszerna — ale trumna. Wpatrzony w noc rozciągającą się nad jej wiekiem poczuł jednak coś na kształt sentymentu do szkła, które odgradzało go od ciemności. Natychmiast potem zjawiła się niechęć do przewidzianego porządku czynności, który znał. Poruszył palcami rąk i nóg, pokręcił szyj ą, jakby sprawdzając, czy wszystko tkwi na swoim miejscu. Skrzyżował ręce na piersiach u patrzył, jak przezroczysta tafla nad jego głową odjeżdża w bok i niknie, wiedział, że zaraz to samo stanie się ze ścianami bocznymi. Już. Teraz głos.

— Witaj — powiedział głos. — Zgodnie z programem obudziłeś się w dwieście pięćdziesiątym trzecim roku lotu. Mamy sobotę, 21 kwietnia. Jest wiosna.

— Moje parametry — rzucił Medicus. Stał obok katafalku słuchając z zadowoleniem. Jest dobrze, pomyślał. Nie spodziewał się, że będzie tak dobrze.

Automat podał mu ubranie. Włożył kombinezon i zażądał ciepłego mleka. Pijąc patrzył, jak hibernator składa się, zjeżdża w dół — po chwili w miejscu, gdzie stał, rozciągała się równa powierzchnia.

Z małego gabinetu przyległego do hali hibernatorów miał nadzorować budzenie Prezydenta i personelu medycznego. Z wysokości dwóch pięter przyglądał się hali, pijąc następny kubek mleka. Trudno uwierzyć, myślał, że wkrótce trzydzieści tysięcy ludzi zaleje “Dziesięciornicę”, rozpełznie się po dwustu poziomach i jak dawniej trudno będzie gdzieś znaleźć odrobinę samotności do rozmyślań.

Zgniótł w palcach kubek i upuścił go pod nogi. Podłoga wessała go niemal błyskawicznie. Medicus ominął to miejsce, usiadł przy aparaturze. Nie spieszył się.

Facet, którego przywieźli na stół w przeddzień rozpoczęcia hibernacji, nie przeżył. To było do przewidzenia — nie miał szans. Medicus oglądał zapisy i wykresy. Tydzień życia, myślał. Poświęcił mu tydzień swojego życia — bez nadziei na jego życie. Okazało się, że słusznie żałował tego tygodnia.

Ponadto cztery osoby zmarły w trakcie hibernacji — z ich gablot nie dochodziły żadne sygnały. Medicus wpatrywał się w martwe wskaźniki. Także tego należało się spodziewać, pomyślał. Przeżyli swoje, przyszedł ich czas — kiedyś przyjdzie jego. Wiedząc to i godząc się z tym, co wiedział, czuł się wobec zmarłych sprawiedliwy. Był sprawiedliwy. Włożył ręce do kieszeni.

— Zespół G — powiedział do ciemnych okienek. — Stan gotowości. Procedura standardowa. Zastosować wobec obiektów… — pochylił się nad konsoletą, żeby odczytać numery hibernatorów.

Znowu patrzył przez szybę po hali. Na dole zaczął się ruch. Automaty ładowały ciała na transportery, wiozły między rzędami hibernatorów oświetlając drogę krótkimi światłami. Niebieskie lampki, cienie żwawo biegające po posadzce, skamieniałe twarze. Żadnej nie znał.

Pół godziny później stał przed czterema nowymi tabliczkami. Postawił przed sobą cztery obeliski z zalanymi mumiami w środku. Dobra robota. Z powrotem do szuflad.

— Śpijcie, zwycięzcy — wypowiedział standardową formułę. Spojrzał w prawo, ku wcześniejszym numerom, ale poszedł w drugą stronę. Zatrzymawszy się przed jakimś hibernatorem przyglądał się leżącemu za szybą ciału.

Wywołał w pamięci numer informera.

— Mam ochotę popływać — oznajmił śpiącemu. — Basen…

— Ogromnie mi przykro, proszę pana, żaden jeszcze nie jest czynny.

— Co się stało? Za parę godzin wstaną ludzie…

— Ogromnie mi przykro, mieliśmy małą awarię. Jeśli pan jednak sobie życzy, zostanie przygotowany basen ekstra.

— Jak długo mam czekać?

— Dwie godziny.

— A inne? Które ruszą najwcześniej?

— Na poziomie czterdziestym — za godzinę. Rozmowy z automatami nie mają sensu. Poczuł odrobinę złośliwej satysfakcji, gdy znowu odezwał się informer.

