Po południu tego samego dnia, gdy umilkł uroczysty zgiełk, Will siedział na ganku chaty Halta. W ręku trzymał niewielki dębowy listek zrobiony z brązu zaopatrzony w stalowe kółko i łańcuszek do powieszenia na szyi.
— To nasz znak — wyjaśnił mistrz, wręczając mu go po uroczystości na zamku. — Coś na kształt herbu dla zwiadowcy.
Sięgnął za kołnierz i wydobył wiszący na jego szyi liść o identycznym kształcie — identycznym, tylko zrobionym ze srebra.
— Brąz oznacza ucznia — oznajmił Halt. — Kiedy ukończysz naukę, otrzymasz srebrny liść dębu, taki sam jak ten. Wszyscy zwiadowcy je noszą.
Odwrócił na chwilę wzrok, spoglądając w dal, a potem dodał nieco ochrypłym głosem:
— Ściśle rzecz biorąc, nie powinieneś go otrzymać, nim nie przejdziesz pomyślnie Sprawdzianu. Jednak wobec zaistniałych wydarzeń, wątpię, by ktokolwiek miał jakieś obiekcje.
Teraz ten kawałek metalu połyskiwał matowo w ręce Willa, a chłopak zastanawiał się nad podjętą przez siebie decyzją. Wydawało się dziwne, że z własnej woli odrzucił spełnienie marzeń, które towarzyszyły mu przez całe dotychczasowe życie. Miał szansę wstąpić do Szkoły Rycerskiej, a z czasem stać się jednym z rycerzy na Zamku Redmont.
Zakręcił brązowym liściem w powietrzu, tak że jego łańcuszek owinął mu się wokół palca. Westchnął ciężko. Życie jest czasem tak skomplikowane…! W głębi duszy wiedział, że podjął słuszną decyzję. A jednak, mimo wszystko, nie był tego tak do końca pewien.
Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś stoi obok niego. Odwrócił się szybko i ujrzał Halta. Zwiadowca przykucnął i usiadł obok chłopca na deskach ganku. Chylące się ku zachodowi słońce późnego popołudnia świeciło przez zieleń, jego blask jakby tańczył i wirował, gdy wiatr poruszał liśćmi.
— To wielki dzień — rzekł cicho. Will przytaknął ruchem głowy.
— To wielki dzień i wielka decyzja z twej strony — odezwał się znów zwiadowca po kilku minutach milczenia.
Tym razem Will odważył się wypowiedzieć na głos pytanie, które nie dawało mu spokoju:
— Czy podjąłem słuszną decyzję? — spytał, w jego głosie słychać było niepokój. Halt oparł się łokciami o kolana i pochylił nieco do przodu, spoglądając zmrużonymi oczami na połyskujące w słońcu drzewa.
— Tak. Z mojego punktu widzenia z całą pewnością tak. Wybrałem cię na swojego ucznia, bo dostrzegłem w tobie materiał na przyszłego zwiadowcę. Mało tego, już nawet przyzwyczaiłem się i polubiłem to, że pałętasz mi się pod nogami — dodał z uśmiechem. — Jednak tutaj akurat nie chodzi o moje życzenia i opinie. Słuszną decyzję podejmujesz wtedy, gdy wybierasz to, czego chcesz najbardziej.
— Kiedyś najbardziej chciałem zostać rycerzem — rzekł Will i sam się zdziwił, słysząc swoje słowa, bowiem użył czasu przeszłego. A przecież po trosze nadal tego pragnął.
— Widzisz — powiedział cicho Halt — bywa tak, że chcemy dwóch różnych rzeczy naraz. A wtedy musimy zdecydować, czego pragniemy bardziej.
Nie pierwszy już raz Will odniósł wrażenie, że Halt czyta w jego myślach.
— Gdybyś ujął to w jednym zdaniu… Spróbuj określić, dlaczego czujesz się nieswojo, odrzuciwszy propozycję barona? — spytał Halt.
Will zastanowił się przez chwilę.
— Chyba… — urwał. — Zdaje mi się, że rezygnując ze Szkoły Rycerskiej, zawiodłem mojego ojca — wyrzucił z siebie jednym tchem.
Zdumiony Halt uniósł brwi.
— Twojego ojca? — powtórzył. Will skinął głową.
— Był wielkim wojownikiem — oznajmił. — Rycerzem.
Zginął pod Hackham Heath, walcząc z wargalami. Był bohaterem.
— Skąd o tym wiesz? — spytał Halt.
— Wiem.
Wizja jego ojca towarzyszyła mu przez długie, samotne lata, kiedy nie wiedział, kim jest i skąd się wziął na tym świecie oraz jakie jest jego przeznaczenie. Ta wizja od dawna stała się dla niego rzeczywistością.
