No, już! Tędy, kandydaci! I nie robić takich ponurych min!
— To polecenie wydał, a właściwie wykrzyczał Martin, sekretarz barona Aralda. Jego głos odbijał się echem od sklepień sieni. Pięcioro zamkowych podopiecznych powstało z drewnianych ław, na których ich przedtem usadzono. Kiedy ten z dawna wyczekiwany dzień wreszcie nadszedł, wszyscy byli niespokojni i ruszyli jakby z ociąganiem. Nikt nie chciał jako pierwszy znaleźć się za okutymi żelazem drzwiami, otworzonymi przez sekretarza Martina.
— Ruszać się, ruszać! — krzyknął niecierpliwie Martin, więc Alyss zdecydowała się pójść przodem, jak zresztą Will się tego spodziewał. Reszta podążyła za nią — skoro już ktoś ów próg przekroczył, także i pozostałym było łatwiej.
Gdy znaleźli się w gabinecie barona, Will rozejrzał się ciekawie dookoła. Tej części zamku nigdy jeszcze nie widział. W głównej wieży mieściły się biura wszystkich urzędników, którzy zajmowali się zarządzaniem dobrami i prowincją oraz osobiste apartamenty barona, toteż przedstawiciele niskiego stanu — jak zamkowi podopieczni — bywali tu nader rzadko. Gabinet barona był właściwie ogromną salą, sklepioną wysoko, zbudowaną z kamiennych bloków, połączonych murarską zaprawą. We wschodniej ścianie otwierało się wielkie okno — nieosłonięte niczym prócz solidnych, drewnianych okiennic, które można było zamknąć przy złej pogodzie. Chłopiec uświadomił sobie, że w to właśnie okno zaglądał zeszłej nocy. Teraz wpadały przez nie promienie słońca, rozjaśniając wielki, dębowy stół, którego baron Arald używał do pracy.
— No, już! Stańcie w szeregu, żwawiej! — Martin najwyraźniej rozkoszował się faktem, że przez krótką chwilę i jemu dane było kimś komenderować. Szurając nogami, zastraszeni podopieczni stanęli obok siebie. Przyjrzał się im i wykrzywił usta z dezaprobatą. — Według wzrostu, od najwyższego, z tej strony! — wskazał palcem miejsce, gdzie życzył sobie widzieć początek szeregu.
Przegrupowali się więc posłusznie. Rzecz jasna, Horace, jako najwyższy, stanął na początku. Po nim miejsce zajęła Alyss, a następnie George, niższy od niej o pół głowy i żałośnie chudy. Jak zwykle garbił się lekko. Will i Jenny zawahali się. Jenny uśmiechnęła się do Willa i wskazała mu miejsce obok George’a, chociaż była o jakiś cal wyższa od niego. Cała Jenny: doskonale wiedziała, jak Will ubolewa nad tym, że jest najniższy ze wszystkich podopiecznych ze swojego rocznika. Wstąpił do szeregu, lecz powstrzymał go ostry głos Martina:
— Nie ty! Teraz ta dziewczyna.
Jenny wzruszyła ramionami i stanęła tam, gdzie kazał jej Martin. Will zajął ostatnie miejsce, przeklinając w duchu Martina za to, że podkreślił jego niski wzrost i tak przecież rzucający się w oczy.
— No, dzieciaki! Jak wy wyglądacie? Stanąć mi tu zaraz prosto! — krzyknął Martin i nagle umilkł, gdy przerwał mu tubalny głos:
— Wydaje mi się, że to nie jest konieczne.
Baron Arald wszedł do pomieszczenia, niezauważony przez nikogo, małymi drzwiczkami znajdującymi się za jego stołem do pracy. Teraz Martin przybrał postawę, która w jego mniemaniu wyrażała baczność i uszanowanie, rozprostowując chuderlawe ramiona wzdłuż boków, z piętami razem, uwidaczniając przy tym wydatną krzywość swych nóg, bo kolana znajdowały się nadal w znacznej odległości od siebie… i odrzucając głowę do tyłu.