— Czy to pan pytał o baseny?

— Ja.

— Zapomniał pan wyrazić swoje życzenie.

— Wyłącz się — powiedział Medicus. Szedł myśląc ciągle o dziwnej logice automatów. To od bezczynności, za kilkanaście godzin informer będzie śpiewał na wszystkich kanałach jak złoto.

Idąc między szklanymi rzędami mijał leżące za szybami ciała. Twarze hibernowanych zmieniają wygląd, oświetlenie dodatkowo deformowało ich wyraz, lecz niektóre rozpoznawał bez trudu. Znacznie więcej kłopotu sprawiały nazwiska. Kanibar, Skourvensen, Stolle… nie, to Molteni. Rosney. Hyrvall. Deogracias. Zatrzymał się.

Deogracias wyglądał dokładnie tak, jak go zostawiał kładąc się do hibernatora w tydzień po wszystkich z powodu tamtej operacji. Ta sama mina, ten sam uśmiech. Gdy leżał, wydawał się prawie piękny. Garb nie był widoczny.

Wracając przystanął przed ścianą zwycięzców. Skinął ręką, kryształowy obelisk wysunął się bezszelestnie z przegrody i spłynął majestatycznie w dół. Zatopiona w szkle, nieruchoma, patrzyła z wnętrza na profesora młoda dziewczyna.

— Jesteś coraz piękniejsza, Linda — powiedział Medicus. Kryształowy prostopadłościan nabrał głębokiego, granatowego odcienia; na jego tle Medicus zobaczył wyraźnie własne odbicie, nałożone na jasną sylwetkę dziewczyny.

Jego związek z Lindą, dość tajemniczy i zawsze mocno skomplikowany, zerwany w końcu jednostronnie przez dziewczynę — to długa, ciągle jeszcze pozbawiona finału historia. Po obejrzeniu w video programu poświęconego Józefinie Leclerc Medicus zdecydował się wziąć udział w seansie założonej przez nią sekty religijnej.

CHODŹ Z NAMI TAM, GDZIE SZUMIA PRAWDZIWE LASY I ŚPIEWAJA PRAWDZIWE PTAKI TAM, GDZIE PADA PRAWDZIWY ŚNIEG GDZIE ZWIERZĘTA SĄ NAJBARDZIEJ DZIKIE CHODŹ TAM, GDZIE MIESZKA TWOJE SZCZĘŚCIE — głosiło hasło reklamowe sekty. Po seansie i krótkiej rozmowie o wrażeniach pani Leclerc przedstawiła mu długonogie stworzenie o szafirowych oczach. Gapił się oniemiały, trzymając w ręku kruchą dłoń. Nie zdążyli zamienić choćby dwóch słów ponad przyjętą formułkę prezentacji — Linda zniknęła bardzo szybko. Wrócił do siebie, zjadł kolację. Zasiadł do obliczeń, ale tego dnia komputer mylił się wyjątkowo często, na ekranie wynikowym wyskakiwały horrendalne bzdury. Grzmotnął pięścią w klawisze, gromada liczb pierzchła zmyta polem elektro, a na ekranie pojawiła się twarz Lindy, taka, jaką przez tę krótką chwilę zdążył zapamiętać.

— Linda Quarr. Może być Linda.

— Albert Medicus.

— To naprawdę pan? Tyle słyszałam o panu…

Położył się spać, ale nie mógł zasnąć. Męczył się zmieniając pod sobą pole, jego twardość, zapach powietrza, szukając muzyki, która by przyniosła ukojenie. W końcu otworzył oczy i powiedział:

— Chcę spać i niech mi się nic nie śni.

Sen spłynął na niego miękką zasłoną.

Przez następne dni było gorzej. Nie mógł o niej nie myśleć; sprowadzanie zapomnienia — jak snu — wydało mu się obrzydliwe. Stosowane, jak dotąd w podobnych przypadkach, antidotum w postaci pracy przynosiło stosunkowo najlepsze rezultaty. Ale i tak niedostateczne.

Zaczął jej szukać, poszedł na następne seanse Józefiny Leclerc, które były znacznie gorsze niż ich reklama, ale więcej Lindy nie spotkał. Informer nie zdał się na nic, więc zaczął jeździć, rozpytywać. Ukryć się tak skutecznie wśród trzydziestu tysięcy ludzi wydawało się niepodobieństwem — albo działaniem z premedytacją. Za duże pieniądze wynajął całe biuro detektywów, dał ogłoszenie do video. Daremnie.