— Każdy syn byłby dumny z takiego ojca — dodał po chwili.
Halt z namysłem pokiwał głową.
— To niezaprzeczalnie prawda.
W jego głosie było coś takiego, że Will drgnął. Halt nie był kimś, kto przyznałby mu rację przez grzeczność. Nagle Will zdał sobie sprawę ze znaczenia słów zwiadowcy.
— Znałeś go? Znałeś mojego ojca?
W oczach chłopca Halt dostrzegł błysk nadziei i wołanie o prawdę.
— Owszem. Znałem. Choć znałem go krótko. Mogę chyba jednak stwierdzić, że poznałem go dobrze. I z całą pewnością masz słuszność. Masz wszelkie powody, by być z niego dumnym.
— Był wielkim wojownikiem, prawda?
— Był żołnierzem — przyznał Halt — i walczył dzielnie, jak mało który.
— Wiedziałem! — zawołał uszczęśliwiony Will. — Był wielkim rycerzem!
— Był sierżantem — poprawił go Halt łagodnym głosem. Will otworzył usta, słowa zamarły mu w gardle. Dopiero po chwili zdołał wykrztusić ochrypłym głosem:
— Sierżantem?
Halt skinął głową. Widział rozczarowanie w oczach chłopca. Objął go ramieniem.
— Nigdy nie oceniaj wartości człowieka według jego pozycji. Twój ojciec — miał na imię Daniel — był wiernym i dzielnym żołnierzem. Nie miał szans uczęszczać do Szkoły Rycerskiej, bo urodził się rolnikiem. A jednak, gdyby ją ukończył, zostałby z pewnością jednym z największych rycerzy tego królestwa.
— Ale… — zaczął chłopiec smutnym głosem. Zwiadowca przerwał mu, mówiąc dalej tym samym cichym, kojącym tonem.
— Byłby jednym z największych, bowiem, choć nie składał rycerskich ślubowań i nie odbył specjalnego przeszkolenia, postępował w zgodzie z najszczytniejszymi ideałami rycerstwa oraz honoru. Zdarzyło się to tak naprawdę kilka dni po bitwie pod Hackham Heath, gdy Morgarath ze swymi wargalami usiłowali przebić się do Przełęczy Trzech Kroków. Ich nagły kontratak zaskoczył nas, a twój ojciec dostrzegł jednego z towarzyszy, którego otoczyli wargalowie. Tamten człowiek leżał już na ziemi i jeszcze chwila, a zostałby rozdarty na strzępy — kiedy twój ojciec wkroczył do akcji.
Oczy chłopca znów zabłysły.
— Naprawdę? — spytał Will niemal bezgłośnie.
— O tak. Porzucił bezpieczny szyk i rzucił się naprzód, uzbrojony jedynie we włócznię. Stanął przy rannym towarzyszu i osłonił go przed wargalami. Jednego zabił włócznią, wówczas drugi odrąbał mieczem jej grot, pozostawiając Daniela tylko z drzewcem. Daniel posłużył się nim jak pałką i położył dwóch następnych, dwoma kolejnymi ciosami — w lewo, w prawo — ot, tak!
Wykonał szybki ruch ręką w jedną i w drugą stronę, naśladując uderzenie. Will wpatrywał się teraz w niego, widząc oczyma duszy opisywaną przez zwiadowcę bitwę.
— Rzucili się na niego, drzewce włóczni pękło, był ranny. Ktoś mniej waleczny zginąłby wówczas, ale on chwycił miecz jednego z zabitych przez siebie wargalów i ubił jeszcze trzech następnych, choć krwawił obficie z rany w boku.
— Jeszcze trzech?
— Tak, trzech. Był szybki jak pantera. A musisz pamiętać, że jako włócznik nie był tak naprawdę szkolony w walce mieczem.
Halt umilkł na chwilę, wspominając tamten dawny dzień.
— Oczywiście wiesz, że wargalowie właściwie nie znają lęku? Mówi się o nich „bezrozumni”, bo kiedy podejmują bitwę, zawsze walczą aż do końca. Niemal zawsze. Bowiem właśnie wtedy jeden z nielicznych razów zdarzyło mi się widzieć strach wargalów. Gdy twój ojciec siekł ich mieczem, wciąż broniąc rannego towarzysza, zaczęli powoli się cofać. Potem nagle rzucili się do ucieczki. Po prostu odwrócili się i umknęli. Otóż nigdy nie widziałem, by jakiś inny człowiek, rycerz czy wojownik, zdołał do tego stopnia przerazić wargalów, żeby rzucili się do ucieczki. Dokonał tego tylko twój ojciec. To prawda, był sierżantem, ale musisz wiedzieć, Willu, że był to najwspanialszy wojownik, jakiego kiedykolwiek miałem szczęście widzieć. A potem, gdy wargalowie wycofali się, przyklęknął na jednym kolanie u boku człowieka, którego obronił, wciąż osłaniając go, choć wiedział, że umiera. Odniósł kilka ran, ale przypuszczalnie zabiła go ta pierwsza.