Baron Arald uniósł oczy ku niebiosom. Niekiedy służalcza nadgorliwość jego sekretarza bywała trudna do zniesienia. Baron był potężnym mężczyzną, szerokim w ramionach i w pasie, silnie umięśnionym — jak przystało na rycerza królestwa. Wiadomo jednak było powszechnie, że baron Arald chętnie hołduje rozkoszom stołu, toteż jego postawna sylwetka nie składała się wyłącznie z mięśni.
Nosił krótką, starannie przystrzyżoną, czarną brodę, na której, podobnie jak na włosach, zaczęły pokazywać się pierwsze ślady siwizny — znak przeżytych czterdziestu dwóch lat. Miał wydatną szczękę, duży nos i ciemne, świdrujące oczy, spoglądające spod krzaczastych brwi. Jego twarz była silna, emanująca władzą — ale niebudząca grozy. Zwłaszcza, że w tych ciemnych oczach nierzadko pojawiały się iskierki rozbawienia. Will zauważył to już wcześniej, gdyż Araldowi zdarzało się od czasu do czasu odwiedzać swych podopiecznych, by przekonać się o czynionych przez nich postępach w nauce.
— Wasza wysokość! — rzekł Martin tak głośno, że baron aż się lekko skrzywił. — Kandydaci przygotowani do Wyboru!
— Widzę, widzę — stwierdził cierpliwie baron Arald. — Może byłbyś tak uprzejmy i poprosił Mistrzów Sztuk, aby zechcieli tu wejść?
— Tak jest! — odpowiedział Martin, usiłując strzelić obcasami. Ponieważ jednak miał na sobie buty z miękkiej skórki, nie dało to pożądanego efektu. Ruszył marszowym krokiem w stronę głównych drzwi gabinetu, unosząc wysoko kolana i wymachując łokciami. Wyglądał przy tym jak kogut. Gdy położył dłoń na klamce, baron zatrzymał go.
— Martin? — zawołał przyciszonym głosem. Sekretarz odwrócił się i rzucił mu pytające spojrzenie, a baron tym samym tonem powiedział: — Poproś ich do środka. Nie krzycz na nich. Mistrzowie Sztuk nie lubią, kiedy na nich krzyczeć.
— Tak, wasza wysokość. — Martin jakby nieco oklapł.
Otworzył drzwi i najwyraźniej zmuszając się do przyciszenia głosu, odezwał się:
— Panie i panowie! Baron prosi.
Mistrzowie Sztuk weszli do sali, nie przestrzegając jakiegoś szczególnego porządku. Darzyli się wzajemnie szacunkiem i podziwem, nie uważali więc za konieczne, by uciekać się do nadętych ceremoniałów. Pierwszy wszedł sir Rodney, Mistrz Szkoły Rycerskiej. Był wysoki, barczysty, tak jak baron, miał na sobie zwykłą kolczugę, na którą narzucił białą tunikę ze swoim herbem, przedstawiającym szkarłatną wilczą głowę. Otrzymał go jako młody człowiek, gdy zmagał się z przybyłymi ze Skandii na wilczych łodziach piratami, którzy nieustannie nękali wschodnie wybrzeża królestwa. U pasa, rzecz jasna, miał miecz, jako że żaden rycerz nie pokazałby się publicznie bez tej oznaki swojego stanu. Był w tym samym wieku co baron, miał błękitne oczy, a twarz jego wydawałaby się niezwykle przystojna, gdyby nie złamany nos. Nosił ogromne wąsy, natomiast w przeciwieństwie do barona nie posiadał brody.
Za nim wszedł Ulf, Mistrz Koni, odpowiedzialny za opiekę i szkolenie bojowych rumaków. Mężczyzna o brązowych oczach, silnych, wydatnie umięśnionych ramionach i grubych nadgarstkach. Nosił prostą, skórzaną kurtę, wełnianą koszulę i spodnie. Na nogach miał wysokie, sięgające za kolana, skórzane buty.