Pewnego dnia przed laboratorium zaczepił go młody człowiek.

— Pan poszukuje Lindy? — zagadnął. — Wiem, gdzie ona jest.

Przyjął wspaniałomyślnie stukoronowy banknot i wywiózł Medicusa bardzo wysoko — prawie na dwusetny poziom. Minęli park, potem zaniedbany ogród i stanęli przed odrapanymi drzwiami.

— To tutaj — powiedział młodzieniec otwierając drzwi. Medicus zajrzał do środka. Przez opary tytoniowego dymu dostrzegł istotnie kilka postaci siedzących wokół stołu zalanego skąpym światłem. Chciał podejść bliżej, by przyjrzeć się siedzącym, lecz w tej chwili otrzymał potężny cios w głowę i osunął się na posadzkę. Ktoś zaśmiał się krótko.

Przygoda ostudziła go na pewien czas. Polecił sprawdzić, kto zajmował kabinę — od dawna nie należała do nikogo, właściciel nie wrócił z rekonesansu parę lat temu. Po nim nikt nie chciał jej zamieszkać — zbyt daleko od serca statku. Pomimo strachu Medicus poszedł tom znowu, tym razem uzbrojony. Kopnął archaiczne drzwi, w środku nie było nikogo, cień tylko jakiś ciemny szurnął pomiędzy zdemolowane sprzęty i przepadł.

Po kilku tygodniach wznowił poszukiwania. Zaczynał jej nienawidzić za to, że zabierała mu coraz więcej czasu i myśli. Chwilami nie był pewien, czy cała historia nie narodziła się od początku do końca w jego mózgu. Może zamknęła się w laboratorium, pytał sam siebie. Ale nie, nie mógł uwierzyć, by taka dziewczyna przedkładała laboratoryjne zacisza nad zgiełk hulanek i śmiech towarzystwa. Zebrał o niej wszystko, co było dostępne; zaczął od tego, co znajdowało się najbliżej — od opisów psychofizjologicznych, somatycznych i genetycznych. Po tygodniu znał je na pamięć. Następnie jął grzebać w jej “genealogii” — dowiedział się, że jest córką emerytowanego pilota; i tancerki z Czerwonego Poziomu. Rekonstruował jej dziewiętnastoletnie życie zawzięcie i z pasją, absorbowało go to zajęcie. Nie zaniedbywał oczywiście medycyny. W międzyczasie został Generalnym Opiekunem Zdrowia “Dziesięciornicy”, a po wyborze Cardinne’a na Prezydenta jego osobistym lekarzem. Miał pieniądze, był popularny. Tym bardziej pragnął pomyślnego zamknięcia “sprawy Lindy”, jak przywykł w myślach rzecz określać.

Szczęście sprzyjało Medicusowi — pojawił się przed nim ten sam młody człowiek z tą samą propozycją. Przyszedł w środku nocy. Wypowiedziawszy swoją kwestię przemierzył całą kabinę wielkimi krotkami, poszukał tasteru w ścianie, wcisnął go i macając nogą sprawdził, czy pole siłowe jest wystarczająco wytrzymałe, po czym zwalił się na nie jak długi.

— Ona bardzo pragnie widzieć się z panem — oznajmił. — Szalenie za panem tęskni. Niech pan ją zrozumie — dodał błyskając lufą małego pistoletu elektrycznego. — Zresztą co to ma za znaczenie. Niech się pan ubiera.

Szli krótko nie korzystając po drodze z windy. Wpadli do jednej z kabin tak nagle, że Medicus nie zdołał zauważyć numeru. Stojąc przed wejściem zobaczył ją od razu. Nogi w błyszczących czarnych butach opierała o łeb zepsutego automatu. Jej piersi, pomalowane na fioletowo, pokryte były srebrnymi cekinami.

Patrzyli na siebie przez chwilę. Odezwała się pierwsza.

— Czemu mnie pan prześladuje, Medicus? — powiedziała zmęczonym głosem, bez cienia złości. Próbował zdobyć się na uśmiech.

— Chciałem uczynić panią moją gwendoliną.

W kącie poruszył się zwalisty kształt. Medicus spojrzał w tamtym kierunku; zarośnięty troglodyta o mięśniach gladiatora podnosił się bez pośpiechu i życzliwości w oczach. Linda powstrzymała go ruchem ręki.

— Niepotrzebnie usiłował mnie pan zranić. Dużo słyszałam o panu i nie wiem, czy nie miałabym ochoty zgodzić się na wszystko, co pan wymyśli. Ale zaszły zdarzenia, które wszystko wywróciły. Teraz pańskie zainteresowanie jest mi nie na rękę. Kiedyś może zrozumie pan, dlaczego.