— A jego przyjaciel ocalał? — spytał Will półgłosem. Halt zdziwił się.
— Przyjaciel?
— Ten człowiek, którego osłaniał — wyjaśnił Will. — Czy przeżył?
Przyszło mu do głowy, że byłoby czymś strasznym, gdyby tak heroiczny wysiłek jego ojca poszedł na marne.
— Nie byli przyjaciółmi — sprostował Halt. — Twój ojciec nigdy przedtem nie widział tamtego człowieka… — urwał i dodał: — Ani ja go nie znałem.
Sens tych słów dotarł do Willa dopiero po chwili.
— Ty? — wyszeptał. — To ty jesteś tym, którego uratował? Ty?
Halt przytaknął.
— Jak mówiłem, znałem go krótko. Tylko przez kilka minut. Uczynił jednak dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, przedtem albo potem. Umierając, powiedział mi o swojej żonie, która została sama na gospodarstwie. Spodziewała się dziecka, lada dzień miało przyjść na świat. Prosił mnie, żebym się nią zaopiekował.
Will spoglądał na surowe, brodate oblicze Halta, którego, jak sądził, znał tak dobrze. Gdy zwiadowca ciągnął swą opowieść, w jego oczach widniał smutek.
— Twoja matka przeszła ciężki poród i zmarła wkrótce potem. A ja zabrałem cię ze sobą. Baron Arald zgodził się umieścić cię w swoim przytułku — dopóki nie dorośniesz na tyle, by stać się moim uczniem.
— Ale przez wszystkie te lata nigdy… — Will urwał, zabrakło mu słów.
Halt uśmiechnął się do niego niewesoło.
— Nigdy nie powiedziałem ci, że to ja umieściłem cię w przytułku? Owszem. Zastanów się, Willu. Ludzie… mają dość szczególne pojęcie o zwiadowcach. Jak by cię traktowali, gdyby wyszło na jaw, że się tobą interesuję? Zaczęliby cię uważać za jakieś dziwadło. Postanowiliśmy wspólnie z baronem, że lepiej będzie, jeśli nikt nie będzie o tym wiedział.
No tak. Halt oczywiście miał rację, jak zawsze. Życie w sierocińcu i tak nie było łatwe. Co dopiero, gdyby wszyscy dowiedzieli się, że ma coś wspólnego ze zwiadowcą.
— A więc przyjąłeś mnie na ucznia z powodu mojego ojca?
Halt pokręcił głową.
— O nie. Z powodu twojego ojca postarałem się, byś zyskał opiekę. Natomiast wybrałem cię dlatego, że wykazałeś uzdolnienia i umiejętności, które są do naszego fachu konieczne. Mam przy tym wrażenie, że po ojcu odziedziczyłeś nieco odwagi.
Zapadło długie, długie milczenie. Will musiał przemyśleć historię swojego ojca i zdumiewającą opowieść o jego ostatniej bitwie. Prawda okazała się piękniejsza i wznioślejsza od wszystkich fantazji, które snuł przez lata, od wyobrażeń, które pomagały mu przetrwać. Wreszcie Halt wstał, a Will spojrzał na niego z uśmiechem — teraz postać zwiadowcy odcinała się ciemną sylwetką na tle nieba granatowego po zachodzie słońca.
— Myślę, że mój ojciec byłby zadowolony z wyboru, jakiego dokonałem — stwierdził, zarzucając na szyję łańcuszek, do którego przymocowany był liść z brązu. Halt tylko skinął głową. Odwrócił się, wchodząc do chaty i pozostawiając swego ucznia jego rozmyślaniom.
Will jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu. Niemal machinalnie dotknął dłonią brązowego liścia dębu wiszącego na jego piersi. Podmuch wieczornego wiatru przyniósł odgłosy ćwiczeń, odbywanych na dziedzińcu Szkoły Rycerskiej, oraz szczęk broni, który już od tygodnia rozlegał się nieustannie: załoga Zamku Redmont przygotowała się do nadchodzącej wojny.
Lecz co dziwne, po raz pierwszy w życiu jego duszę ogarnął pokój.