Następnie pojawiła się lady Pauline. Była szczupła, siwa i elegancka. Za młodu słynęła z niezwykłej urody, a i teraz dość miała wdzięku i stylu, by zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie. Lady Pauline, która otrzymała swój tytuł jako wyraz uznania dla zasług położonych w pracy na rzecz polityki zagranicznej królestwa, była Mistrzynią Szkoły Dyplomacji. Baron Arald niezwykle wysoko cenił sobie jej umiejętności i należała ona do grona jego najbardziej zaufanych doradców. Arald często powiadał, że dziewczęta kwalifikują się najlepiej do służb dyplomatycznych. Cechuje je większa subtelność niż chłopców, którzy naturalną koleją rzeczy dążą raczej do tego, by znaleźć się w Szkole Rycerskiej. Co więcej, o ile chłopcy zazwyczaj skłonni byli rozwiązywać problemy przy użyciu siły, na dziewczętach można było polegać, iż zechcą posłużyć się zamiast tego rozumem.
Naturalną koleją rzeczy, tuż za lady Pauline wszedł Nigel, Mistrz Szkoły Skrybów. Najwyraźniej, w oczekiwaniu, aż Martin wezwie ich do barona, prowadzili jakąś ciekawą dyskusję. Nigela i lady Pauline łączyła serdeczna przyjaźń oraz zbliżone zainteresowania związane z wykonywaną przez oboje pracą. Nigel szkolił skrybów, którzy przygotowywali oficjalne dokumenty oraz orędzia, które najczęściej towarzyszyły w podróżach dyplomatycznych adeptom szkoły lady Pauline. Często sam brał udział w ich formułowaniu, korzystając ze swej niezwykle rozległej wiedzy prawniczej. Nigel był drobny, żylasty, o żywej twarzy i bystrym spojrzeniu; Willowi przypominał z wyglądu łasicę. Jego włosy lśniły czernią, rysy były drobne, a ciemne oczy wciąż rozglądały się po sali.
Ostatni do gabinetu barona wtoczył się Kuchmistrz Chubb, gruby, brzuchaty, jak przystało na przedstawiciela swego kunsztu, odziany w biały strój i wysoką czapkę kucharza. Słynął z gwałtownego usposobienia, w gniew wpadał tak gwałtownie, jak gwałtownie tryskają krople oliwy wlanej do ognia, toteż większość podopiecznych przytułku omijała go szerokim łukiem. Czerwoną twarz okalały miał rzadkie, rude włosy. Mistrz Chubb zawsze nosił ze sobą drewnianą chochlę. Było to poniekąd nieoficjalne berło jego urzędu. Służyło też nierzadko jako broń zaczepna, którą z donośnym trzaskiem walił po głowach niedbałych, roztrzepanych lub zbyt powolnych czeladników kuchennych. Spośród zamkowych podopiecznych tylko Jennifer ceniła Chubba i od dawna zamierzała dlań pracować i posiąść te same umiejętności co on, nie zważając na wielką drewnianą łyżkę. Na zamku nie brak też było mistrzów innych sztuk, by wspomnieć choćby Zbrojmistrza i Mistrza Sztuki Kowalskiej, ale w ceremonii Wyboru brali udział tylko ci, którzy potrzebowali nowych czeladników czy uczniów.
— Mistrzowie Sztuk zjawili się, wasza wysokość! — znów wrzasnął Martin. Najwyraźniej nie potrafił sobie wyobrazić jakiejkolwiek ceremonii bez podnoszenia głosu. Baron powtórnie wzniósł oczy ku niebu.
— Widzę — powiedział cicho, a potem bardziej uroczystym tonem zwrócił się do przybyłych: — Witam, lady Pauline. Witajcie, panowie.
Gdy odpowiedzieli dwornymi ukłonami, baron zwrócił się do Martina:
— Czy moglibyśmy zacząć?
Martin skłonił się kilkakrotnie. Rzucił okiem na trzymaną w ręku kartkę i podszedł do szeregu kandydatów.
— Słyszycie? Jego wysokość baron czeka! Jego wysokość czeka! Kto pierwszy?
Will spuścił wzrok i przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Miał dziwne wrażenie, że ktoś na niego patrzy. Podniósł głowę i aż drgnął z zaskoczenia, bo napotkał mroczne, nieprzeniknione spojrzenie Halta, zwiadowcy.