W jej głosie prócz zmęczenia pobrzmiewała jakaś smutna nutka.

— Na co pan czeka? — spytała tym samym tonem. — Niech pan idzie do diabła.

Praca, praca. Rzucał się na oślep na każdy problem, wybierał najtrudniejsze — i ciągle nie mógł zapomnieć. Rozprawiał się błyskawicznie z zagadnieniami, nad którymi inni siedzieli bez efektów przez lata. Był zdolny i błyskotliwy; nie skończył dwudziestu sześciu lat, kiedy Rada Statku nadała mu profesorski tytuł i przyznała ważną nagrodę za badania genetyczne.

Złą pamięć o jednej kobiecie, która liczyła się w jego życiu, zwalczył Medicus przy pomocy obsesji, której uległ niepostrzeżenie nawet dla samego siebie. Udowodnił, że przy pomocy korekt genetycznych możliwe jest “otrzymanie” lepszego człowieka: bardziej inteligentnego, o większym mózgu i sprawniejszym ciele. Wszystkie jego doświadczenia poszły w tym kierunku, stanowiąc wstęp do tego, co nazwał na własny użytek “eksperymentem finalnym”. Określił warunki, jakie powinny spełniać geny użyte w eksperymencie, by można liczyć na sukces, po czym polecił asystentom spośród trzydziestu tysięcy wybrać zestaw najoptymalniejszy. Wybrali cztery. Profesor Medicus analizował genotypy czterech osób. Czwarty, notabene najmniej ciekawy i przydatny, wydał mu się znajomy. Poprosił o identyfikację.

Tak jak się spodziewał, należał do Lindy Quarr. Wyjął kryształek z czytnika, schował do pojemnika, zamknął go i odesłał do Centralnej Krioteki Osobowej na poziomie czterdziestym ósmym. Do końca dnia nie potrafił się skoncentrować. Szły na marne miesiące starań o to, by zapomnieć.

Wieczorem następnego dnia video przyniosło sensacyjną wiadomość: dokonano napadu na filię banku Gramma. Rabusie — słowo na “Dziesięciornicy” prawie nie znane — zostali ujęci. Jedyna wśród nich kobieta nazywa się…

Za wiele na raz. Jeszcze tego samego wieczora profesor Medicus upił się do utraty pamięci. Kolejne wieczory zastawały go niezmiennie przed ekranem video: śledził przebieg procesu od początku do końca, oglądał z bliska twarz Lindy i słuchał jej hardych odpowiedzi na pytania sędziów. Zapadły surowe wyroki: troje młodych anarchistów (wśród nich także Lindę) skazano na wymianę osobowości. Pozostali mieli otrzymać po dwa zadania o śmiertelnym stopniu zagrożenia.

— Korekty osobowości to pański zespół? — spytał Medicusa Prezydent Cardinne pod koniec jednej z wizyt. — Jutro dostarczą pańskim ludziom tę trójkę, wie pan… Kogo pan wyznaczy do operacji?

— Emmery’ego i Llatza. Lindą Quarr zajmę się osobiście.

— Podobno jest piękna.

— Podobno.

Bał się tego spotkania. Przywieźli ją dokładnie o wyznaczonej godzinie, wprowadzili do gabinetu. Chciał się sycić jej strachem, ale go nie okazała.

— Masz mnie — powiedziała. — Ty głupcze.

Kazał strażnikom wyjść i uderzył ją w twarz.

— Ty głupcze z profesorskim tytułem — powtórzyła. — Masz mnie wreszcie — i co mi zrobisz?

— Na stół — powiedział dusząc się ze złości. — Na stół.

Leżała przed nim naga i cicha. Przyglądał się jej spod zmrużonych powiek czekając na sygnały gotowości automedów. Gdy nadeszły, miał już inną koncepcję.

— Koniec operacji — powiedział. — Wyłączcie się.

W dziesięć minut później siedział w fotelu naprzeciwko Lindy. Z filiżanek parowała gorąca kawa.

— Proponuję pani układ — zaczął bez ogródek. Milczała.

— Na pewno chce pani pozostać taka jak dotąd — myślę o osobowości…

— Taki pan pewien?

— Jeśli nie, nie mam pani nic do zaoferowania.

— A jeśli tak?

— Potrafię upozorować zmianę pani osobowości nie zmieniając jej.

— Co chce pan uzyskać w zamian?

— Zgodę na eksperyment genetyczny. Pani genotyp odpowiada pewnym założeniom, które przyjąłem… mniejsza o nie i o istotę eksperymentu. W każdym razie zamierzam dokonać w pani genotypie kilku drobnych korekt…

— Jeszcze się nie zgodziłam.

— Jeśli się pani zgodzi… następnie jajo ze skorygowanymi — tak to nazwijmy — genami zostanie zapłodnione. W specjalnym automedzie minie mu okres ciąży, po którym “urodzimy” je, aby przekonać się, co z naszych przewidywań wyszło.

— A jeśli się okaże, że to pomyłka?

— Zniszczymy to życie.

— Nie zgadzam się.

Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu. Medicus podniósł do ust filiżankę.

— W takim razie zmuszony jestem…

— Mam się kłaść na stół?

— Nie.

Znowu pomilczeli.

— Niech pani posłucha — zaczął Medicus. Nie dała mu dokończyć.

— Dlaczego zwraca się pan do mnie? Wykorzystuje pan moją trudną sytuację. Pan wie, jak to się nazywa?

— Wiem. W innej sytuacji także zwróciłbym się do pani. Przed panią trzy osoby odmówiły mi zgody. Pani jest moją ostatnią nadzieją…

— Niech pan nie kpi. Nie zgadzam się. Wstała i przeszła parę kroków, nim uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy nie ma dokąd pójść.

— Proszę zaczekać — powiedział Medicus. — Rozmowa jeszcze nie skończona. W takim razie będę musiał wypełnić polecenie sądu. Otworzę pani mózg, odbiorę pani pamięć o wszystkim, co pani przeżyła. Niczego nie będzie pani pamiętać, ani mężczyzn w swoim życiu, anarchistów, napadu na bank, ani nawet naszej dzisiejszej pogawędki. Dam pani nowe wspomnienia i nowe przeżycia, których nigdy nie było.

Spojrzał na nią po raz pierwszy od początku rozmowy.

— Między wszystkimi czynnościami z tym związanymi znajdę dosyć czasu i sposobności, by zabrać to, czego mi pani odmawia. Bez pani zgody — o kwalifikacje moralne takiego czynu mniejsza. Zrobię to tak czy owak, lecz pani nigdy się o tym nie dowie, bo straci pani pamięć nawet nie wiedząc kiedy, a ja dołożę starań, aby moje przestępstwo — mam odwagę nazwać to po imieniu — nie ujrzało światła dziennego. W ten sposób zdobędę pani geny, pani zaś nie zdobędzie nic. Niech się pani zastanowi, co opłaca się bardziej.

Kawa dawno wystygła w filiżance Landy.

— Pan jest potworem — powiedziała słabym głosem.

— Oszczędźmy sobie komplementów. Zgadza się pani?

— Tak.

— Jest jeszcze jeden niuans: w warunkach sztucznych płód rozwija się o wiele gorzej niż w naturalnych. Rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć? Chciałbym…

— Niech pan przestanie, błagam. Przecież i tak pan dopnie swego.

— Chodzi o to, czy akceptuje pani to uzupełnienie.

— Wszystko mi jedno. Niech mnie pan nie męczy.

— Linda — powiedział Medicus do dziewczyny zatopionej w szkle. — Wcale się nie postarzałaś, wiesz?

To nie była Linda. Nawet nie jej trup. Prawdziwa Linda uciekła ze statku rakietką wycieczkową. Puściła silniki na pełną moc i wzięła kurs na najbliższe słońce. Kiedy zauważyli i zrozumieli, o co jej szło, nie byli w stanie już jej przeszkodzić.

Medicus wiele razy próbował sobie wyobrazić, jak wyglądały jej ostatnie minuty. Narastający żar… pocieszał się, że może umarła wcześniej, zażywając na przykład pastylki. Gdy wrzawa wokół samobójstwa trochę ucichła, zamówił u plastyków kukłę Lindy i pochował ją ze wszystkimi honorami. Nawet o “Śpij, zwycięzco” nie zapomniał.

Jak wyglądałaby dzisiaj, po piętnastu latach bezwzględnych? Co by myślała? O czym chciałaby rozmawiać?

Zza przezroczystej tafli spoglądała nań twarz pełna wyniosłej obojętności. Ktoś szarpnął go z tyłu za rękaw. Obejrzał się.

— Profesorze Medicus — wysapał z oburzeniem Laveerson. — Tak pan czuwa nad moim zmartwychwstaniem?

Загрузка...