Will nie widział, jak Halt dostał się do gabinetu barona. Przypuszczalnie tajemnicza postać wsunęła się przez boczne drzwi, gdy uwaga wszystkich zwrócona była na Mistrzów Sztuk, wchodzących do sali głównym wejściem. Stał teraz za krzesłem barona, na uboczu, ubrany jak zwykle w brązowe i szare sukno, okryty długą, szaro-zieloną peleryną zwiadowcy. Halt był dość niepokojącą postacią. Miał nieprzyjemny zwyczaj zjawiać się tam, gdzie się go najmniej spodziewano — a przy tym robił to bezszelestnie. Przesądni wieśniacy wierzyli, że zwiadowcy praktykują jakąś magię, dzięki której potrafią być niewidzialni dla zwykłych ludzi. Will nie był pewien, czy w to wierzy — ale nie był też przekonany, czy w to wątpi. Zastanawiał się natomiast, co sprowadziło Halta do zamku w Dniu Wyboru. Nie zaliczał się do grona mistrzów i o ile Will wiedział, nigdy przedtem nie brał udziału w tej ceremonii.
Kiedy Halt odwrócił od niego swoje spojrzenie — Willowi wydało się, jakby nagle zgasło światło. Znów odezwał się Martin. Chłopak zauważył, że sekretarz ma zwyczaj powtarzać swoje stwierdzenia, jakby był echem sam dla siebie.
— A więc, kto pierwszy? Kto pierwszy? Baron westchnął głośno.
— Może zaczniemy od początku szeregu? — zaproponował rzeczowym tonem, a Martin znów szybko pokiwał głową.
— Oczywiście, wasza wysokość. Oczywiście. Pierwszy w szeregu, wystąp i stań przed jego wysokością baronem.
Po sekundzie ociągania się, Horace postąpił krok do przodu i przybrał postawę na baczność. Baron przyglądał mu się przez kilka chwil.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Horace Altman, panie… wasza wysokość — odpowiedział Horace, plącząc się nieco w tytułach.
— Czy istnieje jakaś umiejętność, w której szczególnie chciałbyś się kształcić, Horace? — baron zadał to pytanie takim tonem, jakby z góry znał odpowiedź.
— Chciałbym pójść do Szkoły Rycerskiej, panie! — oświadczył stanowczo Horace. Baron skinął głową. Tego właśnie się spodziewał. Rzucił okiem na Rodneya, który przyglądał się chłopcu uważnie, starając się ocenić jego możliwości.
— Mistrzu Szkoły Rycerskiej? — zwrócił się do niego baron. W normalnej sytuacji mówił mu po imieniu, pomijając tytuły. Jednak była to szczególna, uroczysta okazja. Podobnie Rodney, zazwyczaj tytułował barona krótkim „panie”, jednak tego dnia należało używać zwrotu „wasza wysokość”.
Rosły wojownik podszedł bliżej, jego kolczuga i ostrogi zabrzęczały cicho, gdy stanął przed Horace’em. Obejrzał chłopaka od stóp do głów, potem stanął za nim. Głowa Horace’a zaczęła odwracać się ku niemu.
— Nie ruszać się! — polecił sir Rodney, a chłopiec zamarł w bezruchu, patrząc wprost przed siebie.
— Wygląda na dość silnego, wasza wysokość, a zawsze przyda mi się nowy rekrut — potarł dłonią o podbródek. — Umiesz jeździć konno, Horace?
Przez twarz Horace’a przemknął wyraz niepokoju, bo zdał sobie sprawę, że może to zaważyć na jego losach.
— Nie, panie… ja…
Zamierzał dodać, że podopieczni z sierocińca nie mają możliwości uczyć się jeździectwa, ale sir Rodney przerwał mu.
— Nieważne. Tego łatwo się nauczyć. — Rycerz spojrzał w stronę barona i skinął głową. — Doskonale, wasza wysokość. Przyjmę go do Szkoły Rycerskiej. Póki co, jak zwykle, czeka go trzymiesięczny okres próbny.
Baron zanotował coś na leżącej przed nim kartce i lekko uśmiechnął się do zachwyconego młodzieńca, który właśnie głęboko odetchnął z ulgą.
— Gratulacje, Horace. Zgłosisz się jutro rano do Szkoły Rycerskiej. Punktualnie o ósmej.
— Tak jest, wasza wysokość! — odpowiedział Horace z promiennym uśmiechem. Skłonił się sir Rodneyowi. — Dziękuję, panie!
— Jeszcze nie dziękuj — mruknął rycerz. — Nie wiesz, co cię czeka.